Pociąg zatrzymał się z gwizdem na dworcu centralnym w Krakofie. Lusia zaczęła szarpać się z walizami w kierunku wyjścia, Atomizer z Dżakiem dzielnie jej sekundowali. Jeden przez drugiego podpowiadali jak najlepiej chwycić walizkę, jakiej techniki użyć, by ciężarem ciała zrównoważyć masę bagażu. Dżak nawet opowiedział jej na pocieszenie pewną mądrość o panu, który onegdaj zażądał właściwego punktu oparcia by poruszyć całą ziemię. Po kilku minutach wykaraskali się z wagonu. Znaleźli się na jednym z peronów dworca. Zziajana grubaska, Dżak w czarnej pelerynie, w cylindrze i laseczką w dłoni, Atomizer w dresie wspólnie podziwiali socrealistyczną architekturę tego miejsca.
– Piękna faktura kamienia odezwał się jako pierwszy Dżak, wskazując laseczką na granitową posadzkę. Ile to stóp próbowało ją zniekształcić, ucywilizować a mimo to, kamień nie poddał się władczym zapędom człowieka. Pod przymusem zamknięty w formę prostokąta dzięki pile diamentowej w kamieniołomie, dalej pozostaje taki pierwotny i dziki. Jest w nim tyle z rousseauańskiej estetyki, tęsknoty do natury, do tego, co pierwsze. Taaaa… doprawdy, to takie wzruszające.
– Jejciu, ale ty jesteś wrażliwy powiedziała zachwycona grubaska. Nigdy do tej pory nie słyszała, żeby ktokolwiek mógł powiedzieć tyle zdań wielokrotnie złożonych na temat posadzki, a przecież uczestniczyła w wielu konkursach poetyckich, na których poznała wielu polskich poetów. Ty jesteś prawdziwym poetą! skwitowała.
– On już tak ma powiedział Adamski. Od momentu zauroczenia fakturą tapety, stał się innym człowiekiem.
Adamski zamyślił się. Przypomniało mu się właśnie owo fatalne zdarzenie z Monią Fryzjerką a przed oczami pojawiła mu się sylwetka przyjaciela siedzącego na stołku, wgapionego w ścianę.
– Moi drodzy odezwał się Dżak po chwili. Prawdziwy poeta odczuwa świat synaptycznie. Nie po to regularnie chodzę do manikiurzystki, nie po to wydaję całe kieszonkowe na maseczki żiwenszi przeciwko zmarszczkom skórnym, nie po to dbam o pergaminową fakturę skóry by była ultradelikatna, żeby w takich sytuacjach jak ta nie zauważać świata.
– A co to znaczy synaptycznie? wtrąciła się nagle Lusia.
– Jeszcze nie wiem, ale to mądre słowo i bardzo mi się podoba. Poza tym, ja bardzo, ale to bardzo lubię mądre słowa.
– A ja też znam mądre słowa! radośnie powiedział Adamski.
– To powiedz jakieś? poprosiła Lusia.
Adamski zastanowił się chwilę i odpowiedział:
– Egzystencjalizm.
Gruba Lusia całkowicie oniemiała z wrażenia. Teraz miała stuprocentową pewność, że oto los rzucił jej wyzwanie. Na swej drodze spotkała dwóch, niebywałych ludzi, prawdziwych geniuszy, wśród których jeden był poetą. Od zawsze marzyła by kogoś takiego spotkać. Jej marzenie ma źródło w teleranku, który z pasją jako dziecko oglądała w każdą sobotę. Najbardziej lubiła program 5-10-15, a szczególnie, gdy pojawiała się w nim Lampa Elektronowa. Tyle wówczas nauczyła się mądrych rzeczy. Zresztą nigdy już później tyle wiedzy nie zaabsorbowała, co właśnie w trakcie sobotnich wyścigów o tytuł Megamózga, którym się z wypiekami na twarzy przyglądała. Właśnie od tej pory zrodził się w niej irracjonalny pęd ku wiedzy, ale także podświadoma potrzeba brania udziału we wszelkich konkursach poetyckich.
Kiedy doszła do względnej równowagi duchowej, po szoku poznawczym jakie wywołało nagłe pojawienie się dwóch, obcych jej do tej pory słów. Westchnęła:
– Też bym chciała być taka jak wy.
Adamski uśmiechnął się dumnie, natomiast w Dżaka wstąpiła nadzieja. Mimo tego całego worka trofeów, którym chwaliła się przed chwilą grubaska, to jednak on jej zaimponował.
– Czy mogę się z wami kolegować? zapytała Lusia.
– Hmmm, no nie wiem odpowiedział Adamski. To Dżak jest tu szefem, on ma najwięcej do powiedzenia. Jest najmądrzejszy w całym świecie, bo jest wie…
Dżak przerwał mu perorę na swoją cześć gwałtownym kuksańcem w bok. Nie chciał się zdemaskować. Wolał w oczach grubaski uchodzić póki co za zwykłego poetę, nie zaś za wieszcza. Grubaska jednak nie zauważyła gestu. Spoglądając maślanym wzrokiem na chłopców powiedziała błagalnie:
– Weźcie mnie do swojej bandy.
Adamski, który zrozumiał istotę dyskretnego ciosu w żebro, nie odpowiedział nic tylko spoglądał na Dżaka. Ten właśnie upajał się znanym mu z eskapady na wieś uczuciem. Proszalna poza Lusi oraz jej błagalne: weźcie mnie do swojej bandy przywołały w jego pamięci obraz lizuski Andronii i tego miłego dreszczyku oraz gęsiej skórki, które pojawiały się zawsze,, gdy przebywał w otoczeniu lizusów. Jednak w tym całym upojeniu pojawiła się iskra rozsądku. Dżak postanowił skorzystać z sytuacji. Pomilczał trochę, dając do zrozumienia, że niby się waha i te sprawy, by po chwili powiedzieć:
– No dobra, ale pod warunkiem, że postawisz nam kawę.
– Hurra! krzyknęła uradowana Lusia. Jaką chcecie? Ze śmietanką i z cukrem, czy zwykłą czarną?
– My pijemy tylko fulwypas: czyli kawę z wszystkimi dodatkami, wliczając w to ciastko z kremem i blacha sernika na wynos powiedział Dżak.
– Zgoda.
I tak oto w trójkę udali się do dworcowej kawiarenki, w której gruba Lusia pozostawić miała część życiowych oszczędności. Nie było ważne, że marzenie o własnym M-1 oddaliło się o kolejne dziesięciolecia. Bo w tej chwili liczył się tylko udział w bandzie. Gdyby miała się zadłużyć, oddać do komisu wszystkie swoje dyplomy, puchary, drewniane tabliczki, które wygrała w konkursach poetyckich, gdyby przyszło jej się prostytuować do końca swoich dni, to i tak zapłaciłaby każdą cenę by być w bandzie Dżaka.
Chłopcy rozsiedli się wygodnie przy stoliku. Jedli ciastka z kremem, popijali kawkę. Dżak pił ją z dziwną manierą. W jednej dłoni trzymał filiżankę cały czas w powietrzu, w drugiej trzymał, także w powietrzu, podstawkę tuż pod filiżanką. Dodatkowo odchylał mały paluszek prawej ręki i aż cud, że naczynie z logo PSS-Spałem nie wypadło mu z rąk a kawa nie wylała się na spodnie garnituru z Tesko. W tym czasie grubaska z trudem taszczyła swoje walizki do kawiarni. Pokonała dystans w trakcie, gdy chłopcy opróżnili filiżanki gdzieś tak do połowy. Ciężko sapiąc, usiadła przy stoliku i zapytała:
– Coś mnie minęło? O czym rozmawialiście?
– A tak sobie rozmawiamy powiedział Dżak. Właściwie to rozmawialiśmy o twoich nagrodach. Jakim cudem ich aż tyle zdobyłaś?
– Dobra chłopaki powiedziała Lusia pochylając się lekko nad stolikiem, tak jakby miała zdradzić za chwilę największy sekret swojego życia. Teraz jak już jestem w waszej bandzie, to mogę wam powiedzieć, ale musicie mi obiecać, że nikomu tego nie powiecie.
– O B I E C U J E M Y powiedzieli razem chłopcy, przysuwając się do Lusi, tak by nie uronić krztyny z tego sekretu, który nieoczekiwanie zdecydowała się im zdradzić.
Grubaska rozejrzała się dyskretnie na boki, by przekonać się, że nikt ich nie obserwuje a nie daj boże podsłuchuje. Przekonawszy się, że nie zwrócili na siebie uwagi osób postronnych zaczęła opowiadać szeptem:
– Kiedy postanowiłam zostać poetką, to pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to to, że w ośrodku kultury tam gdzie mieszkam, organizowane są konkursy dla poetów. Ciekawa byłam jak wyglądają polscy poeci, więc kilka razy z ciekawości poszłam na taki konkurs. Siadałam na widowni, słuchałam rymowanek, biłam brawo. Nigdy jednak nie pozwolono mi zostać do końca. Zawsze po części oficjalnej publiczność wypraszano, natomiast poeci zostawali w środku i coś się tam zawsze działo.
– A co takiego? przerwał jej Adamski.
– Nie przerywaj, zaraz ci powiem odparła ściszonym tonem Lusia i kontynuowała. Któregoś razu postanowiłam zakraść się od strony zaplecza, by przez okienko podglądnąć co oni tam wyprawiają. Zobaczyłam wówczas, że piją wódkę, biegają na golasa, śmieją się. Byłam normalnie w szoku. Kiedyś nawet jeden poeta, taki z długimi włosami to nawet wymiotował, a jedna z pań nauczycielek polskiego w naszej podstawówce, która była przewodniczącą żiri, trzymała mu włosy, żeby sobie nie zarzygał. Bardzo to mi się nie spodobało, oj bardzo! Przestałam więc chodzić na konkursy, ale ciągle pisałam swoje wiersze. Nazbierałam ich całą szufladę. Później zapełniłam biurko, a kiedy kończyło się miejsce w meblościance i nie miałam już nawet gdzie bieliznę upchać, zdecydowałam poszukać sobie odpowiedniego medium, innego niż regały i szuflady, do przechowywania tekstów. Tak oto odkryłam komputer i internet.
– Internet? po raz kolejny przerwał jej Adamski, spoglądając porozumiewawczo na Dżaka. Ten wiedział, o co chodzi. Bezbłędnie zinterpretował niepewność w oczach przyjaciela. Ale mrugnął mu porozumiewawczo, żeby ten nic nie mówił o swoich pasjach komputerowych, żeby pozwolić Lusi wygadać się do końca.
– No, internet powiedziała dziewczyna. Ale mało tego. Okazało się, że w internecie można znaleźć informacje o różnych konkurach poetyckich, w różnych miastach. Szukałam tych ogłoszeń z mozołem, ale tak żeby organizowane były jak najdalej od miejsca, w którym mieszkam. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tymi przebrzydłymi orgiami, które się działy w naszym GOK-u. I wysyłałam swoje wiersze do innych miast, w różne krańce Polski. Nawet do najmniejszych wsi, na takie konkursy, o których nikt nie słyszał. Dlatego często byłam ich jedynym uczestnikiem oraz laureatem trzech pierwszych miejsc. Z czasem jednak znudziło mi się poszukiwanie ogłoszeń i ułożyłam program komputerowy, który sam wyszukuje ogłoszenia i sam wysyła moje wiersze na te konkursy. Całkowicie automatycznie, jak w fabryce. I tak oto zdobywam wszystkie swoje nagrody. Fajnie co nie?
Adamski z Dżakiem w milczeniu dopijali kawy. Nic nie powiedzieli. Ale to wówczas w ich głowach wykluł się plan kolonizacji internetu. Był on piekielnie prosty: Adamski, spec od informatyki, skonstruuje portal poetycki, Dżak jak na Dżaka przystało, będzie robił w nim za jedynego szefa i wieszcza.