Kto mnie pokocha? Kto mnie polubi? Kto spowoduje, bym się zachwyciła? Bo jak się zachwycę, to od razu polubią mnie wszyscy!
Trenuję, staram się wniknąć w tajemnicę pozytywnych emocji, które pozwoliłyby mi wejść w sytuację matki autora, w osobowość wszystkich, którzy dzisiaj na forach internetowych po przedwczorajszym wyniesieniu poety Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego na ołtarze tak cudownie w komentarzach portali poetyckich, analizując każdą niemal zgłoskę poetycką, każdy przecinek, bez zaglądania do wikipedii w wierszach w nagrodzonym tomiku „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach”, piszą.
Na razie niech mi pobrzmiewają słowa laudacji, słowa wyjaśniające, na co mam zwrócić uwagę, by mnie pokochano.
„Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego uruchamia różne kody literackie, lecz w żadnym z tych kodów (wzorów mówienia) nie wyczerpują się jej znaczenia i sensy. Jest to poezja autobiograficzna, bo nie brak w niej odniesień do faktów potwierdzonych w biografii autora (choroba, śmierć matki, doświadczenie homoerotyczne), ale jest to także poezja wyraźnie wystylizowana – na dawność, barokowość, Villonowską nutę, „portret trumienny”. Stylizacja ta jest szczególna, nie oddala od biografii, nie zaciera jej tropów, nie łagodzi traumy istnienia, ale pozwala do faktyczności życia wracać – w rytm tak lubianych przez poetę albo natrętnie uruchamianych – powtórzeń. Pozwala wracać i pozwala zobaczyć to, co w pierwszym porządku, w pierwszej lekturze było niedostatecznie czytelne: wszechobecność śmierci, która jest tutaj – mówiąc językiem Celana i Różewicza – mistrzem poetyckiego rytuału.
Gdyby nie było śmierci, nie byłoby poezji: „daj mi słowa abym kres/ nazwał umiejętnie kresem/ i w nim tańczył (żebym/z radością zatoczył koła/ które będą kołami nicości)”. Ale może należałoby powiedzieć mocniej: poezja nie tylko nie obłaskawia śmierci, nie rekompensuje jej żniwa, nie pociesza i nie ocala. Poezja afirmuje nicość, więcej – umożliwia ją. Mówienie – tak uczy Blanchot i inni – odwołuje się do dystansu wobec rzeczywistości, opiera się na negacji, na pustce. Żeby mówić, trzeba zrobić krok do tyłu, wycofać się, przyjąć wobec rzeczywistości określoną pozycję. Trzeba dobrze uzmysłowić sobie to usytuowanie podmiotu mówiącego, wpisane w jego kondycję odczucie pustki (śmierci), by rozumieć poezję Tkaczyszyna-Dyckiego i jej poszczególne konstatacje: „zatrzymuję się/w pobliskim hoteliku i uskarżam na pustki”, „współczesna poezja polska to nekrologi”, a szczególnie wiersz X tomu „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” zaczynający się od incipitu: „z językiem trzeba twardo”. Język „to glina/ udręczona tchnieniem/ Pana Boga i każdego z nas gdy brak tchu”. Jest to wspaniały wiersz na miarę największą: pokazuje miejsce poezji, zawsze na krawędzi, między pustką umożliwiającą w ogóle mówienie, stanowiącą warunek mowy, a śmiercią, która wobec tamtej pustki pełni, jak się możemy domyślać, funkcję matrycy, pustki pierwszej, jeśli można by tak powiedzieć na wzór określenia materia pierwsza. W ten sposób poezja okazuje się działaniem paradoksalnym, niemożliwym, kontradyktoryjnym (im więcej mówię, tym więcej pustki się odsłania), co poeta wydobywa w innym dwuwierszu: „istotą poezji jest nie tyle zasadność/ co bezzasadność napomknień i powtórzeń”.
Ale jeśli jednak trwa, jeśli pisanie jest możliwe, to musi mieć swoją cenę. Pokonywanie fundamentalnej niemożności wiąże się z poważnym ryzykiem psychicznego i fizycznego wyczerpania. Wiersze-piosenki Tkaczyszyna-Dyckiego pisane są pod ciemnym słońcem melancholii, „w słońcu ciemności”, jak powiada sam poeta. Poezja jest tu losem i wyzwaniem. Modlitwa ostatniego wiersza: Panie Boże, uczyń mnie poetą – została wysłuchana. Mamy poetę, a on swoje miejsce w polskiej literaturze.”
Grażyna Borkowska, przewodnicząca jury NIKE 2009
7 października, 2009 o 17:35
Ja wiem, że w tak krótkiej mowie afirmującej trudno jest zawrzeć wszystkie zalety wychwalanego autora. Lecz można napisać dobrze o tym, co tam naprawdę dobrego jest.
A jest, według mnie, osobiste doświadczenie człowieka, któremu umiera matka. Nie jest to ani bagatelny problem, ani tuzinkowy, matka umiera każdemu człowiekowi jednorazowo i to jak najbardziej nadaje się na sztukę. Nie trzeba w tym momencie poruszać całego świata zbrodni, holokaustu, nie trzeba przytaczać:
„(…) ta śmierć jest mistrzem z Niemiec(…)”
Paul Celan „Fuga śmierci” przeł. S. J. Lec
Ten słynny celanowski wers, za każdym razem cytowany, jak temat holokaustu się pojawia, nie może obsłużyć swoją wagą śmierci matki poety, a nie zapominajmy, nagroda Nike 2009 nie jest za całokształt, tylko za jeden tomik, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.
Umieranie jednej maleńkiej duszyczki, a tak wiele ubyło, jak pisał Kochanowski w „Trenach” o Orszulce (to nie cytat, bo nie bardzo pamiętam), nie ma nic wspólnego z mistrzem z Niemiec, który potrafił przez komin przepchać o wiele więcej duszyczek.
Słowem, jak ja mam się na czymś afirmującym uczyć pozytywnego czytania utworów dzisiejszych władców tego świata polskiej poezji? No, jak, powiedzcie, jak? Ten tekst nadaje się przecież do każdego nagrodzonego.
Jest uniwersalny, jak klucz majstra ślusarza.