PoliszFikszyn (2)

12 listopada, 2007 by

Po pierwszej nocy na wsi Dżak poczuł się jakby lepiej. Świeże powietrze, pianie koguta, zapach siana z siennika, na którym spał natchnęło go niezwykłym optymizmem. Wstał, ubrał się i zaczął się szykować do porannej toalety. Jako że nie było w izbie kranu z bieżącą wodą, ani nawet miednicy, postanowił wyjść na dwór, by umyć się przy studni, która była na podwórzu. Z poddasza do sieni prowadziły kręte schody. Kiedy po nich schodził jego nozdrza przyjemnie łechtał zapach jajecznicy z kiełbasą i cebulką smażonej na maśle. Pomyślał wówczas:
– Pewnie dla mnie.
Jednak najpierw, zanim uda się na śniadanie, chciał umyć zęby. Wyszedłszy na zewnątrz jego oczom ukazał się sielski krajobraz chłopskiej zagrody. Między kurami hasał beztrosko kundel Fafik, który obszczekiwał właśnie konie przy korycie z wodą. W rogu podwórza stał wóz drabiniasty, przygotowany do zwożenia siana, na środku podwórza była studnia z piaskowca. Opędzając kury, który najwyraźniej przywykłe do widoku człowieka, dziobały go w nogawki, Dżak zbliżył się do studni. Nie bez trudu ściągnął z niej drewniana pokrywę i zaglądnął do środka.
Wówczas stało się coś dziwnego. Całkowicie zamurowany oglądał swoje odbicie w lustrze wody, by po chwili odskoczyć od studni wystraszony. Zlany zimnym potem, chwyciwszy się za czoło bezsilnie opadł na ziemię mamrocząc:
– Mam pryszcza, mam pryszcza, mam pryszcza.
Całej scenie przyglądała się brzydka, piegowata i na dodatek ruda dziewczyna. Była to córka gospodarzy. Podeszła ona do skulonego i rozpłakanego Dżaka, który w pozycji embrionalnej leżał na środku podwórza, dotknęła delikatnie pukla jego włosów i sepleniąc powiedziała:
– Ceść, co tu robis? Cemu tak lezys na ziemi? Tu są kuze kupki i moze ci sie coś psykleić.
Dżak błyskawicznie ocknął się. Świadomość, że do którejś z części jego ciała może być właśnie w tej chwili przyklejona kurza kupa zadziałała na niego mobilizująco. Zarwał się na nogi i zaczął oglądać to ręce, to koszulkę, to spodnie.
– O! Tu mas psyklejoną kupkę zachichotał rudzielec, wskazując na pośladki Dżaka.
Nie chcąc brudzić rąk Dżak powiedział:
– To weź mi to wyczyść po czym odwrócił się do niej tyłem.
Dziewczynka uklękła na dwa kolana, objęła Dżaka w pasie i zaczęła zlizywać wilgotną plamę ze spodni. Skonfundowany Dżak zapytał:
– Co ty wyprawiasz?
– Slizuję kupę odparł rudzielec i dodał Jestem znaną lizodupcynią, lubię się podlizywać, zwłaszcza ludziom z miasta.
– Trochę godności kobieto! wykrzyknął Dżak i wyrwał się z jej objęć. Nie to, żeby mu się nie podobało owo podlizywanie, ale dlatego, że jeszcze w tym czasie był w pełni przekonany, że istnieje coś takiego, co się nazywa godnością. Ruda brzydula, cały czas pozostając na klęczkach zaczęła płakać. Dżakowi zrobiło się żal smarkuli. Podszedł do niej, odgarnął jej rude włosy z piegowatej twarzy i powiedział:
– Już dobrze, nie becz.
– Ty nie rozumies sepleniła przez łzy dziewczyna Ja chcę się podlizywać, muse się podlizywać, lizanie dup wselkich to moje pseznaczenie!
– Skoro tak mówisz, to masz.
Dżak odwrócił się ponownie do dziewczyny, by ta dokończyła dzieło. Wiedział bowiem, że nie można bez konsekwencji wystąpić przeciwko przeznaczeniu, nawet gdy te nie było jego udziałem. Pełen zrozumienia dla losów jednostkowych stał cierpliwie. Postanowił nawet ściągnąć spodnie i slipki, by nie stawać na drodze do pełni szczęścia tego rudzielca, którego spotkał na swojej drodze życia. Samo lizodupstwo trwał dobry kwadrans. Dżak, o ile na początku czuł pewien dysonans między wartościami, które wyniósł z domu, a rzeczywistością spod znaku lizodupków, teraz czuł tylko błogą przyjemność. Ciepłe uczucie, mające swoje źródło w ciepłym zakończeniu języka, utrwaliło się na zawsze w jego psychice. Pomyślał sobie wówczas:
– Jak bardzo wartościowi są ci wszyscy, którzy mi się podlizują. Od tej pory będę się tylko takimi ludźmi otaczał. To takie przyjemne.
Z tej egzystencjalnej refleksji wydobył go głos rudzielca:
– Skońcyłam.
Rudzielec ocierając usta wstał z klęczek i wielkimi, naiwnymi oczami z widocznym usatysfakcjonowaniem spoglądał na Dżaka.
– A jak ty się właściwie nazywasz? zapytał Dżak.
– Jestem Andronia de Prowincja odparła.
– Serio? zapytał jakby z niedowierzaniem Dżak.
– No.
Dżak zasmucił się na chwilę. Znał bowiem źródłosłów jej imienia. Był prymusem, a z polaka już od podstawówki miał same piątki, a później po reformie stopni, to tylko same szóstki nawet, gdy musiał je wyprosić u nauczycieli. Wiedział zatem, że rzeczownik andronia wywodzi się od słowa: androny. Oczywiście zignorował kontekst grecki, kierując się sensem współczesnym narzuconym przez uzus społeczny, w którym wyraz androny funkcjonował w związku frazeologicznym: pleść androny. Postanowił jednak nie mówić o tym dziewczynie, u której na twarzy ciągle była widoczna satysfakcja ze skutecznego podlizania się. Zagadnął zatem o nazwisko i o to, co go najbardziej frapowało, a mianowicie o łącznik: de.
Dziewczyna zaczęła opowiadać, o tym jak to ludzie na prowincji lubią prowincję i dlaczego to właśnie uwielbienie znalazło wyraz w jej nazwisku. Opowiedziała także o łączniku: de.
Z tej całej pogawędki Dżak zrozumiał tylko, że przywilej związany z łącznikiem de związany jest z pewnym stanem urodzenia, który właściwy jest dla hrabiów, margrabiów i innych szlachetnie urodzonych. Tak mu się to spodobało, że postanowił od tego czasu sam udawać hrabiego. Pomyślał:
– Szlachcianki nie mogą podlizywać się osobą niskiego stanu. Muszę zatem mieć coś w sobie z hrabiego, zatem jestem hrabią!
I taką oto drogą, prostego sylogizmu, Dżak obwołał się hrabią. Postanowił o tym jednak póki co milczeć.
Ale wracając do zdarzenia z rudzielcem. Po ablucji rectalnej Dżak zapomniał na jakiś czas o pryszczu na czole. Za pomniał także o higienie jamy ustnej i umyciu pach. Poczuł się głodny. Przypomniał sobie ten zapach jajecznicy, który łechtał jego nozdrza, gdy schodził z poddasza. Pożegnał się z Andronią i udał się z powrotem do domu na śniadanie.
Gdy wszedł do kuchni zastał w niej gospodarzy, którzy minionego wieczoru udzielili mu gościny. Starsza pani krzątała się przy garnkach, stojących na rozgrzanej płycie pieca, gospodarz zaś odkrajał grubą pajdę wiejskiego kołacza.
– Co jest na śniadanie? zapytał Dżak.
Gospodarz spojrzał przez chwilę na niego i powiedział:
– To co widzisz, suchy chleb.
– A co do chleba?
– Nic odparł gospodarz wracając do rytuału podziału kołacza na grube pajdy.
Dżak poczuł się por raz kolejny oszukany przez polskich chłopów. Co więcej, był wręcz zaszokowany sposobem gościny, jaki zaoferowała mu jego, daleka ale jednak, rodzina.
– Sami zjedli jajecznicę z kiełbasą i cebulą, a dla mnie zostawili suchy chleb. Tego im nigdy, przenigdy w życiu, ale to prze prze prze prze przenigdy nie wybaczę przysiągł sobie w duchu. Obrażony, bez żadnego słowa wyszedł z kuchni.
– Ufff odsapnął gospodarz.
– Ufff – zawtórowała mu gospodyni.

Jak to latem zwykle bywa, dzień na wsi był piękny. Wiejski krajobraz pozwolił Dżakowi na chwilę zapomnieć o pustym żołądku. Zawiązawszy sznurowadła w trampkach na dwie kokardki, postanowił wyruszyć w nieznane. Gdy tak sobie szedł polną ścieżką, cały czas czujnie rozglądał się na boki, bał się jednej rzeczy, a mianowicie tej rozchełstanej dziewki, którą kiedyś widział na obrazie Chełmońskiego. Pamiętał jak dziś, gdy z wycieczką klasową wybrał się do muzeum i pani wychowawczyni kazała oglądać obraz Babie lato. Było to już po tym feralnym seansie, po którym wraz z Adamskim szczerze znienawidził obwisłe kobiece piersi. Pamiętał tylko uścisk dłoni jego przyjaciela, który wówczas dzielnie stał przy nim, gdy zmuszony był oglądać grubą chłopkę rozciągniętą w blejtramie.
Prześladowany potencjalną możliwością spotkania takiego babsztyla, na którymś z wiejskich poletek, szedł Dżak cały czas przed siebie. Po jakimś czasie dała o sobie znać fizjologia. Pusty żołądek zaczął domagać się pokarmu. Dżak, jako że był chłopcem z miasta nagle przeflancownym na wieś, nie potrafił nie tylko upolować dzika, ale nawet złapać jaszczurki, którą mógłby zgrilować i zjeść. Usiadł zatem na skraju rowu i zaczął z utęsknieniem wspominać grube pajdy chleba, które odkrajał gospodarz. Kiedy lecąca ślinka zaczęła wypełniać niebezpiecznie rów, dosięgając prawie jego stóp, otrząsnął się.
– Myśl, myśl, nie poddawaj się powtarzał pod nosem musisz przeżyć, musisz żyć nie dla siebie, ale dla świata!
Zaczął chaotycznie chodzić w kółko szukając wśród traw choćby jednego soczystego źdźbła, które byłoby jadalne. Nie znalazł jednak żadnej rośliny, która wyglądem przypominałaby marchewkę albo rabarbar, który mama przynosiła z ryneczku do domu. Nie poddawał się jednak. Postanowił się skoncentrować. Skupiał się tak przez kilka minut aż tu nagle poczuł dziwne ciepło na sobie i usłyszał głos:
– Dżak, Dżak!
Dżak zaczął rozglądać się dookoła. Nie widział jednak nikogo, kto mógłby go wołać. Jednak po chwili znowu usłyszał:
– Dżak! Dżak!
– Kim jesteś?! zawołał zdezorientowany.
– To ja, Dżak! odpowiedział głos.
– Jaki ja? Kim jesteś? zapytał spanikowany Dżak, ciągle nerwowo próbując zidentyfikować źródło tego głosu.
– Dżak, to ja Czesław!
– Ale jaki Czesław, nie znam żadnego Czesława! wykrzyknął Dżak.
– Miłosz odpowiedział głos i kontynuował:
– Teraz wrócisz do siebie Dżak, wrócisz do domu, do miasta. Usiądziesz przy biurku i napiszesz jeden wiersz, drugi wiersz i trzeci. Później wyślesz je na konkurs im. Kościotrupków i dostaniesz nagrodę. Staniesz się wieszczem Dżak.
– Ale ja nie chcę być wieszczem krzyczał Dżak histerycznie.
– Dżak, Dżak powtarzał głos nie uciekniesz przed swoim własnym losem.

Niczym opętany Dżak biegł z powrotem do domu. Tylko chwilę zajęło mu spakowanie rzeczy. Konserwy tyrolskie postanowił zjeść w pociągu. Właściwie to nawet nie czuł już głodu. Kiedy siedział w przedziale stukot lokomotywy nie był w stanie zagłuszyć dudniących w jego głowie słów:
– Staniesz się wieszczem, staniesz się wieszczem.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

PoliszFikszyn (1)

10 listopada, 2007 by

– A on mnie przezywa buuuu! usłyszał w słuchawce Atomizer Adamski. Po głosie poznał, że to był jego najlepszy funfel Dżak Menel. Nie wiedział co odpowiedzieć. Budzik na szafce nocnej pokazywał drugą w nocy, trochę był zaspany. Jednak nie wypadało zostawić przyjaciela na lodzie, zwłaszcza, że znał jego wrażliwą na zapachy naturę. Zapytał lekko zaspanym głosem:
– To ty Dżak?
– Tak, buuu, chlip, chlip, to ja. Weź im coś powiedz, bo zrobię sobie coś złego płakał przez telefon. Był w całkowitej rozsypce. Adamski znał ten histeryczny ton w głosie swojego najlepszego funfla. Wiedział, że to nie przelewki i że musi jak najszybciej zareagować. Powiedział do Menela:
– Uspokój się kochanie. Już sprawdzam.
– Byle szybko, byle szybko…buuuu…bo sobie coś zrobię histerycznie powiedział Dżak i rozłączył się. Adamski słysząc w słuchawce rytmiczne beeep, beeep, beeep wiedział, że także i tym razem to nie żarty. Znał przecież Dżaka nie od dziś. Postanowił działać. Wstał, szybko założył różowy szlafrok w krasnoludki, który dostał na 69 urodziny od Dżaka, włączył komputer. W wyszukiwarce internetowej wpisał adres: www.nieszuflujtakdżak.com, następnie zalogował się do panelu administratora tylko on znał hasło. Szukał na Forum, szukał w dziale Wiersze. Nic nie znalazł. Po kilkunastu minutach poszukiwań zaczął się lekko denerwować. Spod drżących i spoconych palców wymykały się klawisze zabrudzonej klawiatury komputerowej. Adamski wiedział, że czas nagli, że Dżak może sobie coś zrobić, że musi działać. Nie znalazłszy żadnego postu czy komentarza, który mógł być przyczyną sprawczą histerii Jacka, wybrał pierwszy lepszy nick, zaznaczył opcję: blokuj i nacisnął ENTER.
Teraz pozostało mu tylko czekać na telefon od Menela. Mała wskazówka na zegarze zbliżała się do godziny trzeciej. Dżak nie dawał znaku życia. Telefon milczał.
– Czyżbym się pomylił? pomyślał Adamski. Ale przecież ja się nigdy nie mylę! Jestem nieomylny! pocieszał się, chociaż jak zawsze w takich przypadkach nigdy nie miał stuprocentowej pewności. Trzymając nieustannie rękę na słuchawce, czekał na telefon. Gdy minął kolejny kwadrans a Dżak nie dawał znaku życia, w głowie Adamskiego pojawiła się pewna wątpliwość:
– Czyżby awaria telefonów w mieście?
Podniósł słuchawkę i wykręcił jedyny numer, który znał na pamięć: 9393. Gdy usłyszał łagodny głos: Tu biuro obsługi klienta… odetchnął, wiedział bowiem, że telefon działa, że łącza są w porządku. Nie odłożył jednak słuchawki by wyczekiwać sygnału od Dżaka, tylko jak zawsze zasłuchał się w głosie miłej, automatycznej pani operatorki z Błękitnej Linii. To była pierwsza i ostatnia kobieta, którą pokochał. Kryła w sobie tyle tajemnic i jednocześnie była taka znajoma. Każde jej słowo znał na pamięć. Każdy akcent, najmniejsze jej westchnienie wytatuował sobie w pamięci. Był nawet taki okres w życiu, gdy chciał porzucić Dżaka dla tego niebiańskiego głosu telefonicznej kobiety. I pamiętał, że nawet próbował z Dżakiem rozmawiać na ten temat. Czysto hipotetycznie wówczas pytał: A może odpoczęlibyśmy od siebie?. Dżak wówczas robił szalone awantury. Groził to samobójstwem, to zabójstwem, to skandalem obyczajowym. Dlatego postanowił, że nigdy nie powie prawdy o swojej prawdziwej namiętności. Ukrywał to uczucie przed Dżakiem, nie chciał go zranić. Zresztą nie uważał, by jego potajemne uczucie do Automatycznej Sekretarki było warte tych scen zazdrości, które mogłoby zmienić ich związek w koszmar.

Po dwudziestu minutach odłożył słuchawkę. Teraz, gdy miał pewność, że telefon działa, czekał już tylko na sygnał od Dżaka.

Chłopcy poznali się jakiś czas temu. Dżak należał do tego rodzaju basałyków, którzy w dużych okularach, zasłaniających połowę twarzy zawsze siedzieli na ławce, zamiast razem z innymi dziećmi budować zamki z mokrego piasku w osiedlowych piaskownicach. Mimo, że był wesołym dzieckiem przynajmniej za takie się uważał to jednak okrucieństwo jego rówieśników, zmieniło go w typ skrajnie introwertyczny. Nasłuchawszy się dziecięcych rymowanek typu: Okularnik, piąta szyja, dziś ode mnie dostał w ryja, nie tylko wycofał się z życia społecznego, ale już w wieku siedmiu lat postanowił wziąć definitywny rozbrat z zabawkami reliktami świata, który go nienawidził i którego on nienawidził i zdecydował, że będzie pisał podobne rymowanki. Codziennie, po powrocie ze szkoły, siadał i jadł obiad, który podawała mu zatroskana matka. Nie miała ona dostępu do tych ściśle tajnych pokładów hermetycznych myśli, które kumulowały się w głowie jej syna. Ojciec zdawał się ignorować to, że jego jedyny syn, gwarant przedłużenia rodu Menelów, nie tylko nie spełni swego synowskiego obowiązku, ale w przyszłości nie będzie się do niego w ogóle przyznawał. Gdyby w trakcie tych codziennych obiadów, gdy zasiadał do stołu mając po swej prawicy małego Jacka, miał choćby odrobinkę wiedzy przyszłej, gdyby wiedział, że za kilkanaście lat Dżak wygra gminny konkurs im. Kościotrupków i że odbierając nagrodę postawi jego jako ojca w ostatnim szeregu, to pewnie zachowałby się teraz inaczej. Jednak ojciec nie miał tego cennego daru widzenia przyszłości. Siadał zatem milcząco przed talerzem zupy, zjadał go a następnie czytał gazetę.
Swoją pierwszą rymowankę Dżak stworzył przynajmniej tak głosi legenda już w kołysce. Było to dziecięce: gga, ga ga, gga. To niewinne, niemowlęce gaworzenie w interpretacjach jednego z jego późniejszych przyjaciół: Kubysława Winniczka, miało być początkiem trudnej drogi do stania się wieszczem. Ale zanim do tego doszło, zanim gga stało się złotym rogiem poezji internetowej, Dżak musiał stanąć oko w oko z własnymi demonami, a przede wszystkim zmierzyć się z własną seksualnością. O tym jednak za chwilę. Tym czasem Dżak dorastał. Wielkie, plastykowe okulary zamienił na zgrabne okularki w dyskretnych oprawkach. Przebrnął bez większych problemów przez okres mutacji i zaczął się golić. Irytował go zawsze ten meszek pod nosem i był niezwykle szczęśliwy, gdy ojciec podarował mu pierwszą jednorazową maszynkę BIC, którą zgolił dziecięcego wąsa. Nigdy nie zapomni tej chwili, tych pierwszych postrzyżyn. To wówczas, gdy jego niewprawna młodzieńcza dłoń prowadziła ostrza po gładkim licu zaciął się. Wówczas to pierwszy raz w życiu zobaczył krew. Wrażenie to było tak silne, że kilkanaście lat później napisze rymowanki o tym jak w jednym mgnieniu oka zaciął się brzytwą. Największe wrażenie zrobił jednak na dorastającym Dżaku film porno, który przypadkiem obejrzał, gdy rodzice kupili odtwarzacz video. Wówczas to, jeden z chłopców z tej samej klatki schodowej, na której on mieszkał, a którego wcześniej nie znał Atomizer Adamski, przyszedł o niego z wypiekami na twarzy i pokazał mu czarne, małe pudełko. Była to kaseta VHS z naklejką, na której ktoś odręcznie napisał: Pornus DDR. Grannies. To spotkanie dwóch dojrzewających chłopców okazało się być początkiem wspólnej drogi życiowej, ale wcześniej obejrzeli film. Włączyli kasetę i ich oczom ukazały się stare, pomarszczone kobiece ciała. Dialogi zredukowane do: fick mich! fick mich! und jetzt blass mich an! Ooo…sehr gut! Tiefer! Tiefer!, zmieniły na zawszę ich sposób postrzegania kultury niemieckojęzycznej. Od tej pory zarówno Dżak jak i Adamski będą darzyć szczerą nienawiścią Wagnera. Ale był jeszcze jeden podświadomy skutek tego wspólnego seansu. Otóż w chłopcach zrodziła się na początku potajemna, a następnie zupełnie świadoma szczera awersja do kobiecego ciała. Ich wyobrażenia o wiecznej młodości, o wiecznej jędrności kobiecych piersi prysła. Od tej pory każda kobieta jawiła im się jako zwały otłuszczonej, pomarszczonej skóry. Mimo tego wstrętu, także i oni tych dwóch młodych chłopców podskórnie odczuwało potrzebę obcowania z nagością. Poszukując jakiegoś ekwiwalentu dla gołych cycków, odkryli po jakimś czasie piękno własnych ud, a w miarę upływu czasu także i pośladków. Ich seksualna robinsonada zakończyła się któregoś wieczoru, kiedy Adamski zapukał do drzwi Dżaka. Ten mu otworzył prezentując gładki tors adonisa. Adamski nie wytrzymał napięcia. Rzucił się na Dżaka. Przytrzymując go za włosy z tyłu głowy przyparł go z całej siły do ściany w wąskim przedpokoju. Dżak rozłożył ręce na ścianie. Śliska boazeria pod palcami nie dawała żadnego punktu zaczepienia. Adamski zdarł z niego spodnie, następnie slipki i runęli razem na podłogę. Wijąc się wspólnie na podłogowym gumoleum, całowali się i pieścili. Obaj wiedzieli w tej chwili, że będą wiecznie młodzi, że nigdy nie urosną im wielkie, pofałdowane cycki, których to wspomnienie odmieniło ich estetykę raz na zawsze. Jednak ani Dżak ani Adamski nie wiedzieli, jak blisko im wówczas do znienawidzonego Wagnera, gdy szeptali sobie: głębiej, mocniej…oooo…. Co za ironia!

Inicjacje seksualne często budzą wstyd. Dlatego i Dżak po przygodnie z przyjacielem, postanowił na jakiś czas wyjechać. Chciał dać sobie czas na przemyślenie tego całego zdarzenia, ale przede wszystkim pragnął się oswoić z tym miłym uczuciem, które towarzyszyło mu w trakcie i po. Kiedy nadeszły wakacje i otrzymał promocję do klasy maturalnej pochwalił się cenzurką przed rodzicami. Ci jak zwykle pochwalili synka-prymusa, chociaż przyzwyczaili się do koloru biało-czerwonego paska na świadectwie ich latorośli. Po obiedzie syn ich zaskoczył. Zjadłszy talerz pomidorówki powiedział:
-Mamo, tato chciałbym wyjechać gdzieś na wakacje. Najlepiej na wieś.
Rodziców najpierw zamurowało. Zaskoczony ojciec odłożył na chwile gazetę. Ściągnął okulary odkładając je tuż obok talerza. Spojrzał to na syna, to na żonę i odparł:
– Na wieś? A dlaczego na wieś?
– Bo tam się można łatwo wzruszać tato odparł Dżak.
Matka wstała od stołu. Podeszła do szafki kuchennej i wyjęła z niej czarny notesik. Wertowała przez chwile kartki mówiąc:
– A gdzieś tu miałam adres do stryjecznej córki ciotki babki, która u wujka brata ciotecznego, który był stangretem w dworku hrabiów Koniecpolskich, myła garnki. O znalazłam.
Podała Dżakowi karteczkę z adresem.
Na drugi dzień Dżak był już gotowy do podróży. Spakowany plecak, w którym oprócz dziesięciu puszek konserwy tyrolskiej było miejsce dla trzech par bielizny oraz dla ulubionej książki Jacka: Jak osiągnąć sukces, stał obok drzwi. Udzieliwszy kilku rodzicielskich porad synowi, rodzice odprowadzili Jacka na pociąg. Dżak rozsiadł się wygodnie w przedziale i wyjął ulubioną książeczkę. Nagle usłyszał dudnienie w szybę. To był on Adamski, który przyszedł się z nim pożegnać. I wówczas Dżak zdobył się na niebywały wręcz kontrkulturowy gest. Zapomniawszy na chwilę o drobnomieszczańskiej socjalizacji, podciągnął tiszert i przywarł sutkiem do szyby, żeby poczuć ciepło dłoni swego ukochanego. Inni pasażerowie, siedzący w tym samym przedziale zamarli, gdy zobaczyli tego ładnego, papuśnego chłopca w tak obscenicznej pozie. Pani z pieskiem, która przysiadła się jako ostatnia, pierwsza zaprotestowała:
– A fuj! Wstydziłbyś się!
Pan z wąsem, zajmujący miejsce tuż obok Jacka, odsunął się nagle i powiedział:
– Taki młody, a już pedał.
Tylko starszy, siwiutki dziadunio, który wyglądem przypominał stetryczałego profesora lwowskiej uczelni, z radosnym uśmieszkiem oblizywał lubieżnie usta. Jak się miało okazać, dziadziuś ten był jednym z głównych jurorów przyznających nagrodę w gminnym konkursie im. Kościotrupków. On jako jedyny w tej chwili spośród wszystkich pasażerów przedziały, odkrył w chłopcu potencjał.
W atmosferze miniskandalu Dżak dojechał wreszcie na wieś. Spoglądawszy chwilę na oddalający się pociąg, zarzucił plecak na ramię, poprawił okulary i ruszył przed siebie, a dzień wówczas był bardzo upalny. Po jakichś trzech godzinach marszu Dżak dotarł do małej wioski. Przechodząc obok chłopskiej zagrody, zobaczył starowinkę krzątającą się pieczołowicie przy trzodzie. Mając w pamięci dobroduszność polskich chłopów, których psychologię poznał studiując długimi godzinami powieści Reymonta (Dżak zawsze chciał mieć piątkę z polskiego), zagadnął:
– Witajcie dobrodziejko, czy poczęstowalibyście mnie świeżym mlekiem? Długa droga za mną a i jeszcze szmat drogi przede mną.
Starowinka odwróciła się do Dżaka i powiedziała:
– A wypierdalaj ino w podskokach!
Dżak chciał jeszcze coś powiedzieć ale gdy zobaczył, że babuszka schyla się po kamień, wiedział, że to nie przelewki. Uciekał co sił w nogach. Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, Dżak zwolnił. Zziajany, całkowicie zlany potem, przysiadł na przydrożnym kamieniu i zaczął rozmyślać o naturze polskiego chłopstwa. Zdarzenie, którego był naocznym świadkiem i uczestnikiem, uświadomiło mu jak wielka jest przepaść między tym, co było a tym, co jest.
– To się nadaje na rozprawę filozoficzną pomyślał w duchu.
Ten incydent z chłopką miał się odbić szerokim echem w twórczości Dżaka jako wieszcza. Od tego bowiem czasu zaczął gustować w przydługich frakach, połyskujących cylindrach; zaczął reanimować dawne maniery. Historia stała się dla niego czymś, co jest teraz, a teraz traktował tak, jakby nigdy nie zaistniało. Złośliwcy twierdzą, że owo zauroczenie czasem przeszłym u Dżaka wzięło się z jego podróży w czasie, które to odbywa za pomocą magicznego pierścienia, który nosi na palcu, a z którym się nigdy nie rozstaje. Pierścień ten miał zostać wykuty przez krasnoludy zamieszkujące onegdaj ziemię i ma mieć tę właściwość, że umożliwia każdemu, kto go posiada podróż w czasie. Jednak jest to opowieść całkowicie fantastyczna, którą wymyślili ci, którzy zazdroszczą Dżakowi sławy. Nie zmienia to faktu, że Dżak posiada pierścień na jednym ze swoich smukłych palców. Nie wykuły go jednak żadne krasnoludy. Otóż, gdy Dżak dotarł w końcu do majątku, w którym stryjeczna córka ciotki babki u wujka brata ciotecznego, który był stangretem, myła garnki, został zakwaterowany na poddaszu. Jak każdy człowiek, także i Dżak miał pewne problemy z zaśnięciem na nowym miejscu. Dlatego też szwendał się nocą po strychu i zupełnie przypadkiem znalazł pierścionek ten w jednej z szuflad starego kredensu. Kiedy założył go na palec, zdecydował, że nigdy go już nie zdejmie, nawet do kąpieli, bo tak mu się spodobał. Całą noc siedział i oglądał swoje znalezisko, zastanawiając się: do kogo mógł należeć?. Wreszcie wymyślił sobie historię romantycznego szlachcica, który posyła pierścionek swojemu ukochanemu w zalakowanej kopercie. W tym momencie wspominał swojego przyjaciela: Atomizera Adamskiego i gdy tak obracał pierścionek przyrzekł przed bogiem:
– Boże, przyrzekam przed tobą kochać go z całego serca! Nie opuszczę Atomizera aż do śmierci! Tak mi dopomóż bóg!
Dżak powtórzył przysięgę dla pewności, że zadziała jeszcze 18902 razy, a następnie całkowicie zmęczony położył się na sienniku i zasnął.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

uprzejmie donoszę

9 listopada, 2007 by

że istnieje w sieci taki portal poetycki, na którym publikowanie wierszy wiąże się z pewnym ryzykiem.
uprzejmiedonosze.jpg

najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że na tym portalu nie ma mnie już ze 3 lata, a mimo to ciągle o mnie pamiętają.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

rzecz o ciemnym ludzie i o braku ucieczki od wolności

31 października, 2007 by

21. października to nie tylko sukces pewnej wizji Polski jako kraju otwartego, proeuropejskiego, ale przede wszystkim sukces ciemnego ludu, który uzmysłowił sobie, że demokracja nie jest czymś, co raz dane będzie wiecznie trwało, lecz takim ustrojem, który jak każda inna wartość, wymaga pielęgnacji a w razie zagrożenia: obrony.
Ostatnia kampania wyborcza, określana jest przez niektórych jako demagogiczna bo niemerytoryczna. Ja osobiście cieszę się, że zabrakło w niej tasowania tabel excellowskich z wykresami wzrostu i spadku cen towarów tudzież procent bezrobocia czy skali opodatkowania. Uważam, że pojawienie się tego rodzaju fachowej ergo: merytorycznej – argumentacji zaszkodziłoby każdej z partii, które przystąpiły do wyścigu o zwycięstwo w wyborach. Dlaczego?
Założenie, że wyborcy to wysokiej klasy specjaliści, orientujący się w zawiłościach chociażby programu reformy finansów publicznych, jest utopijne. Argument merytoryczny może i powinien być wykorzystywany w debatach profesorskich, nie może być jednak adresowany do społeczeństwa jako całości. Odbiorniki radiowo-telewizyjne i inne medialne nośniki informacji docierają do każdego zainteresowanego odbiorcy, jednakże komplikacja samego przekazu informacji na pewno jest irytująca, zwłaszcza gdy rozszyfrowanie przekazu eksperckiego wymaga wiedzy eksperckiej. Innymi słowy: mętny język prof. Staniszkis, mimo iż niewątpliwie pani ta ma wiele madrych rzeczy do powiedzenia, trafia tylko do tego rodzaju odbiorcy, który ma odpowiednie przygotowanie warsztatowe, by to zrozumieć. Ale to za mało, by prawdy ala Staniszkis stały się prawdami powszechnymi tzn., żeby zostały przyswojone przez społeczeństwo, w którym ilość profesorów waha się w okolicach promilu.

W tym momencie przychodzi na myśl poza antenowe stwierdzenie Jacka Kurskiego w TOK FM: ciemny lud to kupi. Można się oburzać na Kurskiego, można stawać w obronie ludu, można krytykować tezę o ciemnym ludzie czyli występować przeciwko reymontowskiej charakterystyce społeczeństwa polskiego. Ale to tak samo, jakby oburzać się na spoty wyborcze emitowane w telewizji i youtube. Żadna z tych miniprodukcji filmowych nie miała charakteru eksperckiego. Wszystkie ociekały wręcz ideologią. Ideologia, mimo że podobnie jak fizjologia, dendrologia, metodologia itp., także posiada końcówkę -logia, ma innego adresata niż nauki szczegółowe. Mimo iż jako taka jest bardzo złożoną dziedziną, jednak obszar jej działania i oddziaływania w założeniu ma obejmować jak największą sferę społeczeństwa. Nie chodzi tu już tylko o uniwersyteckie sale wykładowe, czy gabinety ekspertów w sejmie i senacie, lecz o tych wszystkich, którzy zasiadają przed telewizorami, czytają gazety, internet, czytają sms-y, oglądają bilbordy czyli do każdego możliwego konsumenta informacji o charakterze politycznym. Im szersze płaszczyzny społeczne ulegają procesowi ideologizacji, tym bardziej skuteczne jest jej działanie.

Ideologia sama w sobie nie jest dobra ani nie jest zła. Jest elementem każdej polityki, jest językiem władzy, która przemawia do społeczeństwa, która dzięki ideologii może się z nim jednostronnie komunikować. O tym, czy jest ona dobra czy zła, przesądza jej treść oraz preferencje polityczne tego, kto ją ocenia. I tak np. z punktu widzenia Tomasz Lisa, Donalda Tuska ideologia PiS-u jest zła, z perspektywy braci Kaczyńskich ideologia PO także jest zła.
W sytuacji gdy pojawia się dyskusja tym, co jest dobre, a co złe najbardziej znaczącym jest głos kościoła. Instytucja ta dawno już sobie zarezerwowała prawo do rozstrzygania w kwestii: dobro-zło i to właśnie głos kościoła także ideologiczny ma lub może mieć najważniejszy wpływ na społeczne postrzeganie danej ideologii. Przyjmuje się bowiem milcząco unieważniając na chwilę wszelką wiedzę o kapłanach-pedofilach, kapłanach, zajmujących się księgowością kreatywną, i o tych sługach wszystkich księżach, którzy jako słudzy boży podsycają nastroje antysemickie że sługa boży jest najlepszym autorytetem jeżeli chodzi o to, co dobre a co złe. Dlatego też każde ugrupowanie polityczne będzie zabiegał o poparcie kleru, zwalczało kościół, lub dążyło do ścisłego oddzielenia kościoła od państwa.
Jednak ani Lis, ani Tusk, ani Kaczyńscy ani nawet prymas Glemp nie mają decydującego głosu jeżeli chodzi o kształt areny politycznej, ale zwykli ludzie, posiadający pełnię praw publicznych. To oni skuszeni, zmobilizowani lub przekonani oddają swój głos w ustroju demokratycznym na tych, którym zaufali, bądź na to ugrupowanie, które będzie ich zdaniem lepiej rządziło, lub przeciw tej partii, która ich zdaniem się skompromitowała. To właśnie ci ludzie: społeczeństwo jako całość, są łakomym kąskiem każdego ugrupowania politycznego, każdej władzy, każdego autorytetu publicznego.

Ostatnie wybory i kampania wyborcza była areną walki dwóch ideologii. Nieważne jest już w tej chwili, kto i dlaczego wygrał; kto i dlaczego poniósł klęskę. Największym sukcesem tej walki, jest aktywacja polityczna dużej części społeczeństwa polskiego. Przecież ta niespotykana od 1989 r., frekwencja wyborcza świadczy tylko o tym, że ideologia odniosła sukces. Wyborcy, do których adresowane były prymitywne filmiki gangsterskie, prymitywne spoty reklamowe, równie głupie plakaty z tymi samymi uśmiechniętymi gębami co zawsze, tym razem postanowili dokonać rzeczy niebywałej: pójść na wybory i co najważniejsze: ten ciemny lud (bo tylko do takiego odbiorcy pisze się scenariusze: mordo ty moja) zagłosował w obronie wszystkich wartości społeczeństwa otwartego, społeczeństwa demokratycznego.
To nie specjaliści, nie profesorowie, obronili polską demokrację przed dyktatorskimi zakusami Kaczyńskich, ale właśnie ciemny lud. To on dokonał wyboru między ideologią antydemokratyczną a demokratyczną. Co więcej, uważam, że zagrożone wartości społeczeństwa otwartego, są bezbłędnie intuicyjnie diagnozowane przez społeczeństwo; że zawsze społeczeństwo, które raz doświadczyło wolności, i gdy mu się wolność odbiera, będzie o nią walczyło. Od wolności nie ma bowiem ucieczki.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

o pewnym wierszu z sieci

26 października, 2007 by

Istnieje pewna legenda związana z Filipem Macedońskim i jego podbojami. Otóż pewnego razu, gdy na czele swej armii zbliżał się do Lakonii, kraju zamieszkiwanego przez Lacedemończyków (Spartan), którzy słynęli z tego, że tarczą i włócznią władali o stokroć lepiej niż słowem, napisał do nich następujący list: Jeżeli wejdę do Lakonii, zrównam Lacedemon z ziemią. Liczył na to, że bez przelewu krwi uda mu się zdobyć kraj Spartan. Lcedemończycy mieli wówczas odpowiedzieć: Jeżeli.
I tak oto narodziła się lakoniczność wypowiedzi.

Przykładem lakonicznej poezji jest wiersz liczba pojedyncza, jednej z użytkowniczek portalu poetyckiego (www.rynsztok.pl) ukrytej za pseudonimem: Zofia Serafińskia. Oto tekst o którym mowa:

liczba pojedyncza

Za kilka lat zgubimy liczbę mnogą / wyrzucimy słowo my i nas / zredukujemy się do liczby pojedynczej / Zostanie tylko ja.

Pod względem formalnym tekst jest bardzo lakoniczny. Pozbawiony wszystkiego, co zbędne. Zwłaszcza z tych wszystkich środków wyrazu, które często pojawiają się w poezji polskiej, a które to nierzadko odstraszają od dalszych lektur. Tu jednak sprawa wygląda inaczej. W wierszu Zofii Serafińskiej zawiera się pewna kompletna wizja czasu przyszłego. Jest to opis tego, co się stanie: za kilka lat i nie chodzi tu bynajmniej o fantastykę latających pralek czy suszarek do włosów, ani też o to, że czyjeś złamane serduszko, którego cierpienie uległo kanalizacji właśnie w wersach, się zagoi, lecz o kwestię niebywale ważną, a mianowicie o proces samouświadomienia, atomizacji całego społeczeństwa, które wyzwalając się z magicznych pojęć ogólnych, o nieostrych zakresach znaczeniowych, wyzwoli się automatycznie od każdego rodzaju ideologii. Autorka pisze: Za kilka lat zgubimy liczbę mnogą, stawiając się tym samym w świetle proroka, który obwieszcza o pewnej przyszłości, pozbawionej liczby mnogiej. Dookreśla następnie: wyrzucimy słowo my i nas / zredukujemy się do liczby pojedynczej. Nie chodzi tu przecież o zwykłą formy osobowe i reguły gramatyczne nimi rządzące, które poznają dzieci na poziomie kształcenia podstawowego. Tu chodzi o język, który posilając się teorią LTI Viktora Klemperera kształtuje rzeczywistość i rozkazuje myśleć ( a nawet myśli za nas). Zofia Serafińska ogłasza nadejście przyszłości bez pojęć ogólnych, tj. bez ideologii, bez kolektywnego działania, bez kolektywnej odpowiedzialności. Jest to wizja społeczeństwa doskonale zatomizowanego, w którym istnieje konkretne Ja bo, zdaniem Autorki: Zostanie tylko ja. W tym momencie refleksja musi podążyć do problemu odpowiedzialności. Zatomizowane społeczeństwo, w którym: związki zawodowe, grupy społeczne, partie polityczne przestaną istnieć (każda z tych struktur bowiem zbudowana jest w oparciu o kategorię: my). Owo istniejące Ja będzie stawało każdorazowo przed wyborem, za który tylko ono będzie ponosiło konsekwencję, co musi być przerażającą wizją dla tych wszystkich, którzy chowając się za parawanem liczby mnogiej: my, unikali odpowiedzialności za podjęte decyzje, lub ewentualnie później głosili: to nie ja, to oni. Świat bez liczby mnogiej będzie rzeczywistością okrutną dla tychże ludzi.
Długo można się rozpisywać o tych wszystkich tragediach dla ludzkości, które wyniknęły z niewłaściwego, lub świadomego użycia pojęć ogólnych na płaszczyźnie ideologicznej, lub formy osobowej liczby mnogiej. Nie o to jednak tu chodzi. Autorka w tekście nie rozlicza przeszłości, lecz chce zmieniając język, zmienić świat. Zmiana będzie gwałtowna. Autorka nie chce skreślić, nie chce aby ludzie zapomnieli o liczbie mnogiej i o tym, co się pod nią ukrywa. Autorka domaga się wyrzucenia, czyli takiego potraktowania my i nas, w jaki się traktuje zepsuty, stary telewizor, którego nie można już naprawić.
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że Autorka utrzymała w swoim wierszu formę liczby mnogiej, w trybie oznajmującym, co pozwala przypuszczać, że jest to manifest pewnej generacji świadomej politycznie jest to ostatni głos tejże generacji. Tworzenie świata lepszego, pozbawionego starych wad, jest zaletą konstruktorów, inżynierów społecznych. W tym przypadku projekt ma charakter całościowy, zatem nie chodzi tu o cząstkową inżynierię społeczną, o drobne zmiany lecz o revolutionibus z posmakiem 11. tezy o Feuerbachu.

Wiersz Zofii Serafińskiej liczba pojedyncza jest tekstem kompletnym, który nie potrzebuje żadnej kropki więcej, żadnego przecinka, żadnego uzupełnienia. To wiersz mądry, który może zniechęcać swoją lakonicznością. Jednak zarówno do mądrości jak i do lakoniczności należy przywyknąć, bo odwołując się do Wittgensteina o tym, co można powiedzieć, należy powiedzieć prosto.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

fanatic II

26 października, 2007 by

fanatic2.gif

Siedzi. Włosy zasłaniają jej twarz. W zasadzie to teraz nie ma twarzy. Jest kobietą beztwarzową.

– Czy ty mnie kochasz? pyta cicho.

W tej chwili cały jej wyraz redukuje się do krawędzi. Plecy, stopy, pośladki, uda i cała reszta.
Oglądam ją. Jestem jej jedynym obserwatorem.

– Powiedz, kochasz mnie czy nie? powtarza pytanie.

Jest tyle naturalności w jej rozwartych udach, między którymi chowa dłonie. Całkowicie sfeminizowana istota.

– Nie kochasz mnie?

– Kocham.

Siedzi. Włosy zasłaniają jej twarz. Włosy zasłaniają moją twarz. Są granicą, przez którą zupełnie łatwo szmugluje się wszelkie kochanie.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

fanatic

24 października, 2007 by

fanatic.gif
Jest po wszystkim. Ubieram się. Spodnie, tiszert, bluza. Ona leży tak, jak ją zostawiłem z podartymi rajstopami, poszarpaną bluzką, zniszczoną fryzurą. Cała w chaosie. Mówię:

– Idę.
– Nie dasz rady odpowiada. Jestem twoim labiryntem bez wyjścia. Każda linia jest mną, ja jestem każdą linią. Zaplatałeś się we mnie.

Odwraca głowę na drugi bok. Nie chce patrzeć jak się miotam, w drodze do wyjścia.
Tracę siły już miedzy jej udami i powoli zaczynam wpadać w panikę. Brakuje mi oddechu. Brakuje tlenu!
– To niemożliwe myślę Przecież ona rytmicznie oddycha. Wdech, wydech, wdech wydech, coraz szybciej.

Jest po wszystkim. Ubieram się. Spodnie, tiszert, bluza. Ona leży tak, jak ja zostawiłem… jest cała w chaosie, ja jestem chaosem. Jestem w niej, ona jest we mnie.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

dlaczego nie poszedłem głosować

21 października, 2007 by

Jest niedzielne popołudnie. Od wczesnych godzin porannych otwarte są lokale wyborcze, w których, w towarzystwie komisji i mężów zaufania, mógłbym wypełnić kilka blankiecików by następnie wrzucić je do urny, pomalowaną w barwy narodowe, spełniając tym samym swój obowiązek obywatelski. Jednak ja swoją decyzje już podjąłem. Całą niedzielę spędzę w domu. Na wybory nie pójdę. A dlaczego? Z jednego powodu: nie znoszę być mobilizowany.

Termin mobilizacja wywodzi się z języka wojny. Mobilizacja oznacza bezkrytyczne, irracjonalne zorganizowanie się w formację bojową, gotową do walki, czekającą na rozkaz.
Pojęcie mobilizacji zakłada oprócz pojęcia samej walki, także pojęcie przeciwnika. Mobilizacja bowiem nie ma charakteru spekulatywnego, lecz jak najbardziej egzystencjalny. W mobilizacji, bazując na optymizmie, chodzi o skłonienie podmiotu do wykonania pewnych gestów, pewnego obrzędu, aby optymizm zmienił się w euforię. O ile sam uczucie optymizmu ma jeszcze znamiona racjonalności, tak w euforii jest już tylko furia.
Pojęcie mobilizacji już dawno przedostało się do innych dziedzin życia. Jeszcze nie tak dawno robotników w fabrykach mobilizowano do wspólnej walki na froncie budowy socjalizmu. Froncie, który musiał być ciągle poszerzany, bo imperialistyczny wróg czyhał. Mobilizowano także profesorów na katedrach. Widoczne było to zwłaszcza w 1914 r., w Niemczech. To wówczas profesorowie mobilizowali nie tylko samych siebie ale młodzież akademicką do walki na froncie pierwszej wojny (to zjawisko duchowej mobilizacji bardzo dobrze opisał i udokumentował niemiecki filozof i historyk Kurt Flasch, w książce: Die geistige Mobilmachung. Die deutsche Intellektuellen und der Erste Weltkrieg, Berlin 2000.).
O ile w ramach ustrojów antydemokratycznych zjawisko mobilizacji nie dziwi, tak w ustrojach demokratycznych nie tylko skłania do refleksji, ale musi wzbudzić protest.

Przyjmując, że ustrój demokratyczny, to taka forma, w której w oparciu o pojęcie kompromisu pogodzone zostały różne czasami nawet sprzeczne interesy różnych grup społecznych, okazuje się, że z ram tak rozumianej demokracji wykluczone zostało pojecie walki, wroga a co się z tym wiąże także pojęcie mobilizacji. W polskim rozumieniu demokratyzmu sprawa ma się zupełnie inaczej.

Sytuacja całkiem niedawna: wybory parlamentarno-prezydenckie sprzed dwóch lat. Wszystkie nagrody zgarnia PiS. Nie dlatego, że ugrupowanie to zaproponowało wyborcom odpowiednio atrakcyjny program polityczny. Kaczyńscy wygrali wybory, ponieważ związali się z dyrektorem Radio Maryja Tadeuszem Rydzykiem. Zakonnik ten określany w prasie niemieckiej także jako Königmacher (gazeta: Junge Welt, 23.08.07) posiada bardzo ważny atut polityczny, który czyni z niego łakomy kąsek dla każdego ugrupowania pod warunkiem oczywiście, że zostanie ono zaakceptowane przez Rydzyka. Tym atutem jest posłuszny elektorat. Charakteryzując fenomen elektoratu, którym steruje dyrektor Radio Maryja Tadeusz Rydzyk, wielu publicystów, a także socjologów, podkreśla, że słuchacze Radia Maryja nie mają żadnych preferencji politycznych. Dlaczego jednak ten zbiór ludzi głosuje jednolicie i karnie?
Nie ma wątpliwości, że to zasługa ojca dyrektora, który wprost wskazuje to ugrupowanie polityczne, na które należy oddać głos, które należy poprzeć, i gdyby Rydzyk miał jakikolwiek ekonomiczny czy polityczny interes w promocji np. Aleksandra Kwaśniewskiego, to także przekonałby swoich słuchaczy o tym, że Kwaśniewski właśnie się nawrócił, wyspowiadał, powrócił niczym zbłąkana wcześniej owca do stada owieczek bożych.
O politycznej sile i skuteczności ojca dyrektora, oraz o zdolności do zmobilizowania się słuchaczy Radia Maryja, świadczą nie tylko ostatnie wybory prezydencko-parlamentanre, w których popierał on PiS, ale także historia skrajnie prawicowego ugrupowania LPR. To dzięki właśnie karnemu, zmobilizowanemu przez Rydzyka elektoratowi, partia ta stała się ugrupowaniem parlamentarnym.
Znamienne jest, że w trakcie mobilizacji swych słuchaczy, Rydzyk nieustannie wskazuje wroga i odwołuje się do najwyższych wartości: jak patriotyzm, miłość boga etc.. Takie uczucia one są w stanie wyzwolić określony stopień ogólnej euforii. Słuchaczki gotowe są natychmiast wcisnąć na głowy berety i pomaszerować z miejsca do lokali wyborczych. Tak właśnie skutkuje proces mobilizacji na płaszczyźnie społeczno-politycznej, jeżeli chodzi o akt głosowania.

Ta lekcja demokracji po polsku, którą udzielili Kaczyńscy w ciągu ostatnich dwóch lat nie tyle społeczeństwu, ale pozostałym ugrupowaniom politycznym, nie została zmarnowana. Platforma Obywatelska przejęła to narzędzie z warsztatu PiS-u i postanowiła wykorzystać w obecnej kampanii wyborczej. O debacie Kwaśniewski-Tusk można dużo napisać choć już wiele napisano jednak moim zdaniem najważniejsze w niej były te apele lidera PO do społeczeństwa. Zamiast odpowiadać na pytania oponenta, często zwracał się do społeczeństwa, żeby głosować na PO, że naprawdę można coś zmienić, że Polska może być Irlandią, że…i takie tam blalalala (z podobnymi ideologicznymi apelami zwracał się do społeczeństwa Jarosław Kaczyński w debacie z Tuskiem). Taki gest w wykonaniu Tuska bardzo dramatyczny (to zacięcie w głosie, gesty rąk, spojrzenie pełne nadziei i wiary w lepszą przyszłość), miał zmobilizować. Sprawić, by na kilka dni przed wyborami ludzie zagłosowali na PO. Oczywiście nie dlatego, że PO ma świetny program, ale po to, by Kaczyńscy nie rozwalili Polski do końca (wróg jest jasno określony).

Dziennikarze także mobilizują. Każdy przecież pamięta apel Tomasz Lisa, w ostatnim wydaniu programu Co z tą Polską. Odpowiednio odliczając sekundy aby przerwy między wypowiadanymi słowami były odpowiednio długie, proszalnym tonem powiedział: Idźcie głosować. Odezwa ta nie miała na charakteru edukacyjnego, tzn. nie miała na celu uświadomienia obowiązku politycznego, jakim jest akt głosowania, Polakom. Chodziło o to, by PiS nie zdobył władzy. Zatem także i tutaj pojawiło się zjawisko mobilizacji. Działa ten sam schemat my-oni lub jak kto woli schmittiańska dychotomia: przyjaciel-wróg.

Jest niedzielny wieczór, godzina 20.01., a ja nadal siedzę w domu i nie pójdę zagłosować.
Mam genetyczny wstręt do karabinów, takim samym uczuciem darzę także mundury i nie zamierzam być mobilizowany. Demokracja polska stała się demokracją wojenną. Na scenie politycznej nie ma już opozycji są wrogowie, wrogowie, którzy w zależności od tego czy mówi to Tusk czy Kaczyński: właśnie niszczą Polskę, lub chcą powrócić do władzy by znowu Polskę niszczyć. W tym wszystkim społeczeństwo odgrywa rolę formacji, która dzieli się manichejsko: dobrzy i źli. Jedni i drudzy mają swojego wroga. Ja sam jednak nie mam żadnego wroga, jestem obywatelem, który chciałby zagłosować za, a nie przeciw. Chciałbym zostać uwiedziony programem politycznym, w którym by przedstawiono rozsądny projekt finansów, wizję rozwoju szkolnictwa, służby zdrowia etc. Nie chcę być mobilizowany do walki, ja się do walki nie nadaję.

na koniec adekwatny, jak nigdy link:
tak Niemcy rozprawili się z polityczną mobilizacją.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Przeciw akademikom: Wilamowitz-Moellendorff contra Nietzsche

14 października, 2007 by

Motto:

The safest general characterization of the European philosophical tradition is that it consists of a series of footnotes to Plato. (A. N. Whitehead, Process and Reality, New York , 1957, s. 63.)
[thx: Piotrek :)]

Powiadają, że filozofia rozpoczęła się od zdziwienia. Coś zagrzmiało, coś zadudniło coś się zdziwiło (coś ponieważ dzisiaj już nikt nie jest pewny co do tego, czy to ktoś się dziwi, czy może coś w tym ktosiu się dziwi). Nieważne czy taka genealogia nauki zwanej: filozofią, jest prawdziwa, czy jest może pobożnym życzeniem. Ważne jest jednak to, że filozofia od chwili narodzin, była dziedziną, w której podstawową kategorią stała się: dyskusja. Przecież filozofia nie oznacza: posiadania mądrości lecz jej miłość, a miłość ma zawsze charakter binarny nawet gdy jest solipsystyczna, gdy kocha się samego siebie, gdy ja kocha ja. W układzie binarnym w odmianie filozoficznej właśnie podstawową relacją jest dyskusja. Zresztą czym byłaby filozofia bez dyskusji, nawet tych najbardziej młodzieńczych, niedoświadczonych, pełnych naiwności i ideałów; lub innych zgoła: tych profesorskich, napuszonych, specjalistycznych pełnych wiedzy w cytatach? Wabi ona przecież przede wszystkim romantyków, tych o niespokojnych duchach, którzy szukają najbardziej szalonych odpowiedzi, zadając najbardziej szalone pytania. Odpowiedzi te jednak znajduje się w dyskusjach, nawet tych jak już zostało wspomniane z samym sobą.

Jedną z najciekawszych dyskusji, która stała się pobudką i motorem dla niektórych odmian filozofii w 20 wieku był spór dwóch filologów klasycznych przy końcu 19 stulecia. Pierwszym był w niektórych kręgach także niezwykle popularny i dziś: Fryderyk Nietzsche; drugim zapomniany współcześnie, lecz sławny w swej epoce: Ulrich von Wilamowitz-Moellendorff.
Jednym ze skutków tego sporu była banicja naukowa Nietzschego i błyskawiczna kariera Wilamowitz-Moellendorffa. Pierwszy stał się jeszcze za życia bożyszczem dla kolejnych generacji filozofów, gwiazda drugiego przybladła chwilę po śmierci, a współcześnie pamiętany jest tylko w wąskich kręgach specjalistów.

Historię tej dyskusji warto przypomnieć z kilku powodów: na pewno stanie się ona pokrzepieniem dla tych wszystkich, którzy muszą wbrew sobie, wbrew własnej naturze pochylać głowy przed autorytetami profesorskimi; aby dodać odwagi tym wszystkim, którzy miotają się w ramach distinguo, szukając drogi wyjścia sposobu ucieczki ze stęchłych ram akademickiej Wirklichkeit do tego, co własne, co twórcze i autentyczne; aby unaocznić, że akademicka mania mnożenia przypisów jest niczym innym jak pisaniem komentarzy, nie zaś ty, co napędza koło zamachowe nauki. Dzięki opisaniu tego wydarzenia być może ktoś podejmie decyzję, zwłaszcza jak się za chwilę okaże niezależnie od tego, co się wybierze, wybór ten będzie dobry. Można bowiem wybrać drogę nietzscheańską przez banicję do nieśmiertelnej sławy, lub wilamowitzowską do kariery, autorytetu i sławy lecz tylko za życia. Wybór wydaje się na początku oczywisty: wieczna sława, jednak tylko niewielu zdecyduje się zapłacić taką cenę.

Ostatnim powodem, który zdecydował o opisaniu tej historii, jest pokrzepienie, którego ja sam potrzebuję, dlatego piszę to tylko dla siebie.

Jak to się zaczęło?

Na początku 19 wieku, w Niemczech rozpoczyna się epoka neohellenizmu. W Polsce została ona przeoczona, no może za wyjątkiem kilku specjalistów jak Tadeusz Sinko, który zauważył ową tendencję u zachodnich sąsiadów. W 1923 r., napisał on: Nasiona kwiatów greckich i rzymskich nie przestały nigdy wydawać na gruncie europejskim coraz to nowych odmian, a te odmiany, których owocami my się żywimy, maja jeszcze tyle specjalnych właściwości greckich i rzymskich, że tylko ten, kto zna ów flos primigenius, rozumie, dlaczego ich barwy, wonie, smak itd. Są takie a nie inne [Tadeusz Sinko, Żywy spadek pop Grecji i Rzymie, Kraków 1923, s. 3.]. Sinko sformułował wówczas ważne pytanie:Czy dzisiejszy Europejczyk lepiej korzysta z współczesnej cywilizacji, gdy zdaje sobie sprawę z jej elementów, niż ten, który ją bierze jako produkt ostatniego pokolenia i nie ogląda się na tradycję? [Tamże, s.4.]. Odpowiedź na nie miała być uświadomieniem sobie nie tyle dziedzictwa, ale także renesansem pewnych wartości i postaw. O ile Niemcy w okresie Republiki Weimarskiej a później w III Rzeszy wykorzystywali spuściznę antyku w celu kształtowania pewnych postaw o charakterze politycznym, oraz dla wypełniania pustki ideologicznej doktryny narodowosocjalistycznej, tak dla Sinki powrót do antyku: Jest to zapał do wszystkiego, co wielkie, jedyne, genjalne. Dusza młodzieży szuka przewodników, bohaterów, z którymi się stykając, czuje, jak sama rośnie. Im mniej takich wielkich ludzi widzi koło siebie, tym bardziej ich upatruje w dawnych czasach. To, co wieczne nie przemija z czasem, ale zawsze jest teraźniejsze i żywe i objawia się w rozmaitych postaciach i odmianach[Tamże, s.7. Pisownia oryginalna.].
Głos Sinki pozostał praktycznie niezauważony. Polska filozofia tego okresu upijała się osiągnięciami szkoły lwowsko-warszawskiej, a uczciwie dodać należy: że było czym sie upijać i było co opijać, gdyż osiągnięcia tej szkoły uczyniły na krótko sławną polską filozofię.
Niektórzy badacze jeszcze przed tym jak Sinko próbował rozgrzać polskie środowiska filozoficzno-filologiczne do badań nad antykiem, także starali się zainicjować taką debatę. Jednym z nich był Władysław Tatarkiewicz, który na zaraz na początku 20 wieku, na łamach polskiego czasopisma filozoficznego (Przegląd Filozoficzny) próbował rozpocząć dyskusję o Platonie. Był on przekonany nie bez racji zresztą, gdyż bacznie obserwował to, co z Platonem działo się wówczas w Niemczech, że: Z dzieł platońskich czerpać możemy jeszcze niejedną naukę na dziś i na jutro [Władysław Tatarkiewicz, Spór o Platona, w: Przegląd Filozoficzny XIV(1919), s. 358.]. Wydawało się, że głos Tatarkiewicza w tym przypadku dotyczący tylko Platona, ale przecież chodziło o całą spuściznę antyku, stanie się przyczyną do debaty wewnątrz akademickiej, z której być może wyłoni się coś więcej. Chodziło o rzecz ważką, mianowicie o to, by dorównać w dziedzinie filozofii innym nacjom zwłaszcza Niemcom, którzy mieli Hegla, Kanta, Marksa, Engelsa chodziło o to, żeby wyrwać polską filozofię z zaściankowości, żeby zacząć się liczyć na arenie międzynarodowej.
Polacy do takiej dyskusji potrzebowali przede wszystkim i co wydaje się być rzeczą podstawową: polskiego przekładu dialogów Platona. Kwestię ową zauważył Władysław M. Kozłowski, przedstawiając ówczesny stan badań nad filozofią greckiego myśliciela. Nawiązując do osiągnięć filologów anglosaskich oraz niemieckojęzycznych, stwierdził on: U nas, [w Polsce M.T.] według zwyczaju, rzecz [tj. zamiar przekładu dialogów Platona MT.] skończyła się na szerokich Planach, nawpół tylko wykonanych przez pojedyńczych tłumaczów [Władysław M. Kozłowski, Kilka uwag o naszych przekładach Platona, w: Przegląd Filozoficzny XX(1919), s. 32. pisownia oryginalna]. Kozłowski jednak mylił się odnośnie recenzowania prac nad polskimi przekładami pism ateńskiego filozofa. Całościowa translacja dialogów platońskich powstała w Polsce niemalże kilka lat po tym, jak niemiecki filolog Friedrich Schleiermacher skończył wydawać własny przekład Platona na język niemiecki, tj. w połowie 19 w. Chodzi o wydanie Platona w przekładzie Antoniego Bronikowskiego, które jeszcze przed tym, jak ukazało się na pułkach księgarskich zostało wyśmiane przez recenzentów. Podobno tłumacz zgrzeszył zbytnią ścisłością, którą uznano za błąd nie do wybaczenia (zob. Indiana Jones: w poszukiwaniu zaginionego przekładu Platona.). W dziedzinie badań nad Platonem i całym antykiem trud Bronikowskiego był kamieniem milowym. Młodzi badacze, po raz pierwszy mieli dostępny całościowy przekład Platona, na podstawie którego mogli pracować, o którym mogli dyskutować . Jak się okazało była to tylko wirtualna możność. Na skutek zaciekłego ataku krytyków, którzy bezwzględnie zdyskredytowali ten przekład, dialogi Platona w tłumaczeniu Bronikowskiego wydane tylko raz – szybko zniknęły nie tylko z księgarń ale i z antykwariatów. W 1919 r. były już praktycznie niedostępne. Kozłowski powtarzając tezy krytyków, stwierdził: Przekład Bronikowskiego, w ogóle ścisły, grzeszy zbytnią dosłownością, która czyni czytanie uciążliwym, niekiedy nawet utrudnia zrozumienie. Prócz tego, przekłady Bronikowskiego znikły gdzieś z handlu księgarskiego (trudno bowiem przypuszczać aby były wyczerpane), a wobec ich rzadkości w bibliotekach i u osób prywatnych, korzystać z nich dosyć trudno [M. W. Kozłowski, Kilka uwag o naszych przekładach Platona, op. cit., s. 32.].
Kolejna taka szansa, aby polska historia filozofii otrzymała w końcu przekład Platona, nad którym można było rozpocząć dyskusję, pojawiła się w latach 20 minionego stulecia, kiedy to Władysław Witwicki zaczął wydawać swój przekład Platona. Ten sam, nad którym także i dzisiaj adepci filozofii zapoznają się z nauką jednego z najwybitniejszych postaci antyku. W tym miejscu warto podkreślić, że Witwicki nigdy nie ukończył prac nad przekładem Praw, nigdy też nie przetłumaczył np. Meneksenosa, co uczynił Bronikowski. Te kilkadziesiąt lat, które dzieli wydanie Bronikowskiego od wydania Witwickiego przekładów Platona, to okres stracony dla polskiej platonologii i badań nad antykiem. To czas nie do nadrobienia, w którym przecież i polscy badacze mogli zaistnieć w historii badań nad Platonem. Zapewne ktoś może w tym momencie powiedzieć, że Polska miała sławnego na całym świecie badacza Platona, a mianowicie Wincentego Lutosławskiego. Stwierdzenie to jednak jest fałszywe. Lutosławski bowiem był nie tyle oryginalnym badaczem, co sprytnym obserwatorem. Znając język niemiecki i angielski, obserwował on pilnie debaty na temat ustalenia chronologii dialogów platońskich w Niemczech, następnie sprytnie je streścił (w tym zakresie okazał się być czystym komparatystą) i wydał w języku angielskim (jest to o tyle interesujące, że gdyby swoją The origin and growth of Platos Logic, with an account of Platos style and of the chronology of his writhing [ London/New York/Bombay 1897] wydał w języku niemieckim, natychmiast zostałby wyśmiany właśnie za ową komparatystykę. Anglosasi, którzy nie byli obeznani w ówczesnych badaniach Platona na obszarze niemieckojęzycznym, przyjęli książkę Lutosławskiego z wielkim zainteresowaniem, co wydaje się być oczywiste, zwłaszcza że dyskusje na temat chronologii tekstów Platona w ramach neohellenizmu niemieckiego same w sobie były bardzo ciekawe). Podsumowując: w ramach polskich badań nad antykiem w tym okresie panowała atmosfera właściwa dla całej nauki polskiej jak mawiał pewien klasyk: nuda! Brak akcji! Nic się nie dzieje! Jak w polskich filmach!

Ale wracając do Niemiec. Otóż jak już zostało wspomniane na początku 19 wieku Friedrich Schleiermacher, zajmujący się początkowo interpretacją Biblii, postanowił swoją metodę interpretacji tekstu (hermeneutyka) przenieść na teksty klasyków greckich. Ponadto rozpoczął tłumaczenie i wydawanie dialogów Platona, które to współcześnie zyskało status wydania klasycznego. Właśnie owa nowa metoda interpretacji hermeneutyka (nie kto inny, ale właśnie Schleiermacher sformułował tezę o Platonie egzo- i ezoterycznym), która zakładała potrzebę odkrycia i interpretacji istniejącego sensu, stała się motorem dla niemieckiego neohellenizmu. Wówczas to zaczęto odkurzać teksty klasyków Hellady i Rzymu by od nowa je czytać i interpretować. A interpretacje te były różne.

Aby uzmysłowić sobie ich różnorodność, warto przyjrzeć się interpretacjom samego tylko Platona.
1) Ośrodek w Marburgu: w interpretacji Cohena czy Natorpa, system Platona został połączony z systemem Kanta.
2) Ośrodek Berliński: badania nad dialogami Platona, prowadzone w oparciu o badania stylu tekstu, statystyk występowania pewnych kategorii, badania ściśle lingwistyczne.

Na temat samego tylko platońskiego dialogu Państwo napisano tylko w Niemczech, w latach 1800-1900 kilkaset książek, artykułów i innych opracowań [zobacz: Ulrike Zimbrich, Bibliographie zu Platons Staat. Die Rezeption der Politeia im deutschsprachigem Raum von 1800 bis 1970, Frankfurt M. 1994.]. W wyniku tych interpretacji Platon postrzegany był jako kantysta, pedagog, polityk, logik etc. W perspektywie, gdy Hitler przejął władze w Niemczech, w Platonie niektórzy badacze dostrzegli praszczura samego Führera [zob. np.: Joachim Bannes, Hitler und Platon. Eine Studie zur Ideologie des Nationalsozialismus, w: Geisteskultur H. 42 (1933)].

Abstrahując od jakości i specyfiki tych interpretacji, można zauważyć jedną ważną rzecz: na przełomie 19 i 20 stulecia rozpoczęła się niebywała koniunktura na spuściznę antyku. W tym miejscu warto poświęcić odrobinę uwagi warsztatowi tych akademików, którzy zajmowali się badaniami antyku. Bowiem jak się okaże, to m.in. jego specyfika, doprowadziła do przewartościowania rozumienia antyku. Metodologia filozofów-filologów nie tolerowała ż a d n e j aberracji; między cytowanymi fragmentami klasyków Hellady i Rzymu nie było miejsca dla żadnej swobody a zwłaszcza ekstrawagancji interpretacyjnej. Podobnie jak w zdaniu matematycznym: (a + b) obliczenie wyniku będzie następujące a + 2ab + b (a propos: niech mi ktoś wytłumaczy, tak jak dziecku, skąd się wzięło to: 2ab?). Nikt nie odważy się bowiem intuicyjnie za wyjątkiem dzieci, póki nie zostaną skarcone przez surowych nauczycieli matematyki dodać a + b. Inną cechą charakterystyczną dla warsztatu filozofów niemieckich owego okresu, zajmujących się antykiem była potrzeba pisania grubych książek. Zasada była taka: im więcej stron i im więcej przypisów, tym bardziej naukowa książka.
Ostatnią cechą, znamienną dla tego warsztatu był styl pisania: im bardziej zagmatwany i niejasny, tym lepiej
Dla przykładu: w 1903 r., jeden z czołowych przedstawicieli ośrodka marburskiego Paul Natorp, wydał swoje główne dzieło poświęcone filozofii Platona. Mowa o: Platos Ideenlehre. Eine Einführug in den Idealismus [Leipzig 1903]. Książka ma 472 strony, na których autor skomentował 20 dialogów Platona, dodając do komentarzy swój komentarz do Arystotelesa krytycznego komentarza Platona. O komplikacji tego dzieła (dodać należy, że nigdy nie zostało ono przetłumaczone na żaden obcy język nie znalazł się bowiem do tej pory tłumacz-samobójca) świadczy deklaracja współczesnego niemieckiego historyka filozofii, który w stosunkowo niedawno podjął się trudu rekonstrukcji recepcji Platona w Marburgu: Karla-Heinza Lembecka. Pisze on: sie [literatura tematu: tj. w tym przypadku: książki Cohena i Natorpa M.T.] zeichnete sich nicht selten durch eine andere Schwierigkeit aus, die sich wohl nicht zuletzt aus der Natur ihres Untersuchungsgegenstandes aus. Viele einschlägige Arbeiten sind durch eine extrem komplizierte Sprachlichkeit gekennzeichnet [Karl-Heinz Lembeck, Platon in Marburg. Platon-Rezeption und Philosophiegeschichtsphilosophie bei Cohen und Natorp, Würzburg 1994, s. 10.]

To właśnie wówczas scena, na której ścierały się najbardziej różnorodne interpretacje tradycji Hellady i Rzymu, stała się areną najciekawszego moim zdaniem sporu filozoficznego.

Przeciw akademikom

Wszystko zaczęło się około 1871 r. Wówczas to jeden z wielu przedstawicieli obozu filologów klasycznych, postanowił zrezygnować z wyuczonej i poznanej metodologii badań tekstów klasycznych i zapragnął napisać inną książkę o antyku. Taką, która odbiegałaby od przyjętego wówczas w nauce modelu, a mianowicie: książkę bez ani jednego przypisu. Tym badaczem był Fryderyk Nietzsche. , W liście do Mathilde Meier (list z dnia 15.07.1878) Nietzsche napisał: ja teraz żyję, bardziej niż kiedykolwiek zdecydowany na wszystko dobre i porządne, o sto kroków bliżej Grecji niż wcześniej: ja teraz sam, aż po najdrobniejszą cząstkę, żyję dążąc do mądrości, gdy tymczasem wcześniej tylko czciłem mędrców i marzyłem o nich [ Fryderyk Nietzsche, Listy, przeł. B. Baran, Kraków 1994, s. 211.]. Uwolnienie się od pisania książek akademickich, z przypisami, było dla niego ucieczką w kierunku wiedzy i prawdy. Natomiast mozolna praca nad tekstami, nieustanne porównywanie kolejnych sentencji bądź akapitów z tekstów klasycznych, było tylko i wyłącznie czczeniem dawnych mistrzów: pisaniem komentarzy. To zaś go nie interesowało. Był w nim jakiś niepokój, który pozwolił mu dostrzec różnicę między akademizmem a byciem twórczym. Owa różnica stała się pomału jego obsesją.

Gdzie znajduje się ów początek drogi Nietzschego, która faktycznie była jego własną krucjatą przeciwko akademikom? Owa genealogie nietzscheańskigo buntu możliwa jest do odkrycia i prześledzenia w jego prywatnej korespondencji, do najbliższych przyjaciół, którzy później stanęli w jego obronie, gdy ten został ostro zaatakowany przez akademików, których w ciągu niespełna 10 lat zdążył znienawidzić. Jednym z nich był Erwin Rohde, drugim Carl von Gersdorff.
Kiedy obejmował katedrę profesora nadzwyczajnego na Uniwersytecie w Bazylei, Nietzsche był jeszcze pełen entuzjazmu jak pisał w jednym z listów do przyjaciela, filologa klasycznego Erwina Rohde, datowanym 16.01.1869 r., okoliczności powołania go na ten etat były: baśniową historią [F. Nietzsche, Listy, op. cit., s. 73.]. Wabiła go zaproponowana mu pensja, w wysokości 3000 franków, oraz tylko 6 godzin wykładów tygodniowo. Nie wahał się ani chwili, by skorzystać z owego zaproszenia: Drogi przyjacielu, trzymam palec na ustach i ściskam mocno Twą dłoń. Jesteśmy naprawdę igraszką losu: jeszcze parę tygodni temu chciałem pisać do Ciebie z propozycją, by wspólnie podjąć studia chemiczne, a filologie rzucić tam, skąd pochodzi, miedzy sprzęty praojców. Teraz diabeł los kusi filologiczną profesurą [Tamże, s. 74.]. Entuzjazm Nietzschego wynikał z jego naiwnego przekonania i wyobrażenia o środowisku akademickim. Wierzył wówczas, że akademicy, to ludzie otwarci, to przede wszystkim badacze, wolne elektrony zmierzające ku prawdzie. W tym samym liście pisał o władzach Uniwersytetu w Bazylei: a wszystko, co słyszę lub podsłucham, świadczy o tym, ze mam do czynienia z niezależnie myślącymi i godnymi niesłychane! Na pruską kibić! władzami [Tamże, s. 74.].
Nietzsche objął profesurę i rozpoczął swoją przygodę ze środowiskiem akademickim. Obronił doktorat. Jednak już po kilku miesiącach zaczęło w nim narastać poczucie alienacji. Te kilka pierwszych miesięcy pracy na stanowisku profesora nadzwyczajnego wystarczyło, aby Nietzsche stwierdził: Tak! Tak! Sam muszę teraz być filistrem! To zdanie zawsze gdzieś jest prawdziwe. Nie można bezkarnie mieć urzędów i godności chodzi tylko o to, czy te kajdany są żelazne czy niciane. A ja przecież mam jeszcze odwagę, by zerwać te kajdany i spróbować wątpliwego życia gdzie indziej i na inny sposób. Typowego profesorskiego garbu jeszcze nie czuję [List do Carla von Gersdorffa, z dnia: 11.4.1869 r., w: Nietzsche, F. Listy, op. cit., s. 79.]. Właśnie ów profesorski garb, uniemożliwiający wszelką twórczość w sensie rewolucyjnym, stał się widmem prześladującym Nietzschego. Dlatego też niemalże od samego początku żywił pewną niechęć do uniwersyteckich kolegów, od których zaczął się dystansować. W korespondencji do Rohdego napisał: W stosunku do swoich kolegów doświadczam czegoś osobliwego: czuję się wśród nich tak, jak czułem się wśród studentów: zasadniczo nie czuję potrzeby bliższego kontaktu z nimi, ale też żadnej zazdrości. Ściśle biorąc, czuję w sobie jakąś szczyptę pogardy dla nich [ połowa lipca 1869 r., w: F. Nietzsche, Listy, op. cit., s. 89.].
Każdy adept, który wkracza w życie akademickie ma głowę pełną ideałów i pomysłów. Jednak ci, którzy go zasmakowali, po jakimś czasie tak jak Nietzsche uzna je za skostniałe i niezdolne do jakiejkolwiek rewolucji naukowej. Zdaniem Nietzschego akademickość zamknięta w ramy poprawności, wzajemnych układów, protekcji, była strukturą spetryfikowaną do tego stopnia, że hamowała wszelki postęp. W liście do Rohdego napisał: Pokuśtykajmy jeszcze parę lat przez to uniwersyteckie życie, potraktujmy je jako pouczający dopust Boży, który trzeba dźwignąć z powagą i zadziwieniem. Będzie to miedzy innymi czas nauki nauczania, a wykształcenie się w tym ostatnim będzie moim zadaniem. Tyle tylko, że cel umieszczam sobie nieco wyżej. Z dłuższej perspektywy widzę i ja, to, co zawiera w sobie nauka Schopenhauera o mądrości uniwersyteckiej. Całkowicie radykalna prawda nie jest tu możliwa. Nie może stad wyjść zwłaszcza nic prawdziwie rewolucyjnego. Rzeczywistymi nauczycielami zatem możemy stać się tylko dzięki temu, że wszelkimi możliwymi sposobami wydobędziemy się z tej przejściowej atmosfery i staniemy się ludźmi nie tylko mądrzejszymi, ale przede wszystkim lepszymi. Także tu czuję zwłaszcza potrzebę koniecznego bycia prawdziwym. I znów z tej racji nie wytrzymam już zbyt długo akademickiej atmosfery. Zrzucamy więc to jarzmo jest to dla mnie rzecz ustalona. Jeżeli nawet zbierzemy niewielu podobnie myślących, to jednak wierzę, że będziemy mogli nie bez pewnych strat wyrwać w ten sposób samych siebie z tego strumienia i że dotrzemy do wysepki, na której nie będziemy już musieli zapychać uszu woskiem [List z dnia: 15.12.1870, w: F. Nietzsche, Listy, op. cit., s. 114 n.]

Już wówczas nie miał żadnych wątpliwości: nie tylko odrzuci wszystkie te zasady, całą metodologię, która zawierała się w skostniałej akademickości i podąży własna drogą. Przestanie zajmować się mnożeniem przypisów i stanie się tym, do którego inni będą pisali przypisy. Aby tego dokonać musiał zrobić coś, co doprowadziłoby go do samobójstwa naukowego i jednocześnie uczyniło sławnym. Musiał sprowokować akademików tych wszystkich, wśród których jako profesor nadzwyczajny tyle lat się obracał, których zdążył poznać, którymi zdążył wzgardzić i których zdążył znienawidzić.

2 stycznia 1872 r., na pułkach księgarskich znalazła się książka Nietzschego: Die Geburt der Tragödie. Była ona ciekawa z kilku powodów. Pierwszy, to już wspomniany brak przypisów. Drugi: antyk przedstawiony został jako traumatyczna kraina, w której to, co dionizyjskie ściera się z tym, co apollińskie. Niczym odwieczne siły orientu: yng i yang, stając się gwarantem stwarzania i istnienia. Owe elementy miały się wzajemnie przenikać, chociaż walka między nimi była nieunikniona [Por. Fryderyk Nietzsche, Narodziny tragedii albo Grecy i pesymizm, przeł. B. Baran, Kraków 2001, s. 95]. Apollo cywilizował Dionizosa boga rauszu, ekstazy i niepohamowanej siły. Trzeci powód, to atak na Sokratesa i przewartościowanie jego roli i pozycji w świecie antycznym. Wykładnia Nietzschego odrzucała kanony racjonalizmu jako formy dominującej w tradycji antycznej. Nietzsche twierdził, że postulowane przez Sokratesa: racjonalność naukowa i wiara w potęgę wiedzy [ Przez ducha nauki rozumiem ową, w osobie Sokratesa po raz pierwszy ukazującą się światu, wiarę w zgłębialność natury i uniwersalną siłę wiedzy Tamże, s. 127.] zniszczyły ducha starożytności, który pierwotnie objawiał się w nieustannym przenikaniu się pierwiastków dionizyjskiego z apollińskim. Pisał on: Jedno wielkie cyklopowe oko Sokratesa zwrócone na tragedię, to oko, w którym nigdy nie zapłonęło słodkie szaleństwo artystycznego natchnienia temu oku nie było dane spoglądać w z upodobaniem w dionizyjskie otchłanie [Tamże, s. 106.]. I dalej: Sokratesa trzeba więc określić jako specyficznego antymistyka, u którego logiczna natura wskutek nadmiernej płodności rozwinęła się tak bujnie jak u mistyka owa mądrość instynktowna [Tamże, s. 104].
Charakteryzując Sokratesa, Nietzsche przeciwstawił go właściwemu duchowi antyku, który zawierał się w mitach. Nietzsche pisał: Dzięki tragedii mit osiąga największą treść, najbardziej wyrazistą formę [Tamże, s. 87], lecz wraz z pojawieniem się tendencji sokratejskiej w twórczości Eurypidesa, mit został zdetronizowany [Tamże, 87, 96]. I to właśnie było trzecią przyczyną zainteresowania książką Nietzschego: postać Sokratesa-racjonalisty, jednego z najważniejszych przedstawicieli myśli antycznej, został uznana za element niegrecki. W 1888 r. krytyka racjonalizmu w interpretacjach Nietzschego osiągnęła najbardziej radykalną postać. Atak na ucieleśnienie ratio na Sokratesa przybrał formę personalnej krucjaty. Nietzsche pisał: Sokrates należy do najniższego typu ludu. Sokrates to motłoch. Wiadomo jaki on był szkaradny Antropolodzy w swoich badaniach nad kryminalistami dowodzą, że typowy przestępca jest szkaradny: monstrum in forte, monstrum in animo [Friedrich Nietzsche, Werke in 9. Bände, Leipzig 1919, Bd. 8, s. 95 n. ]. Ten antropologiczny argument oraz wcześniejsze analizy, w których nauczyciel Platona przedstawiany był jako grabarz kultury antycznej, doprowadziły Nietzschego do finalnej konstatacji w formie pytania: Czy Sokrates w ogóle był Grekiem? [Tamże.]

Narodziny tragedii nie była zatem przypadkową książką. Nietzsche do niej dojrzewał przez przynajmniej dziesięć lat tj. od ok. 1869 r. Jednak po jej wydaniu nie miał już drogi powrotnej do krainy akademików. Stał się banitą naukowym. (na marginesie dodać można, że podobny los spotkał w latach 50. dwudziestego stulecia innych niemieckich myślicieli: Carla Schmitta, który sam o sobie mówił, że podzielił dolę św. Kasjana z Imoli, którego zdradzili uczniowie; Martina Heideggera). Mimo to Nietzsche osiągnął to, co zamierzał: stał się sławny dodać też należy, że sławę tą okupił dużymi stratami.

Akademicy: sed contra

Kilka miesięcy po ukazaniu się Narodzin tragedii, młody badacz starożytności, wschodząca gwiazda w dziedzinie filologii klasycznej ten, który później będzie decydował o autentyczności, bądź nieautentyczności greckich tekstów, przyszły zięć największego wówczas autorytetu w dziedzinie badań nad historią Rzymu (Theodora Mommsena): Ulrich von Wilamowitz-Moellendorff, w berlińskim wydawnictwie braci Borntraeger opublikował jej recenzję. Zukunftsphilologie! bo taki był tytuł tej recenzji to dokładnie: 32 strony tekstu i 55 przypisów [zob. Ulrich von Wilamowitz-Moellendorff, Zukunftsphilologie! Eine erwidrung auf Friedrich Nietzsches geburt der tragödie, Berlin 1872. pisownia oryginalna.]. Abstrahując póki co od treści tej recenzji, warto zwrócić uwagę na jej tytuł. Zukunftsphilologie to filologia przyszłości. Nie ma wątpliwości, że Wilamowitz-Moellendorff chciał już samym tytułem recenzji zdyskredytować omawianą książkę. Dodać je trochę aureoli tej samej niepowagi, która charakterystyczna jest wszystkim wróżbitom, przepowiadającym przyszłość; przeciwstawić obecną, naukową filologię wraz z jej wszystkimi osiągnięciami, tej wizji filologii, którą zaprezentował Nietzsche w Narodzinach tragedii. W swoich wspomnieniach napisał: Die Vergewaltigung der historischen Tatsachen und aller philologischen Methode lag offen zutage und trieb mich zu Kampfe für meine bedrohte Wissenschaft [ U. v. Wilamowitz-Moellendorff, Erinnerungen 1848-1914, Leipzig 1928, s. 129.]. Wilamowitz-Moellendorff przeoczył jednak ważną rzecz Nietzsche w Narodzinach tragedii, nie był już filologiem, a książka ta nie była adresowana do uczonych filologów, urzędujących na swych wyniosłych katedrach uniwersyteckich. Jest to istotne co się okaże za chwilę gdyż specjalistyczne (fachowe, akademickie) argumenty stały się bezużyteczne w krytyce Narodzin tragedii trafiły w pustkę. To tak samo, jakby ktoś próbował upolować słonia za pomocą mikroskopu elektronowego. Ale do rzeczy.

Argumenty z Zukunftsphilologie można sklasyfikować następująco. Pierwsza kategoria to argumenty łehechityczne (od: łe he he he czyli zwykły śmiech.); druga to argumenty nurfürgelehrtyczne ( od: nur für Gelehrten [pol.tłum: tylko dla uczonych] – czyli o takim stopniu abstrakcji ściśle naukowej, że zrozumiane mogą być tylko przez wąskie kręgi zainteresowanych badaczy). Czasami argumenty owe mieszają się wzajemnie, co skutkuje nierzadkim występowaniem argumentów łehehechitycznonurfürgelehrtycznych w recenzji.
Obecne są argumenty dubistdooficzne (od: du bist doof [pol.tłum: jestś głupi]. Jest to prosta odmiana argumentum ad personam. Wilamowitz nie pisze jednak, że Nietzsche jest głupi wprost, jak to bywa w argumentum ad personam, lecz stara się jak na prawdziwego akademika przystało przekazać to w sposób kulturalny.)

Oto kilka przykładów argumentów łehechitycznych:

Wilamowitz-Moellendorff rozpoczął recenzję obszernym cytatem z Narodzin tragedii, który okrasił łehechitycznymi uwagami w nawiasach <>: Wie verändert sich plötzlich die wildnis unsrer ermüdeten cultur, wenn sich der dionysische zauber berührt! Ein sturmwind packt alles abgelebte, morsche, zerbrochene, verkümmerte, hüllt es wirbelnd in eine rote staubwolke und trägt es , wie ein geier in die lüfte. verwirrt suchen unsre blicke nach dem entschwundenen: denn was wir sehen, ist wie aus einer versenkung ans goldene licht gestiegen, so voll und grün, so üppig lebendig, so sehnsuchtsvoll unermesslich. die tragödie sitzt inmitten dieses überflusses an leben leid und lust, in erhabener entzückung, sie horcht einem fernen schwermütigen gesange er erzählt von den müttern des seins, deren namen lauten: wahn, wille, wehe ja meine freunde, glaubt mit mir an das dionysische leben und an wiedergeburt der tragödie, die zeit der sokratischen menschen ist vorüber.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

czarnobiel

8 października, 2007 by

– Mówię ci: jest czerń i jest biel. To, co czarne jest bardziej atrakcyjne, bardziej widoczne. To, co czarne kusi za każdym razem i bez przerwy. Bieli nie widać, bieli nie ma.

Ona jest rozciągnięta w blejtramie. Na wyraźnej fakturze płótna traci naturalny kontrast. Znika tam, gdzie białe. Wyraźna po ciemnej stronie.
dscn0074.JPG

– Kto wymyślił te wszystkie odcienie szarości? pyta i patrzy mnie. Przeciąga się, łasi, balansuje na cienkiej granicy.

Oddycham szybko odliczając w pamięci do dychy. Teraz myślę tylko o papierosie. Chcę zapalić. Jest już tylko czerń.

– Zaraz wracam mówię. Ona wie, że kłamię, że już nie wrócę. Odwraca się. Czerń ją otacza, zjada od środka. Konsumpcja wtórna. Już nie ma rąk.

dscn0086.JPG

– Opowiesz mi kiedyś jeszcze jedną bajkę? pyta na odchodne.
– Tak, kiedyś ci opowiem, o tym, czego nie widać odpowiadam poprawiając koszulę.
– Ale przecież tego, czego nie widać nie ma!? zdziwiona odpowiada pytająco, tak jakby chciała mnie zatrzymać. Wykraść jeszcze kilka chwil dla siebie, tych, które mnie dzielą od wyjścia.
– Czy naprawdę myślisz, że to, czego nie widać nie istnieje?

Sztampa: zapalam papierosa i odchodzę. Bez cześć, bez żadnego pożegnania. Już mnie nie widać. Czerń mnie otacza. Konsumpcja wtórna.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz Dalej »