Wszystkich czytających nasze blogowe dylematy proszę o empatię. Bardzo dobrze opisał je poeta włoski dwieście lat temu.
Giacomo Leopardi pisał:
„Mam tu na myśli przywarę czytania lub wygłaszania innym własnych utworów, zwyczaj, który co prawda był znany od bardzo dawna, ale w stuleciach minionych był jeszcze znośny jako nieczęsty, dzisiaj jednak, kiedy tworzeniem trudzą się wszyscy i kiedy bardzo rzadko można napotkać kogoś, kto nie jest czegoś autorem, zmienił się w plagę, w publiczne nieszczęście, w nową formę dręczenia ludzkiego życia. Nie ma w tym stwierdzeniu żartu, jest tylko szczera prawda, że na skutek owej przywary odnosimy się do znajomych z nieufnością a przyjaciół uznajemy za niebezpiecznych, i że nie potrafimy już nigdzie znaleźć takiego miejsca, w którym niewinny człowiek nie musiałby się lękać tego, że zostanie napadnięty i poddany wprost na miejscu, lub po zaciągnięciu gdzieś na ustronie, torturze słuchania nieskończenie długiej prozy lub tysiąca wierszy, i to w dodatku bynajmniej bez uciekania się do wymówki, że autor chce poznać jego sąd, jaką to wymówką od dawien dawna posługiwano się zazwyczaj w przypadkach podobnych recytacji, ale wyłącznie i jawnie w tym celu, żeby sam autor doznał owej przyjemności, jakiej mu dostarcza słuchanie samego siebie, a ponadto usłyszenie na koniec nieuniknionej pochwały z czyichś ust. Jak najszczerzej sądzę, że tylko w bardzo nielicznych innych okolicznościach objawia się otwarcie z jednej strony dziecinność natury ludzkiej ujawniając, do jak skrajnego zaślepienia czy wręcz głupoty doprowadza człowieka miłość własna, a ze strony drugiej, jak dalece nasza dusza potrafi łudzić siebie samą co do tego, co wydobywa na jaw ów przejaw recytacji własnych utworów. Bo też skoro każdy uświadamia sobie, w jak niewymowne znużenie wprawia go zawsze słuchanie utworów cudzych, i skoro widzi, jak dalece wstrząśnięte i pobladłe stają się osoby nakłonione przez niego do wysłuchania jego utworów i jakie wynajdują wykręty, żeby tego uniknąć, a nawet jak wręcz wymykają mu się z rąk i kryją, gdzie tylko to możliwe, to jednak nie zrażony tym, z miedzianym czołem i niesłychaną zawziętością stara się jak wygłodzony niedźwiedź ścigać swoją ofiarę po całym mieście, a gdy już jej dopadnie, zawlec ją tam, gdzie to sobie obmyślił. A następnie, już w czasie swego recytowania, choć spostrzega, naprzód po ziewaniu zniewolonej osoby a potem po wyciąganiu się jej, skręcaniu i setce innych oznak, do jak śmiertelnego znudzenia doprowadził niefortunnego słuchacza, to jednak wcale się tym nie zraża i nie zostawia go w spokoju, lecz przeciwnie, coraz bezwzględniej i zajadlej recytuje mu w dalszym ciągu, perorując i wykrzykując całymi godzinami, a czasem bez mała całymi dniami i nocami, aż do ochrypnięcia, dopóki w czas jakiś po zamęczeniu swego słuchacza sam nie poczuje się bez sil, mimo że bynajmniej nie doznał jeszcze satysfakcji. Przez cały ten czas, kiedy ma miejsce owo pastwienie się człowieka nad swoim bliźnim, doświadcza naturalnej rozkoszy niemal nadludzkiej i rajskiej: bowiem tego rodzaju osoby, jak to bez trudu spostrzegamy, wyrzekają się dla tejże rozkoszy wszelkich innych doznań, tak że całkiem zapominają o śnie i pokarmach, tracąc z oczu życie i cały świat. A owa rozkosz sprowadza się do nieprzejednanego mniemania żywionego przez tego rodzaju ludzi, że są podziwiani przez tych, co ich słyszą, i że dostarczają im radości: gdyby tak nie sądzili, byłoby dla nich tym samym wygłaszanie swoich utworów na pustyni, co wobec słuchających. Tymczasem jak już wspomniałem na czym polega w istocie rozkosz tego, kto ich słyszy (rozmyślnie wciąż używam słowa: słyszy, a nie słucha), wie z doświadczenia każdy, a recytujący z kolei jasno to widzi; wyznało mi też wielu ludzi, że zamiast przeżywać taką rozkosz, woleliby się poddać ciężkiej karze cielesnej”.
tłumaczenie: Stanisław Kasprzysiak