.
jest godzina za jedenaście dziesiąta. jest długi korytarz na trzecim piętrze. jest ławka. jest jedno krzesło. ja tez jestem. czekam wpatrując się to w zegarek, to w drzwi pokoju dwieście coś tam. jeszcze kilka minut i spotkam sie z moim ulubionym pośrednikiem pracy – piękną dziewczyną, której uroda jest odwrotnie proporcjonalna do kondycji intelektualnej. Jest bardzo ładna. Duże, brązowe oczy. Drobna buzia, w trójkącik. Włosy długie, grube, zdrowe. chociaż mocno tlenione na blond. srał pies odrosty. Sylwetka szczupła, ładne cycuszki. Żadne tam wielkie, rozlazłe cycy, ani też sflaczałe placki. Przez bluzkę łatwo poznać charakterystyczny dla sportowego modelu piersi kształt. Palce długie i proste jak łaty geodezyjne. French manicure. Paznokcie naturalne. Ani grama akrylu. Na tym obrazie jest tylko jedna skaza. Chodzi o usta. Dolna warga bez zarzutu – jak u Charlize Theron. Natomiast z górną jest cos nie tak. Jest niesymetryczna, dziwnie wąska. Wygląda jak gdyby przeszczepiono ją od Christiana Bale’a.
– Przypierdalasz się chłopie, przypierdalasz – powtarzam sobie w tej chwili, bo dziewczyna naprawdę jest ładna.
Ostatnie nasze spotkanie miało miejsce dokładnie miesiąc temu. Wyglądało tak.
– Dzień Dobry. Jak się pan nazywa?
– Marek Trojanowski. Dzień dobry.
Siadam po drugiej stronie biurka, na którym stoi rozłożony laptop, leży kilka karteczek i mały stosik równo ułożonych akt. Każdy bezrobotny ma swoją indywidualną teczkę. Na okładce zadrukowanej jakimiś tabelami wypisane jest czarnym markerem imie i nazwisko. Wewnątrz teczki są dwie kartki z narysowanymi tabelami. W jednej z rubryk trzeba się za każdym razem podpisać. Coś jak lista obecności.
Pani odnalazła moje akta. Otworzyła. Rzuciła pobieżnie swoim pięknym okiem na jej zawartość, następnie spojrzała na mnie i zapytała:
– Czy mógłby mi pan podać numer telefonu.
– Nie zmienił się – odpowiadam – jest w dokumentach rejestracyjnych.
– Nie zmienił się? – pani sie upewnia
– Nie.
Pani przepisała numer z jednej kartki na drugą kartkę, którą później i tak dołączyła do akt. I zadała kolejne pytanie:
– Gdzie by pan się widział najchętniej?
– W raju.
Dziewczyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
– Tam się wszyscy znajdziemy.
– Tego nie byłbym taki pewien – brnąłem, starając się urozmaicić sobie i mojej ślicznej interlokutorce czas. Poza tym jej głos miał barwę głosu tysiąca słowików. Każda sekunda rozmowy była rokiem spędzonym na koncercie w Bayreuth.
– No dobrze, ale jaką pracę chciałby pan wykonywać?
– Zgodną z moimi kwalifikacjami.
– A jakie są pana kwalifikacje?
– Nie zmieniły się od chwili, gdy rejestrowałem sie jako bezrobotny – odpowiedziałem.
No i pani znowu się zaczytała w aktach. Trwało to trochę dłużej niż poprzednim razem. Ja miałem dużo czasu. cierpliwie czekałem. I nagle, zupełnie niespodziewanie pani pyta:
– A czy interesowałby pana kurs obsługi koparki jednonaczyniowej? Mamy też kursy na koparki wielonaczyniowe. Co pan na to?
Przyznam, że zaskoczyła mnie tym pytaniem. Chciałem dać sobie czas do namysłu. Przecież takich decyzji nie podejmuje się ad hoc. Dlatego odpowiedziałem:
– A czym się różni koparka jednonaczyniowa od wielonaczyniowej?
Zamiast odpowiedzi pani wręczyła mi jakaś ulotkę mówiąc:
– Tutaj mamy wszystkie aktualne kursy, na które może się pan zapisać. O, na przykład kurs prawa jazdy kategorii C, na TIR-y. Będzie mógł pan starać się o pracę w firmach spedycyjnych.
– Proszę panią, ale C to za mało. Żeby jeździć Tirem, to trzeba mieć kategorię C+E, trzeba zdać odpowiednie psychotesty. Zrobić kurs na przewóz rzeczy itp. To trochę bardziej skomplikowane.
Pani spojrzała na mnie ze zdziwieniem i zapytała:
– Będzie problem na psychotestach?
Mniej więcej w tym momencie rozmowy opadły mi ręce. Zorientowałem się, że jestem bezsilny. Nie mam szans w kontakcie z tego rodzaju materią. Zresztą kto miałby? Pani jeszcze coś mówiła, pokazując mi ulotki z nadrukowanymi napisami: „Bądź kreatywny”, „Uwierz w siebie” itp. Przypomniało to jedno z moich ulubionych spotkań ze Świadkami Jehowy. Wszystko się zgadzało. W parkach, które zawsze atakowały drzwi mojego domu, była zawsze jedna pani młoda i ładna oraz jedna pani brzydka w podeszłym wieku. Uwielbiam tego rodzaju sytuacje. Zawsze chętnie zapraszam panie. Zanim zaczyna się dyskusja o wierze i o istocie chrześcijaństwa staram się ustalić paradygmat dla rozważań. Najpierw wyłudzam od pań Pismo w przekładzie „nowego świata”. Zawsze mają przynajmniej jeden nowiusieńki egzemplarz w torebce. Zwykle dźwiga go starsza pani. Młodsza i ładniejsza dźwiga lusterko, pomadkę, puder itp.
Spotkanie kończy się gdzieś po pół godzinie. Pismo jak i panie nie wytrzymują konfrontacji z przekładem Lutra, który staram się zawsze jak najwierniej przetłumaczyć na język polski, z translacją Jakuba Wujka nie wspominając o edycjach Pallotinum.
Wracając do spotkania. W którymś momencie ładna pani zapytała:
– Co pan zamierza w ogóle robić?
– Chcę wyjechać do Nowej Zelandii – odpowiedziałem bez zawahania. Pani jakby się ożywiła. Odłożyła ulotki i długopis na bok i zapytała:
– Naprawdę.
– Naprawdę.
– A co pan chce tam robić?
– Będę polował na króliki.
– Najpierw raj a teraz króliki. A tak poważnie, to co?
– Ależ mówię całkiem poważnie – odpowiedziałem. Starałem się przy tym zachować pozory powagi – Króliki przywiezione tam przez Europejczyków Są prawdziwa plagą dla tamtejszego ekosystemu. Nie mają naturalnych wrogów. Szybko się mnożą. Słowem królicza epidemia, coś jak szarańcza w Afryce.
– Ale ma pan dobrze. Nowa Zelandia, to piękny kraj.
– Przede wszystkim ciepły – skwitowałem.
Później pani wróciła do standardowych pogaduszek o szkoleniach, o możliwościach oraz o aktywności zawodowej. Pouczała, że nie wolno ustawać w poszukiwaniu pracy, że przede wszystkim trzeba dobrze rozpoznać potrzeby pracodawcy i rynku i że czasy wysyłania życiorysów na chybił trafił dawno minęły. Najważniejsze jednak, co nieustannie podkreślała, to to, by nie tracić nadziei. Rzeczownik „Nadzieja” w perorach uroczej niewiasty pojawiał się w różnych kombinacjach:
– nie wolno tracić nadziei
– nie można tracić nadziei
– porzucić nadziei nie można
– jest nadzieja
– zawsze jest nadzieja
– warto mieć nadzieję
– należy mieć nadzieję
– trzeba mieć nadzieję
W wersji imperatywnej: „musi mieć pan nadzieję”. I ten zwrot mi się najbardziej spodobał. Nawet w któryms momencie powiedziałem pani:
– Podobno nad bramą piekła sam diabeł wyrył słowa Lasciate ogni speranza
– Tak – odpowiedział pani, uśmiechając się i szybciutko zmieniła temat.
– Cóż, ja chyba panu nie pomogę. Ma pan jak widzę ustalone plany co do własnej przyszłości. Chce pan wyjechać. Nie interesują pana szkolenia. A może chciałby pan złożyć dokumenty do jakiegoś konkursu w urzędzie miasta?
– Nie proszę panią, ja już się w budżetówce napracowałem.
– Nie chce pan? –upewniła się.
– Nie.
– W takim razie zapraszam pana za miesiąc. Zgłosi się pan w pokoju numer trzy, by podpisać listę i odebrać zasiłek – powiedziała i zaczęła wpisywać datę do mojego spersonalizowanego dzienniczka obecności w Urzędzie Pracy.
„O nie, tylko nie pokój numer trzy!” – panikuję w myślach [klinkij i zobacz].
Wiem, że pokój numer trzy oznacza kolejkę, tłum ludzi, godzinne oczekiwanie na spotkanie z panią, która zada pytanie:
– I co? Nic się nie zmieniło u pana?
Ja odpowiem:
– Nic.
A pani da mi wydruk z kwotą przelanego zasiłku i wyszczególnieniem różnych podatków i potrąceń. O ile w dupie mam to, ile państwo pobiera podatków z mojego zasiłku jako osoby bezrobotnej, o tyle za każdym razem przejmuje mnie charakter pytania urzędniczki. Niepokoi mnie ta zawarta w pytaniu odpowiedź. Pani nie pyta:
– Czy coś się u pana zmieniło?
Tylko:
– Nic się nie zmieniło u pana?
Ja wiem, że gdybym ja i tych kilka milionów ludzi w tym kraju miało pracę, Urząd Pracy i jeden milion urzędników tam zatrudnionych nie miałby żadnej uzasadnionej racji istnienia. Ciekawy paradoks: milion urzędników obsługuje kilka milionów bezrobotnych. Jeżeli kilka milionów bezrobotnych zostanie dobrze obsłużonych przez milion urzędników i znajdzie pracę, wówczas na bruku znajdzie się milion urzędników, gdyż nie będzie już tych kilku milionów do obsługiwania.
W pokoju numer 3 latem najciekawsze są stopy. A dokładniej rzecz biorąc – pięty. Kobiety i mężczyźni przychodzą tam w sandałach, butach z otwartymi piętami bądź tak jak ja – w klapkach. Ciekawe jest to, że wszyscy mają spękane pięty. Co więcej – w tych spękaniach, kreskach biegnących z góry na dół, widać odłożony brud. Mieszaninę kurzu i potu. Spękania te często mają żółte, zrogowaciałe krawędzie, które doskonale kontrastują z czarnym osadem. Dlatego są tak wyraźne. Tyle się takich pięt naogladałem, że zacząłem się przyglądać swoim. Na moich nie ma pęknięć, ale czy nie będzie? Czy nie pojawią się za chwilę? Po kolejnej wizycie w pokoju numer trzy?
Inną ciekawostką związana z pokojem numer trzy jest to, że kiedy człowiek przychodzi tam w charakterze petenta (co za okrutna nazwa, idealny sposób na odczłowieczenie. Więcej antropologii ma w sobie kategoria: ofiara, trup niż kategoria: petent. Rzeczownik petent odczłowiecza każdego zanim przekroczy się próg pokoju z wyraźnym napisem na drzwiach: „PETENCI PRZYJMOWANI SĄ POJEDYNCZO”. Człowiek w chwili, w której staje się petentem zobowiązany zostaje do całkowitej racjonalizacji uczuć, potrzeb i trosk. Ma dokładnie określić – najlepiej wyrazić w cyfrach i liczbach, w excelowskich wykresach – jakie są jego potrzeby. Ma pisać idealne podania zaczynające się od słów: „Ja, Marek Trojanowski, syn…” a kończące się formułką: „Proszę o pozytywne rozpatrzenie mojej prośby ” lub „Z poważaniem”.) napotyka zawsze tłum. Wówczas zadaje pytanie. Formułuje je na tyle głośno, by zebrani zwrócili na niego uwagę. Pytanie brzmi:
– Kto ostatni?
Najlepsze jest to, że każdy nowy w kolejce wie kto jest przed nim. I tylko tyle. Nie wie, kto jest pierwszy w kolejce lub kto następny wejdzie do pokoju numer trzy. Petent trzyma się kurczowo człowieka, który na jego pytanie skierowane do wszystkich zebranych odpowiedział:
– Ja.
Innymi słowy – w tłumie człowiek zawsze jest drugi w kolejce. A im większy tłum, tym bardziej człowiek jest drugim w kolejce. Wówczas trzeba się trzymać kurczowo tego pierwszego. Bo jak się przegapi jego wyjście – co w ogólnym zamieszaniu jaki panuje w holu przed pokojem numer trzy nie jest trudne – to nie ma innego wyjścia jak wrócić na koniec kolejki.
Ostatnim razem zapytałem się kobiety, tej po prawej stronie, która przypominała raczej radzieckiego drwala niż kobietę:
– Przepraszam, ile osób stoi przed panią?
– A po co pan pyta? – odpowiedziała.
– Bo jak dodam do tej liczyby jeden, to będę wiedział, który jestem w kolejce.
Kobieta zamyśliła się i dopiero po kilku sekundach odparła:
– Acha.
I tle się dowiedziałem.
Perspektywa powrotu do ekosystemu pokoju numer trzy nie podobała mi się. Kiedy ładna pani podsunęła mi tabelkę i wskazała odpowiednią rubryczkę, w której miałem się podpisać powiedziałem:
– Proszę panią, wiem, że jestem przypadkiem niereformowalnym, ale jeżeli kolejne spotkanie z panią może mnie uwolnić od trosk związanych z oczekiwaniem w kolejce do pokoju numer trzy, to z chęcią się z panią spotkam ponownie.
Pani uśmiechnęła się i trochę zalotnie, przekomarzając się odpowiedziała:
– No dobrze, ale tylko jeden raz.
– Tylko jeden?
– Więcej nie możemy.
– To proszę bardzo. Proszę mnie zapisać na spotkanie.
Pani uśmiechając się przekreśliła datę, wpisując nowy termin. Podpisałem. Powiedziałem ładnie „Dowidzenia” i poszedłem w swoją stronę.
Jest za pięć dziesiąta. Za chwilę wejdę do pokoju dwieście coś tam. Wyjmuję telefony komórkowe. Zmieniam tryb na cichy. Jeden i drugi. Nagle jakaś kobieta podchodzi do mnie i pyta:
– Proszę pana, czy ja mogę tutaj wejść? – i pokazuje na drzwi obok.
– Pewnie tak – odpowiadam.
– Czy pan nie czeka w kolejce.
– Nie. Ja czekam w kolejce do sąsiedniego pokoju. W zasadzie to za kilka minut… – i tu chciałem opowiedzieć pani, że jestem umówiony na odpowiednią godzinę, że nie stoję w żadnej kolejce, ale pani mi przerwała:
– To idę.
Podeszła do drzwi i zaczęła pukać. No to ja jej mówię:
– Niech pani wejdzie. Po prostu, niech pani wejdzie. Tu nie trzeba pukać.
Kobieta spoglądała na mnie dziwnym wzrokiem. Jakbym był jakimś nieokrzesanym typem, który poważył się na olbrzymie świętokradztwo. I dopiero kiedy usłyszała zza drzwi: „Proszę” weszła do środka.
Może to trwało minutę. Najdłużej: dwie minuty. Pani, z która przed chwila rozmawiałem została wyprowadzona przez inna panią. Patrzę na jedną i drugą. Porównuję.
Pani, z którą rozmawiałem miała na sobie dziwne ubranie. Jakby sprzed dziesięciu może piętnastu laty. Bluzka z poduchami na ramionach. Model raczej dla zawodników futbolu amerykańskiego niż dla kobiet. Spodnie czarne, z materiału i na kant. Żadnego śladu sfilcowania. Sweterek w kolorze liliowym – jakieś rękodzieło, ale widać, że nówka sztuka a w każdym razie: nie znoszony. Buty miała mało kobiece. Wsuwane, typ: mokasyny. Czarne i chyba ze skóry. Ale podobnie jak sweterek i bluzka z poduszkami na ramionach buty także były nie znoszone. Żadnego zagięcia, śladu używania. Wyglądało to tak, jakby kobieta wyjęła z szafy swoje najlepsze ubrania, takie, których nawet w niedziele nie ubiera wybierając się do kościoła i przyszła do Urzędu. Nie tyle: wystroiła się ale okazała szacunek boskiej instancji.
Urzędniczka – babka w okolicy pięćdziesiątki – miała bluzkę z krótkim rękawkiem. Obcisłą. Taką, jakie to się teraz nosi. Spódniczkę trochę za kolana. Eleganckie buty na obcasie. Nylonowe rajstopy (takie, jakie mi się najbardziej podobają). I tyle. W każdym razie tyle można o urzędniczce powiedzieć.
Ale i tak najlepszy był dialog między pania a urzędniczką:
Urzędniczka: Musi pani napisać życiorys.
Pani: Moja mamusia nie umie pisać
Uwaga narratora (czy masz w swoim otoczeniu kobietę / mężczyznę, który/a używa zdrobnienia mamusia / tatuś?)
Urzędniczka: A pani? Pani umie pisać?
Pani: Nie bardzo.
Krępująca chwila milczenia, w trakcie której pani wpatrywała się w urzędniczkę jak w boginię. Odzywa się gość z zewnątrz:
Marek Trojanowski: Proszę mi dać kartkę, ja pomogę pani napisać życiorys.
Urzędniczka do Marka: Nie trzeba.
Urzędniczka do Pani: Proszę iść do pokoju trzysta i coś tam, tam pani pomogą napisac życiorys.
Pani: A gdzie jest ten pokój?
Urzędniczka: Wyżej.
Pani była Kolumbem. Nie potrafiła pisać, nie umiała prawdopodobnie czytać a mimo to wybrała się w podróż w nieznane. Zostawiła mamę i bezpieczny dom. Założyła najlepsze ubranie jakie miała. Niepozaginane buty, bluzkę – nówkę sztukę – czarne spodnie wyprasowane na kant i sweterek robiony na drutach. I poszła tak do Urzędu Pracy, w którym kazano jej pisać życiorys, podanie. W którym kazano jej zmieniać piętra.
Kolumb dotarł do jednej Ameryki. Dziewczyna była lepsza. Kończyła swój dzień jako Pizarro, Coronado i Hernan Cortes razem wzięci. Zdobyła wszystko, pod warunkiem, że przeżyła. Że ocalała po wyprawie.
Jest punkt dziesiąta. Wchodzę. Ładna dziewczyna siedzi przed swoim ładnym laptopem, Mówię: dzień dobry. Słyszę: „dzień dobry”. Myślę sobie: „wszystko w porządku. Nic się nie zmieniło.” I faktycznie, nic się nie zmieniło. Pani zadała takie same pytania co ostatnio. Także proponowała kursy. Nawet takie, w których można było uzyskać europejskie certyfikaty obsługi komputera. Powiedziałem pani, że takich certyfikatów nie potrzebuję. Przecież wyjeżdżam do Nowej Zelandii a to już nie jest Europa. Pani skwitowała moja uwagę krótkim:
– No tak.
Usłyszałem jeszcze o innych szkoleniach. Otrzymałem nawet propozycję pracy jako dyrektor jednej z filii
księgarni sieciowej. Wynagrodzenie: 1280 zł brutto. Wymagania: umiejętność obsługi kasy fiskalnej, miła aparycja, wysoka kultura osobista. Znajomość języków obcych mile widziana. Praca we wszystkie dni tygodnia plus soboty. Jeszcze teraz zastanawiam się na tym dlaczego pracodawca w wymaganiach nie napisał nic o znajomości literatury? Dlaczego trzeba ładnie wyglądać a niekoniecznie trzeba znać nominowanych do nagrody NIKE 2009?
Na dowiedzenia pani zanotowała w moim dzienniczku obecności nowy termin kolejnego spotkania i nowy numer pokoju, pod który mam się zgłosić. I pożegnała się ze mną. A ja zapytałem:
– To już się więcej nie spotkamy?
– nie. Teraz będą spotkania z pośrednikiem pracy.
– Ale ja bym bardzo chciał się z panią spotkać – nalegałem. Pani spojrzała na mnie, ponownie uśmiechnęła się. Trochę frywolnie, trochę zalotnie (a propos jaka jest różnica między: frywolnie a zalotnie?) i odparła:
– To ja bym mogła się z panem spotykać i od pana się uczyć.
– W każdej chwili i o każdej porze. Tylko czego chciałaby się pani ode mnie uczyć? – zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem krótkie:
– Do widzenia.
Odbieram podstemplowaną kenkartę. Chowam dowód osobisty do portfela. Wychodzę.
16 października, 2009 o 6:14
Czy zdarzyło Ci się słyszeć historie, które opowiadają sobie stojący w kolejce do pokoju numer trzy? Czy w ogóle opowiadają, czy raczej milczą?
16 października, 2009 o 6:29
przemek, tam nikt nie rozmawia na głos. czasami jak spotykają się jacys znajomi – bo musisz wiedzieć, że hol przed pokojem numer trzy od czasu do czasu spełnia podobną funkcję, co portal społecznościowy: Nasza Klasa. Tutaj także możesz spotkać starego znajomego z podstawówki, z przedszkola albo z liceum. i kiedy się starzy znajomi spotkaja, to sobie szeptają. coś opowiadają, śmieją się. ale – co dziwne – rozmowa kończy się po wyjściu z pokoju numer trzy. pada krótkie: „to cześć” i człowiek idzie w swoją stronę. nie kontynuuje się pogawędki. tak jakby wszystkie tematy, historie, zebrane przez lata anegdotki wyczerpały się w trakcie oczekiwania na wejście. po wyjściu jest tylko pustka.
dwa miesiące temu dostałem wezwanie na jakieś spotkanie organizacyjne, w trakcie którego dano nam do podpisu deklaracje, że zgadzamy się przystąpić do programu: „intensywne poszukiwanie pracy” (lub coś w tym stylu), finansowanego z funduszy unijnych. czekaliśmy przed drzwiami pokoju sto i coś tam. słyszałem jak jedna dziewczyna – raczej pani – w wieku ok. 35 lat udzielała porad z kodeksu prawa pracy innym zebranym. każdy z grupki miał do niej jakieś pytanie. nawet starzy ludzie, starsi od mojego ojca, którzy także zostali zwolnieni chcieli uzyskać od dziewczyny fachową poradę. A wiesz co dziewczyna mówiła? Za każdym razem, kiedy ktoś się coś pytał, odpoiwiadała:
„To niezgodne z przepisami. W sądzie wygrana gwarantowana”
I tak każdemu. Wiesz jak się tym ludziom oczy błyszczały, kiedy to słyszeli? wiesz, nie chodzi o to, że ci ludzie za chwilę pójdą do sądu pracy, wynajmą prawników itp., ale mi się wydaje, że tu bardziej chodziło o jakieś dokarmianie odczłowieczonego ducha, który pozbawiony pracy, ustawiony w kolejce do pokoju numer trzy, stracił godność.
18 października, 2009 o 17:22
moja przyjaciółka matematyczka zawsze gdy opowiada o matce, mówi mamusia i tak się do matki zwraca: mamusia w trzeciej osobie.