Podróż powrotna nie obfitowała w takie wrażenia, jak eskapada do Krakofa. Cała trójka nie dała się namówić na propozycje bufetowego, który jak to zwykle w trakcie dalekobieżnych kursów pociągiem bywa, i tym razem nęcił ich wózkiem pełnym smakołyków. Dżak, Adamski i Lusia przezornie napchali kieszenie różnymi frykasami zaserwowanymi na raucie, żeby mieć co jeść w drodze do domu. Co jakiś czas, któryś z nich wyjmował zza pazuchy wymemłany kawałek mięsa, pieczywa tudzież placka by się nim posilić. Ceremoniał ten odbywał się jednak w milczeniu. Dżak rozmyślał nad strategią podboju internetu, Adamski układał sobie w głowie plan strony internetowej, zastanawiając się także nad jej nazwą, Lusia zastanawiała się, czy kołysanie wagonu nie pogorszy jej samopoczucia nadwerężonego eksperymentem kulinarnym. Innymi słowy: każdy miał o czym myśleć.
Ani się spostrzegli a charczący głos z głośników w przedziale oznajmił, że bieg pociągu dobiegł końca. Wrócili z powrotem do Dancyś, rodzinnego miasta Dżaka Menela. Było to miejsce szczególne.
Jak powszechnie wiadomo, każda piędź polskiej ziemi uświęcona została kiedyś tam hektolitrami krwi bohaterów tych wszystkich, którzy zmagali się z hordami najeźdźców w obronie niepodległości, czci lub wiary. Wiadomo także, że na każdy kilometr kwadratowy kraju wiślanego przypadają co najmniej trzy święte relikwie, tak aby pamięć historyczna, o odwiecznej walce jaka toczy się miedzy dobrem a złem w tym właśnie miejscu, nie wygasła. By ciągle trupy bohaterów przypominały każdemu młodemu pokoleniu, że bić się trzeba i należy, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Jako, że ojczyzna zawsze jest w jakimś niebezpieczeństwie, że zagrażają jej wiecznie czyhające na jej cnotę międzynarodowe organizacje żydowskie, tak więc każdy Polak na wszelki wypadek już w szkole podstawowej uczy się wierszyka: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Gzie ty mieszkasz? Miedzy swymi?….. W ten sposób wciska się dzieciakom odwieczną naukę, że swój to ten, który mieszka na polskiej ziemi, mówi po polsku, a na piersi nosi krzyżyk. Nikomu nie przyjdzie do głowy by zapytać, dlaczego właśnie krzyż, narzędzie niebywałej tortury, ludzkiego barbarzyństwa i pogardy dla bliźniego, które jest w stanie okazać tylko człowiek drugiemu człowiekowi, jest nierozłącznym fetyszem prawdziwego Polaka. Nikt nie pyta także o to, dlaczego w tym świętym kraju, pasteryzuje się martwe niemowlęta w plastykowych beczkach, zwłaszcza w tych czasach, w których konserwy mięsne kosztują grosze i zalegają na sklepowych półkach? Nie zadaje się pytań także o to, dlaczego polscy wieśniacy, którzy jak wiadomo szczególnym uwielbieniem darzą ziemię, którą z trudem uprawiają, oraz Matkę Boską Siewną, gwarantującą obfite zbiory w sezonie żniw, mimo bliskości lasów, ogrzewali dłonie nie przy płonących w ognisku polanach, ale przy płonących stodołach, do których zagnali żydowskich sąsiadów. Przecież takie podłości nie tylko niegodne są człowieka, jako człowieka, ale przede wszystkim dumnego Polaka dźwigającego ostentacyjnie krzyż na szyi, w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości co do martyrologii jego antenatów.
Mimo całej niezwykłości tego bastionu chrześcijaństwa, jest w nim miasto szczególne, przy którym aura świętości i męczeństwa nie tylko Polski, ale i reszty świata włączając w to sam Watykan, blednie. Jest to właśnie Dancyś. To tu garstka bohaterów uzbrojona w kosy przekute na sztorc, błyszczące lance, karabele tudzież sporadycznie w zdobyczne karabiny typu Enfield, odpierała skutecznie atak pancernych jednostek generała Guderiana. Legendy na temat tego zdarzenia obfitują w opisy rumaków bojowych, które uniesione patriotycznym szałem przegryzały tętnice szyjne uciekającym w popłochu niemieckim żołnierzom. Gdyby ten niemiecki strateg wiedział, jak wielkie straty poczynią w szeregach podległych mu jednostek obrońcy miasta Dancyś, zapewne ominąłby to miejsce szerokim łukiem, a generałowie Wehrmachtu zakreśliliby na mapie ową miejscowość czerwonym flamastrem z adnotacją: Hic sunt leones, dodając do tego ze sześć wykrzykników.
Później nastały lata osiemdziesiąte. Powstał masowy ruch o nazwie Solidarność, który nie tylko odmienił oblicze ziemi, ale także sposób podejścia do procesu pracy. Jak sama nazwa wskazuje liczyła się solidarność a nie solidność. Zresztą z solidności słynęli Niemcy. Oni jak już wyprodukowali auto, to takim wozem można było przejechał trzysta tysięcy kilometrów a auto w dalszym ciągu nie wymagało interwencji mechaników. Jak zrobili autostradę, to trwałość jej przewyższały tylko drogi z okresu Imperium Rzymskiego.
Polacy mieli inny stosunek do procesu produkcji i pracy jako takiej. Woleli solidarnie trzymać dłonie w kieszeniach, pić piwo lub kawę, palić papierosy tudzież bić się na karabiny z pracodawcami, którzy ośmielili się zakłócić ich solidarnościowy ceremoniał, niż solidnie coś wykonać raz a porządnie, jak Niemcy. Dowodem są choćby właśnie autostrady, których nawierzchnia solidarnie zrobiona przez Polaków topi się na skutek pierwszych upałów letnich, w której grzęzną nie tylko koła samochodów ciężarowych, ale opony jednośladów.
Ale polska solidarność słynie też z czegoś innego. Okazuje się, że jako ruch związkowy, stała się przechowalnią dla wszelkiej maści nieudaczników, którzy korzystając z jej ochrony pobiera za nic pensję w zakładach, w których funkcjonuje komórka związku zawodowego Solidarność. Nie trwa to jednak długo, ponieważ każda instytucja no może za wyjątkiem tych, które należą do sfery budżetowej w kilka miesięcy po zarejestrowaniu w niej NZZ Solidarność zwyczajnie bankrutuje. Tak czy siak, solidarności w wydaniu polskim ma charakter szczególny.
Kolebką tego ruchu, co dziwić nie może, było miasto Dancyś. To w tym miejscu upadła pierwsza stocznia, opanowana przez solidarnościowców, którzy jakiś czas później wyłudzili wielkie sumy od naiwnego społeczeństwa niby to dla jej ratowania. Sprytny mechanizm, prosty i jakże skuteczny! W mieście Dancyś, jak to na miejsce wyjątkowe przystało, zdarzył się na oczach całego świata wielki cud. Otóż to właśnie tu nastąpiła symbioza ruchu robotniczego, który jak żywo przypominał w latach osiemdziesiątych te ruchy proletariackie, które onegdaj wstrząsnęły posadami burżuazyjnego świata, z religią katolicką. Wielkie pojednanie ducha komunizmu z teologią chrześcijańską, którego trwanie gwarantował autorytet papieża-Polaka. Gdyby to mógł zobaczyć Marks z Engelsem, to na pewno dostaliby przynajmniej kolki sercowej. Jednak jako istotom dawno umarłym pozostało im tylko przewracanie się w grobie. Mniejsza o to, w każdym razie by uczcić należycie, to znaczy po polsku, owo przecudowne wydarzenie, postanowiono budować coraz to nowe pomniki, których motywem przewodnim był patron owego pojednania, czyli papież. Cel był cały czas ten sam: utrwalić przekonanie o wyjątkowym miejscu Polski i Polaków w świecie, żeby nikt nie miał w tej kwestii żadnych złudzeń. Zaczęto oczywiście i co dziwić nie powinno, od miasta Dancyś. Tu powstał pierwszy pomnik. Moda ta wkrótce rozlała się szeroką falą po innych częściach kraju. Po krótkim czasie każde miasto i wieś w Polsce miało swojego Jana Pawła, albo jako pomnik, albo jako nazwa ulicy lub ronda, albo jako patrona szkoły czy przedszkola. Za każdym rogiem czaił się ów niezwykły, bo polski, tak samo święty za życia jak po śmierci mąż.
Przykład Czerczila i jego słynnej papugi, dowodzi, że atmosfera miejsc rodzinnych, zwłaszcza gdy jest niezwykła, determinuje życie i wpływa na dzieje losów jednostek wrażliwych. Dlatego nie można się dziwić, że Dżak, którego rodzinnym miastem był Dancyś, stał się tym, kim się stał. Nie miał wyboru. Ktoś mógłby zapytać: A co z Adamskim? Przecież on też był obywatelem miasta Dancyś? Dlaczego jego żywot jest taki pospolity?. Odpowiedź w tym przypadku jest prosta. W związku tych dwóch młodzieńców Dżak odpowiadał za wrażliwość i wszelkiego rodzaju natchnieniowość, Atomizer dbał o rzeczy zwykłe. Tu nie było miejsca na to by się rozczulać, ktoś przecież musiał przytargać do domu zakupy, a nie ciągle zachwycać się fakturą tapet ściennych. Być może i była w nim odrobina tęsknoty do wielkości i sławy, mająca swe źródło w atmosferze miasta, ale z konieczności stłumił ją, godząc się z rolą pomocnika w drodze ku Dżakowemu przeznaczeniu.
Pożegnawszy się z Lusią, chłopcy udali się do mieszkania. W drodze do domu, Dżak zapytał:
– I jak, co z tą stroną? Wiesz jak to zrobić?
– Nie bój żaby odpowiedział Adamski Już wszystko sobie obmyśliłem.
– Ja też. Wiesz, teraz po nagrodzie, to jestem sławny. Zaproszę znanych poetów i będziemy dyskutować o poezji roztaczał wizje Dżak.
– Jesteś pewny, że chcesz z poetami rozmawiać o poezji? zaniepokoił się Adamski. Może jednak zrobimy takie forum, na którym wszyscy użytkownicy będą anonimowi, tak będzie lepiej.
– Zgłupiałeś strofował go Dżak Przecież ja jestem Dżak Menel, laureat konkursu im. Kościotrupków, nikt mi nie podskoczy. Czy ty nie rozumiesz, że ta nagroda zrobiła ze mnie specjalistę? Ja jestem najlepszy! Nie mam się co ukrywać za pseudonimami. Rozpierdolę w gadce każdego, kto będzie miał inne zdanie niż ja!
– Ciekawe jak?
– A srak! warknął zdenerwowany brakiem wiary w swoje możliwości Dżak Zwyczajnie! Kiedy ktoś mi podskoczy, to zaświecę mu dyplomem i po sprawie. Czy ty naprawdę nie rozumiesz ciągnął że teraz jestem autorytetem, że tylko ja mam rację? Kurwa, chłopie! Jestem drugim Miłoszem! Właśnie dlatego nie potrzebuję pseudonimu. Wszyscy muszą wiedzieć, że mówię do nich ja, Dżak Menel.
Adamski nic nie odpowiedział. Resztę drogi przebyli w milczeniu.