PoliszFikszyn (30)

19 grudnia, 2007 by

Podróż powrotna nie obfitowała w takie wrażenia, jak eskapada do Krakofa. Cała trójka nie dała się namówić na propozycje bufetowego, który jak to zwykle w trakcie dalekobieżnych kursów pociągiem bywa, i tym razem nęcił ich wózkiem pełnym smakołyków. Dżak, Adamski i Lusia przezornie napchali kieszenie różnymi frykasami zaserwowanymi na raucie, żeby mieć co jeść w drodze do domu. Co jakiś czas, któryś z nich wyjmował zza pazuchy wymemłany kawałek mięsa, pieczywa tudzież placka by się nim posilić. Ceremoniał ten odbywał się jednak w milczeniu. Dżak rozmyślał nad strategią podboju internetu, Adamski układał sobie w głowie plan strony internetowej, zastanawiając się także nad jej nazwą, Lusia zastanawiała się, czy kołysanie wagonu nie pogorszy jej samopoczucia nadwerężonego eksperymentem kulinarnym. Innymi słowy: każdy miał o czym myśleć.
Ani się spostrzegli a charczący głos z głośników w przedziale oznajmił, że bieg pociągu dobiegł końca. Wrócili z powrotem do Dancyś, rodzinnego miasta Dżaka Menela. Było to miejsce szczególne.
Jak powszechnie wiadomo, każda piędź polskiej ziemi uświęcona została kiedyś tam hektolitrami krwi bohaterów tych wszystkich, którzy zmagali się z hordami najeźdźców w obronie niepodległości, czci lub wiary. Wiadomo także, że na każdy kilometr kwadratowy kraju wiślanego przypadają co najmniej trzy święte relikwie, tak aby pamięć historyczna, o odwiecznej walce jaka toczy się miedzy dobrem a złem w tym właśnie miejscu, nie wygasła. By ciągle trupy bohaterów przypominały każdemu młodemu pokoleniu, że bić się trzeba i należy, gdy ojczyzna w niebezpieczeństwie. Jako, że ojczyzna zawsze jest w jakimś niebezpieczeństwie, że zagrażają jej wiecznie czyhające na jej cnotę międzynarodowe organizacje żydowskie, tak więc każdy Polak na wszelki wypadek już w szkole podstawowej uczy się wierszyka: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Gzie ty mieszkasz? Miedzy swymi?….. W ten sposób wciska się dzieciakom odwieczną naukę, że swój to ten, który mieszka na polskiej ziemi, mówi po polsku, a na piersi nosi krzyżyk. Nikomu nie przyjdzie do głowy by zapytać, dlaczego właśnie krzyż, narzędzie niebywałej tortury, ludzkiego barbarzyństwa i pogardy dla bliźniego, które jest w stanie okazać tylko człowiek drugiemu człowiekowi, jest nierozłącznym fetyszem prawdziwego Polaka. Nikt nie pyta także o to, dlaczego w tym świętym kraju, pasteryzuje się martwe niemowlęta w plastykowych beczkach, zwłaszcza w tych czasach, w których konserwy mięsne kosztują grosze i zalegają na sklepowych półkach? Nie zadaje się pytań także o to, dlaczego polscy wieśniacy, którzy jak wiadomo szczególnym uwielbieniem darzą ziemię, którą z trudem uprawiają, oraz Matkę Boską Siewną, gwarantującą obfite zbiory w sezonie żniw, mimo bliskości lasów, ogrzewali dłonie nie przy płonących w ognisku polanach, ale przy płonących stodołach, do których zagnali żydowskich sąsiadów. Przecież takie podłości nie tylko niegodne są człowieka, jako człowieka, ale przede wszystkim dumnego Polaka dźwigającego ostentacyjnie krzyż na szyi, w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości co do martyrologii jego antenatów.
Mimo całej niezwykłości tego bastionu chrześcijaństwa, jest w nim miasto szczególne, przy którym aura świętości i męczeństwa nie tylko Polski, ale i reszty świata włączając w to sam Watykan, blednie. Jest to właśnie Dancyś. To tu garstka bohaterów uzbrojona w kosy przekute na sztorc, błyszczące lance, karabele tudzież sporadycznie w zdobyczne karabiny typu Enfield, odpierała skutecznie atak pancernych jednostek generała Guderiana. Legendy na temat tego zdarzenia obfitują w opisy rumaków bojowych, które uniesione patriotycznym szałem przegryzały tętnice szyjne uciekającym w popłochu niemieckim żołnierzom. Gdyby ten niemiecki strateg wiedział, jak wielkie straty poczynią w szeregach podległych mu jednostek obrońcy miasta Dancyś, zapewne ominąłby to miejsce szerokim łukiem, a generałowie Wehrmachtu zakreśliliby na mapie ową miejscowość czerwonym flamastrem z adnotacją: Hic sunt leones, dodając do tego ze sześć wykrzykników.
Później nastały lata osiemdziesiąte. Powstał masowy ruch o nazwie Solidarność, który nie tylko odmienił oblicze ziemi, ale także sposób podejścia do procesu pracy. Jak sama nazwa wskazuje liczyła się solidarność a nie solidność. Zresztą z solidności słynęli Niemcy. Oni jak już wyprodukowali auto, to takim wozem można było przejechał trzysta tysięcy kilometrów a auto w dalszym ciągu nie wymagało interwencji mechaników. Jak zrobili autostradę, to trwałość jej przewyższały tylko drogi z okresu Imperium Rzymskiego.
Polacy mieli inny stosunek do procesu produkcji i pracy jako takiej. Woleli solidarnie trzymać dłonie w kieszeniach, pić piwo lub kawę, palić papierosy tudzież bić się na karabiny z pracodawcami, którzy ośmielili się zakłócić ich solidarnościowy ceremoniał, niż solidnie coś wykonać raz a porządnie, jak Niemcy. Dowodem są choćby właśnie autostrady, których nawierzchnia solidarnie zrobiona przez Polaków topi się na skutek pierwszych upałów letnich, w której grzęzną nie tylko koła samochodów ciężarowych, ale opony jednośladów.
Ale polska solidarność słynie też z czegoś innego. Okazuje się, że jako ruch związkowy, stała się przechowalnią dla wszelkiej maści nieudaczników, którzy korzystając z jej ochrony pobiera za nic pensję w zakładach, w których funkcjonuje komórka związku zawodowego Solidarność. Nie trwa to jednak długo, ponieważ każda instytucja no może za wyjątkiem tych, które należą do sfery budżetowej w kilka miesięcy po zarejestrowaniu w niej NZZ Solidarność zwyczajnie bankrutuje. Tak czy siak, solidarności w wydaniu polskim ma charakter szczególny.
Kolebką tego ruchu, co dziwić nie może, było miasto Dancyś. To w tym miejscu upadła pierwsza stocznia, opanowana przez solidarnościowców, którzy jakiś czas później wyłudzili wielkie sumy od naiwnego społeczeństwa niby to dla jej ratowania. Sprytny mechanizm, prosty i jakże skuteczny! W mieście Dancyś, jak to na miejsce wyjątkowe przystało, zdarzył się na oczach całego świata wielki cud. Otóż to właśnie tu nastąpiła symbioza ruchu robotniczego, który jak żywo przypominał w latach osiemdziesiątych te ruchy proletariackie, które onegdaj wstrząsnęły posadami burżuazyjnego świata, z religią katolicką. Wielkie pojednanie ducha komunizmu z teologią chrześcijańską, którego trwanie gwarantował autorytet papieża-Polaka. Gdyby to mógł zobaczyć Marks z Engelsem, to na pewno dostaliby przynajmniej kolki sercowej. Jednak jako istotom dawno umarłym pozostało im tylko przewracanie się w grobie. Mniejsza o to, w każdym razie by uczcić należycie, to znaczy po polsku, owo przecudowne wydarzenie, postanowiono budować coraz to nowe pomniki, których motywem przewodnim był patron owego pojednania, czyli papież. Cel był cały czas ten sam: utrwalić przekonanie o wyjątkowym miejscu Polski i Polaków w świecie, żeby nikt nie miał w tej kwestii żadnych złudzeń. Zaczęto oczywiście i co dziwić nie powinno, od miasta Dancyś. Tu powstał pierwszy pomnik. Moda ta wkrótce rozlała się szeroką falą po innych częściach kraju. Po krótkim czasie każde miasto i wieś w Polsce miało swojego Jana Pawła, albo jako pomnik, albo jako nazwa ulicy lub ronda, albo jako patrona szkoły czy przedszkola. Za każdym rogiem czaił się ów niezwykły, bo polski, tak samo święty za życia jak po śmierci mąż.
Przykład Czerczila i jego słynnej papugi, dowodzi, że atmosfera miejsc rodzinnych, zwłaszcza gdy jest niezwykła, determinuje życie i wpływa na dzieje losów jednostek wrażliwych. Dlatego nie można się dziwić, że Dżak, którego rodzinnym miastem był Dancyś, stał się tym, kim się stał. Nie miał wyboru. Ktoś mógłby zapytać: A co z Adamskim? Przecież on też był obywatelem miasta Dancyś? Dlaczego jego żywot jest taki pospolity?. Odpowiedź w tym przypadku jest prosta. W związku tych dwóch młodzieńców Dżak odpowiadał za wrażliwość i wszelkiego rodzaju natchnieniowość, Atomizer dbał o rzeczy zwykłe. Tu nie było miejsca na to by się rozczulać, ktoś przecież musiał przytargać do domu zakupy, a nie ciągle zachwycać się fakturą tapet ściennych. Być może i była w nim odrobina tęsknoty do wielkości i sławy, mająca swe źródło w atmosferze miasta, ale z konieczności stłumił ją, godząc się z rolą pomocnika w drodze ku Dżakowemu przeznaczeniu.

Pożegnawszy się z Lusią, chłopcy udali się do mieszkania. W drodze do domu, Dżak zapytał:
– I jak, co z tą stroną? Wiesz jak to zrobić?
– Nie bój żaby odpowiedział Adamski Już wszystko sobie obmyśliłem.
– Ja też. Wiesz, teraz po nagrodzie, to jestem sławny. Zaproszę znanych poetów i będziemy dyskutować o poezji roztaczał wizje Dżak.
– Jesteś pewny, że chcesz z poetami rozmawiać o poezji? zaniepokoił się Adamski. Może jednak zrobimy takie forum, na którym wszyscy użytkownicy będą anonimowi, tak będzie lepiej.
– Zgłupiałeś strofował go Dżak Przecież ja jestem Dżak Menel, laureat konkursu im. Kościotrupków, nikt mi nie podskoczy. Czy ty nie rozumiesz, że ta nagroda zrobiła ze mnie specjalistę? Ja jestem najlepszy! Nie mam się co ukrywać za pseudonimami. Rozpierdolę w gadce każdego, kto będzie miał inne zdanie niż ja!
– Ciekawe jak?
– A srak! warknął zdenerwowany brakiem wiary w swoje możliwości Dżak Zwyczajnie! Kiedy ktoś mi podskoczy, to zaświecę mu dyplomem i po sprawie. Czy ty naprawdę nie rozumiesz ciągnął że teraz jestem autorytetem, że tylko ja mam rację? Kurwa, chłopie! Jestem drugim Miłoszem! Właśnie dlatego nie potrzebuję pseudonimu. Wszyscy muszą wiedzieć, że mówię do nich ja, Dżak Menel.

Adamski nic nie odpowiedział. Resztę drogi przebyli w milczeniu.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

PoliszFikszyn (29)

17 grudnia, 2007 by

Po przyjeździe do hotelu każdy myślał tylko o wygodnym łóżku. No może nie każdy, bo Lusia wiedziała, że resztę nocy spędzi na niewygodnej kanapie, gdyż wygodne łoże w sypialni zajęli chłopcy. Lecz świadomość tego nie przeszkodziła jej marzyć o wytchnieniu po dniu obfitującym w takie wrażenia. Okazało się jednak, że tej nocy żaden z członków bandy, włączając w to samego szefa, nie przespał w spokoju.
Atomizer miał wzdęcia po smażonej cebuli, które skutkowały nieznośnym zepsuciem atmosfery w sypialni. Próbował różnych metod, żeby tylko zmniejszyć stężenie metanu w powietrzu. To przyciskał kołdrę do łóżka, tak by uszczelnić maksymalnie wszelkie szparki, którymi gazy trawienne mogły się przedostać na zewnątrz, z nadzieją, że wsiąkną w tapicerkę łoża. To wychodził do toalety i tam uwalniał się od wzdęć. Jak się okazało metody te były wielce nieskuteczne. Materac, na którym spali wypełniony był jakimś rodzajem tworzywa sztucznego, które nie wykazywało najmniejszej nawet skłonności do absorpcji przykrych zapachów. Natomiast, gdy chodził do łazienki, to po drodze zwykle przechodziła mu ochota na pierdzenie, która złośliwie pojawiała się natychmiast, gdy położył się w łóżku.
Lusia też nie miała spokojnej nocy. Za każdym razem, gdy zamykając oczy próbowała zasnąć, natychmiast pojawiał się w jej myślach trzęsąca się, śmierdząca ostryga. Wizja ta przyprawiała ją o odruch wymiotny, tak realnie czuła jej zapach i konsystencję galaretowatego, zimnego gluta na języku. Myślała: To nie był dobry pomysł, by to jeść. To nie był dobry pomysł. Mimo iż raz miała cofkę i o mały włos nie wylądowała z głową w plastykowej misce, którą przezornie postawiła obok legowiska, to nie skapitulowała. Dzielnie walcząc z traumatycznym wspomnieniem kulinarnym, hamując z całych sił torsje powtarzała w myślach: Nigdy więcej! Żadnego eksperymentu! Nigdy więcej!.
Dżak nie miał tego typu problemów. Jego żołądek, wyprodukował taką ilość kwasu solnego, że nie tylko bez problemów trawił kawałki pieczonego prosiaka, ale starczyłoby go jeszcze na trzy całe świnie. Jednak pewna myśl nie pozwalała mu zasnąć. Nie było to wspomnienie niknącej w tłumie gości matki, którą odprawił do ostatniego szeregu, gdy ustawiali się do fotki. Nie były to też rozważania na temat tego, co w życiu dobre, a co złe. Te sprawy były dla niego błahostkami, z którymi zdążył się zmierzyć i które uznał za rozdziały zamknięte w swoim życiu. O dziwo nie przeszkadzał mu w tej chwili także fetor sfermentowanej cebuli, unoszący się w sypialni, który normalnie nieznośnie drażniłby jego wrażliwe nozdrza, a którego teraz nie zauważał. Coś innego spędzało mu sen z powiek. Była to pulsująca w głowie myśl: Co dalej?. Rozważał różne warianty poprowadzenia własnej kariery. Miał świadomość, że właśnie teraz jest jego własne pięć minut i musi to wykorzystać. Nie może zmarnować tej szansy. Myślał o jakimś etaciku w gazecie, najlepiej o tematyce kulturalnej. Tam mógłby się zahaczyć, ale nie stanowisku sekretarza redakcji czy korektora. Jeżeli już to tylko jako redaktor naczelny albo przynajmniej zastępca naczelnego. Tylko takie stanowisko odpowiadałoby jego ambicji. Myślał o etacie w telewizji. Tu w zasadzie wziąłby wszystko, co zaoferują. Wiedział, że tam się dobrze zarabia. Zgodziłby się nawet robić za rekwizyt, element scenografii, byle tylko podliczać kolejne zera po jedynce na koncie bankowym no i oczywiście, co nie było bez znaczenia, móc oglądać siebie na szklanym ekranie.
W trakcie rozmyślań rozważał też możliwość kontynuowania wierszoklectwa. To byłoby chyba najlepszą opcją w tej chwili. Tak, pójdę za ciosem. Kolejne rymowanki, to kolejne nagrody, które zagwarantuje mi proroctwo Miłosza! myślał. Lecz i tu dało o sobie znać niebywałe wyczucie Dżaka jeżeli chodzi o realizm samooceny. Ten sam bezwzględnie obiektywny dajmonion, głos wewnętrzny, które onegdaj uświadomił mu, że nie jest adonisem, gdy ten przeglądał się w lustrze, teraz mówił do niego: Przecież nie masz nic do powiedzenia! Długo nie pojedziesz na tym trzynastozgłoskowcu i na tej archeologii poetyckiej. Prędzej czy później oni się zorientują. Będziesz nikim!. Dżak usilnie starał się stłumić ten głos, snując myśli o karierze na niwie polskiej poezji. Jednak na próżno. Ten sam głos powtarzał: Nie masz nic do powiedzenia. Będziesz nikim. Wiedział, że intuicja go nigdy nie zawiodła, dlatego po chwili wewnętrznego oporu, przestał myśleć o pisaniu wierszy. Jednak za wszelką cenę starał się wymyślić takie rozwiązanie, w którym nie straciłby kontaktu z poezją jako taką. Po chwili wpadł na pomysł: Wiem pomyślał nie będę pisał, ale przecież znam języki obce, to mogę zająć się tłumaczeniem wierszy. Za to też płacą!. Jednak taka perspektywa kariery, w której byłby tylko tłumaczem nie zadowalał go. W dalszym ciągu tkwił w martwym punkcie, miotając się niecierpliwie w pościeli u boku Adamskiego. Nie widząc szans na wybrnięcie o własnych siłach z tej rozterki, postanowił zasięgnąć rady przyjaciela.
– Śpisz? zapytał.
– Nie, nie mogę odpowiedział Adamski, który właśnie szykował się, by kolejny raz udać się do toalety.
– Poradź mi, co dalej?
– Jak to co?
– No, co dalej mam zrobić, jaką opcję wybrać? Nie chcę zmarnować swej życiowej szansy tłumaczył Dżak, przewracając się na drugi bok, by widzieć w tej chwili twarz Atomizera. Poradź mi coś, proszę.
– Hmmm… zastanowił się Adamski. Nie chciał źle doradzić przyjacielowi. Wiedział, że jego los jest od jakiegoś czasu nierozerwalnie złączony z dolą Dżaka. Zatem ta decyzja będzie go tak samo dotyczyć, co przyjaciela. Poniosą takie same konsekwencje. Ewentualny sukces Dżaka, będzie jego sukcesem a gorycz ewentualnej porażki podzielą na dwóch.
Po chwili namysłu Adamski powiedział:
– Nie wiem, co dalej masz zrobić, ale wiem jedno. Musimy stworzyć stronę internetową. Pamiętasz co powiedziała nam Lusia, w kawiarni na dworcu? Pamiętasz o czym mówił ten fotograf, ten Wró… Jak mu tam było?
– Wróbell, Wró Wróbell podpowiedział Dżak.
– No właśnie, pamiętasz? Jak się go pytałeś, gdzie będzie twoje zdjęcie, to powiedział, że w internecie. My też musimy mieć swoje miejsce w internecie. Jak byłem w tym Empiq, wiesz, wtedy, gdy ty gadałeś z Lusią…
– No, pamiętam przerwał mu Dżak, który bardzo zainteresował się tym, co przyjaciel ma do powiedzenia.
– Właśnie wtedy kontynuował Adamski przeczytałem w jakiejś gazecie komputerowej, że internet, to przyszłoś; że w internecie już są sklepy, że można w nich kupować i sprzedawać; że w internecie można oglądać telewizję; że gazety mają swoje wydania internetowe; że tam można znaleźć wszystko. I wiesz, tak sobie myślę, że my musimy podbić ten świat! skwitował.
Dżak zamyślił się. Internet do tej pory znał bardziej z opowieści kolegów ze studiów, którzy przechwalali się jak to oni skutecznie wyrywają panienki przez internet. O internecie słyszał też wielokrotnie w telewizji, gdy to serwowano kolejny njus w stylu Policja ujęła szajkę groźnych pedofilii, którzy rozpowszechniali w internecie pornografię dziecięcą. I gdy miał ostudzić zapał przyjaciela w kwestii zapanowania nad globalną siecią informatyczną, przypomniały mu się nagle słowa Grażyny Torbickiej. Te z wywiadu, gdy opowiadała ona o szerokim nurcie poezji znudzonych gospodyń wiejskich, który rozpowszechnia się właśnie w internecie. Skoro takie osobistości, jak Grażyna, interesują się internetem, czytają co w nim jest. To na pewno internet jest ważny, nie można go lekceważyć pomyślał w duchu, po czym powiedział do Adamskiego.
– Tak, masz racje. Musimy opanować internet. To nasza jedyna szansa. Już to widzę, jak sie podzielimy. Ty znasz się na informatyce, zajmiesz się zatem stroną techniczną, ja zadbam o stronę merytoryczną. Zgoda?
– Dobra odparł Adamski, ciesząc się w duchu, że wreszcie będzie mógł zademonstrować swoje umiejętności nabyte, póki co tylko w teorii, na kursach informatycznych.

Ani się zorientowali, a nastał kolejny, cudowny krakofski poranek. Dwójka przyjaciół nie chciała jednak marnować czasu na zachwycanie się jego estetyką. Chłopcy myśleli tylko o jednym, żeby wcielić wspólne postanowienie w życie. Spakowali się błyskawicznie, gotując się do wyjścia z pokoju. Denerwowała ich trochę Lusia, która w dalszym ciągu nie była w najlepszej kondycji fizycznej, po swoich przygodach z ostrygami. Ociągała się trochę z pakowaniem walizek, to znowu szukała pilniczka do paznokci, który gdzieś się jej zapodział w łazience. Koniec końców, opuścili we trójkę hotel i udali się na dworzec kolejowy.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

PoliszFikszyn (28)

17 grudnia, 2007 by

28

Znalazłszy się z powrotem w auli Dżak nie zwracał już uwagi na stojącą tuż obok niego diwę telewizji publicznej. Rozglądał się uważnie, szukając w tłoczących się dookoła ludziach rodziców. Nie dlatego, że tęsknił. Powód był inny. W tej chwili obudziło się w nim wspomnienie zasad, które na przemian wpajali mu rodziciele, starający się wychować syna dobrego człowieka. Dżak przypomniał sobie ostatnią rozmowę z ojcem o wartościach, która odbyła się przy trzeciej dolewce pomidorówki. Usłyszał wówczas:
– Synu nie bądź cool, nie bądź zajebisty, nie bądź fajny. Bądź po prostu dobry.
I kiedy próbował wytłumaczyć tacie, że to są synonimy przecież, umęczony życiem rodziciel spojrzał na niego, odsunął talerz z zupą i powiedział:
– Synu, synu, zapamiętaj sobie raz na całe życie, dobry człowiek widzi wszystko tylko w dwóch kolorach. Dla niego istnieje wyłącznie czerń i biel. Wszystkie odcienie szarości, wszystkie synonimy, wymyślili łajdacy, by usprawiedliwić własne podłości. Pamiętaj, świat jest tylko i aż podwójny, jest dobry albo zły. Alternatywa nie ma trzeciego członu, który mógłbyś wybrać. Dlatego w życiu decydujesz się na dobro lub zło.

Właśnie te słowa, którymi ojciec uwieńczył procesy wychowania syna, odbierały Dżakowi w tej chwili spokój ducha. Chaos myśli spowodował, że chłopiec zapomniał całkowicie o zwycięstwie, o wszystkich reporterach i błyskach fleszy, a nawet o Torbickiej. Czy pragnienie sławy jest czymś złym? Czy to, że zrobię wszystko, by zaistnieć medialnie, by byś kimś jest złe? Co tu jest czarne a co białe? zmagał się w myślach z nauką ojca. Ocknął się dopiero, gdy poczuł dotyk na ramieniu i usłyszał:
– Synku, jestem z ciebie bardzo dumna.
– Mamo! powiedział podniesionym tonem Dżak, rzucając się jej na szyję Naprawdę? Dumna jesteś ze mnie?
Jak nigdy, właśnie w tej chwili potrzebował od rodziców potwierdzenia, że w drodze ku sławie, nie zboczył ze ścieżki cnoty, której principia wbijano mu do głowy przez całe dzieciństwo.
– Tak synku, tak odparła, głaszcząc syna po głowie.
– Mamo, a gdzie jest ojciec? zapytał po chwili i zaczął poszukiwać wzrokiem znajomej
sylwetki.
– Jest tu, stoi z tyłu, trochę na uboczu. Wiesz jak to ojciec…
– To chodźmy do niego!
– Może lepiej nie powiedziała smutno.
– Co się stało? Dlaczego nie? dopytywał się młodzieniec.
– Jakby ci to powiedzieć powiedziała zatroskana kobieta on potrzebuje trochę czasu. Daj mu trochę czasu synku.
– Aż, tak?
-Tak.
Dżak posmutniał. Wiedział, że jedyna osoba, u której mógł otrzymać katharsis, nie chciała go w tej chwili oglądać. Tak bardzo ciebie potrzebuję! Właśnie teraz, nie kiedy indziej! Teraz, gdy przeciw sobie iść muszę! A ciebie nie ma! myślał z wyrzutem.
– Zapraszamy do zdjęcia usłyszał z boku. Była to Grażyna, która aranżowała ustawienie gości, do pamiątkowego zdjęcia.
– Dżak, ty staniesz z przodu, obok ciebie rodzice i profesor Willg…
– Nie, nie przerwał jej Rodzice staną z tyłu, w ostatnim szeregu.
– Ale… zdziwiła się Grażyna i już chciała coś dodać, gdy nagle wtrąciła się matka:
– To żaden problem, staniemy sobie z tyłu.
A następnie poprawiła czarną torebkę, którą miała na ramieniu, uśmiechnęła się do Dżaka takim rodzajem uśmiechu, którym tylko matki obdarowują swoje potomstwo i powiedziała:
– Jeszcze raz gratuluję synku.
Odwróciła się i wolnym krokiem odeszła w cień, tam gdzie nie było już światła kamer i błysków fleszy. Dżak odprowadzał ją przez chwilę wzrokiem. Myślał: Idziesz do cienia, tam gdzie cały czas jest ojciec. Sami tego chcieliście. I kto teraz jest po jasnej stronie? Zawsze powtarzaliście o wyborze, że jest czerń i jest biel. Dokoła mnie wszystko teraz jest białe, jest jasne. A wy? Gdzie teraz jesteście? Co teraz widzicie? Nic, tylko czerń!

– Uwaga! A teraz wszyscy, na mój znak uśmiechają się i patrzą do obiektywu poprosił fotograf, majstrując jeszcze coś przy aparacie.
– Uwaga! Teraz!
Błysnął flesz a następnie wszyscy zaczęli się rozchodzić i rozmawiać w grupkach. Nastąpiła część nieoficjalna całej ceremonii, w trakcie której Dżak już nie spotkał ani mamy ani ojca. Zresztą w tej chwili przestał myśleć o rodzicach, bo właśnie obsługa cateringowa wniosła pierwsze przystawki na ogromnych, niklowanych tacach. Większość gości natychmiast ruszyła w stronę rozstawionych stołów. Rozpoczęła się mordercza przepychania. Panowie około czterdziestki, którzy do tej pory byli dżentelmenami, teraz szli w zwartym szeregu na przedzie falangi, nie dopuszczając by nie daj boże przedarła się przez nią nie tyle kobieta, bo wiadomo, że one mało jedzą, ale jakiś staruszek. Osoby w podeszłym wieku znane są z tego, że na wszelkiego rodzaju przyjęciach rekompensują sobie brak zainteresowania ze strony młodszych biesiadników właśnie jedzeniem. W tym zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na szczupłą blondynkę, która w tłoku zgubiła gdzieś kolczyk. Niczym piłka odbijała się od wyjściowych butów, gdy na czworakach poszukiwała zguby.
Dżak, u boku którego pojawili się Lusia z Adamskim, już miał dać sygnał bandzie, do ataku na bufet zanim zostanie kompletnie ogołocony przez wygłodniałą hordę, gdy w tej samej chwili powstrzymała go weteranka takich imprez Grażyna, która od jakieś czasu nie odstępowała gwiazdy wieczoru ani na krok.
– Poczekajcie. Teraz rzucili zapychacze, za chwilę dadzą to, co najlepsze powiedziała.
– A co to są zapychacze? zdziwił się Dżak.
– To sałatki ziemniaczano-majonezowe, zawsze podają je jako pierwsze. Świnie na farmach zapychane są ziemniakami, dlaczego ludzie mieliby się nie pozapychać? zapytała retorycznie Grażyna, z cynicznym uśmiechem przyglądając się skopanej blondynce, która do tej pory miotała się między nogawkami smokingów i fraków w okolicy bufetu, przeszukując posadzkę.
Po dziesięciu minutach było już po wszystkim. Przy szwedzkim stole stały tylko niedobitki, wybierając z dna kryształowych misek majonez. Pozostali rozeszli się, klepiąc się po napełnionych brzuchach. Niektórzy nawet popuszczali pasek, który uciskał wydęty żołądek po sałatkowej wyżerce. I właśnie w tym momencie wprawni kelnerzy wnieśli dymiące półmiski. Były to pieczone gęsi, prosięta, w których rozdziawionych pyskach złociły się pieczone jabłka. Na szklanych tacach podano ryby i inne owoce morze, które z wyglądu przypominały te stwory z przepastnych głębin oceanu, które spotykał kapitan Nemo w trakcie podwodnych podróży.
– Teraz możemy iść jeść powiedziała Grażyna i udała się w kierunku wykwintnych dań. Dżak skinieniem głowy dał sygnał bandzie i po chwili wszyscy stanęli przy bufecie. To była prawdziwa orgia dla zmysłów. Próbowali wszystkiego, nawet ostryg. Lusia nie mogła się początkowo przekonać do konsumpcji istoty żywej, która po otwarciu muszli trzęsie się i pachnie jak ryba, chociaż wyglądem przypomina galaretkę. Nawet sugestia by skropić ją cytryna nie wydawała się dla nie przekonująca. Nie chciała jednak, by uznano ja za wieśniaczkę, która nie ma tak zwanej kultury rautu. Zatkała zatem nos i duszkiem wychyliła zawartość skorupki. Adamski nie miał takich dylematów. Bez żadnych oporów jadł na przemian kawior z bieługi, który przekąszał pieczoną kaszanką po staropolsku, z ostrygami i śledziami. Dżak, popróbowawszy trochę owoców morza, skupił w pewnym momencie całą swoją uwagę na pieczonym prosiaku. Krążył dokoła stołu, zastanawiając się, z której strony zacząć, z której odciąć pierwszy kawałek. Wziąwszy odpowiednie sztućce już chciał dokonać cięcia na boku rumianego warchlaka, gdy ponownie usłyszał Grażynę:
– Nie tu! Tu jest boczek, sam tłuszcz. Zacznij od dupy, tam jest chudziutka szyneczka.
Oczywiście posłuchał i tym razem sugestii. Nie miał bowiem żadnych powodów by nie wierzyć Torbickiej, tym bardziej, że jej uprzednia rada, by wstrzymać się od szturmu na bufet, gdy podane są pierwsze dania, była trafna. Dlatego bez zastanowienia wbił długi widelec w pośladek, a następnie z chirurgiczną precyzją odkroił od niego kawał soczystego mięsa. Wyborne! Wyborne! A ta chrupiąca skórka! Pyszności! myślał, przeżuwając kolejne kęsy.
Kiedy podano wino i inne napoje Dżak spojrzał na weterankę rautów, by upewnić się, czy można, czy należy znowu poczekać na coś lepszego. Grażyna domyśliła się, o co chciałby ją zapytać młodzieniec i rzekła:
– Tu już nie ma żadnych reguł.

Cała impreza skończyła się późno w nocy. Mniej wytrawni gracze szybko się upili i przysypiali gdzieś w kącikach. Niektórzy niezmordowanie trwali przy kolejnych flaszkach czerwonego wina, opowiadając historie swojego życia, o tym jak się zakochali, o tym jak się do tej pory nie mogą odkochać. W historiach tych najzabawniejsze było zawsze to, że zakochiwano się zawsze nie w swoich partnerach życiowych, ale w jakichś istotach z wczesnej młodości. Dżak wysłuchał kilku takich opowieści. W końcu i on zaczął odczuwać znużenie. Kiedy w towarzystwie reszty bandy chciał udać się w drogę powrotną, do hotelu, zagadnął go profesor Willg:
– Mogę was podwieźć, jedziemy do tego samego hotelu.
Dżak nie miał ochoty wracać na piechotę. O tej porze żaden tramwaj już nie jeździł, a z taksówki, ze względu na dobro szczęki Lusi nie zamierzał korzystać. Dlatego przystał na propozycję honorowego gościa i jurora w konkursie im. Kościotrupków, i razem pojechali do hotelu.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

PoliszFikszyn (27)

16 grudnia, 2007 by

Torbicka zaprowadziła Dżaka do ustronnego pomieszczenia, z dala od zgiełku rozszalałych reporterów, żądnych sensacyjnego njusa. Chłopiec rozsiadł się na wygodnym, czesterfildowskim fotelu, Grazyna usadowiła się naprzeciwko. Dzielił ich tylko stolik, w którego szklanym blacie odbijało się światło kamery, którą obsługiwał zaufany członek z ekipy prezenterki.
– Napije się pan czegoś, może kawę? zapytała.
– Ohh! Proszę nie mówić do mnie per pan odpowiedział bohater wieczoru.
Rezygnacja z formy grzecznościowej, w której zawierało się pragnienie przejścia z Grażyną na ty, jest ewenementem w historii życia Dżaka Menela. Młodzieniec ten bowiem od niepamiętnych czasów tolerował tylko jeden sposób zwracania się do niego, mianowicie per pan. Nawet będąc małym brzdącem w kołysce, wydzierał się w niebogłosy, gdy pochylały się nad nim jakieś nieznane twarze i mówiły: Ale ładny dzidziuś! Ti, ti, ti, Dżakuś, ti, ti ti!. Nie wiedział, że to były jego ciotki, widział je w końcu pierwszy raz w życiu. Traktując je jako obce, płakał, bo czuł się urażony taką poufałością. W takich sytuacjach zawsze interweniowała rodzicielka. Brała synka na ręce, przytulała do matczynej piersi i uspokajała wrzeszczącego bobasa odmianą zaimka pan przez przypadki. Przy wołaczu liczby pojedynczej było już po wszystkim, Dżak odzyskiwał dobry humor, śmiał się i radośnie gaworzył. Długo jeszcze po wyrośnięciu z okresu niemowlęcego, gdy nie mógł zasnąć przychodził do mamy i prosił ją:
– Mamusiu podeklinuj mi na dobranoc.

Później, gdy rozpoczął swoją edukację na poziomie przedszkolnym, będąc w maluchach często wszczynał bójki z rówieśnikami, którzy jak to dzieci, nie mieli tego socjalizacyjnego nawyku panowania sobie. Ten sam proceder ciągnął się przez cały pobyt Dżaka w starszakach, wszystkie osiem klas szkoły podstawowej. A kiedy był już w liceum, to głośno zwracał uwagę wszystkim, którzy ośmielili się zwrócić do niego per Dżak, że taka forma jest niekulturalna, że należy do obcych zwracać się przez pan. Jedyną osobą, oprócz oczywiście rodziców, która mogła mówić do niego bez żadnych konsekwencji Dżak, był Atomizer Adamski.
O tym, jak mocno przywiązany był do formy grzecznościowej, świadczy pewne zdarzenie. Dżak był już w trzeciej klasie liceum. Któregoś razu, gdy wracał do domu, spotkał grupkę dzieciaków, jeden z nich zagadnął go:
– Cześć, która godzina?
– Po pierwsze, żadne cześć tylko dzień dobry, bo nie jestem pańskim kolegą odpowiedział Dżak. Wówczas dzieciaki zaczęły się śmiać i wołać do niego:
– Cześć, cześć koleś!
Jakie były konsekwencje tej poufałości, dowiadujemy się już od samego Dżaka, który rozdygotany, z poharatanymi kostkami na dłoniach, spotkał się z Adamskim. Ten zobaczył, że przyjaciel jest dogłębnie wstrząśnięty, a zakrwawione pięści świadczą o tym, że miał za sobą kilka brutalnych rund ulicznej walki. Zapytał:
– Dżak, co się stało?
– Napadli mnie w dziesięciu, albo w dwunastu opowiadał, starając się opanować adrenaliniczne podniecenie.
– I co?
– I nauczyłem ich dobrych manier. Tak im wlałem, że aż im się kredki z tornistrów wysypały.

Każda reguła, żeby była regułą musi mieć wyjątki. Tak jest i w tym przypadku. Otóż Dżak, co widać na przykładzie pierwszego spotkania z Andronią, Lusią i Wró Wróbllem, tolerował w ściśle określonych sytuacjach rezygnację z formy grzecznościowej. Nie była to jednak fanaberia. Pozwalał mówić do siebie na ty tylko tym osobom, które mogły być dla niego w jakiś sposób przydatne. Grubaskę poznaną w przedziale chciał wybadać w zakresie konkursów poetyckich; od Andronii, córki gospodarzy, u których nocował, chciał wydębić śniadanie jajecznicę z kiełbasą, której zapach poczuł tuż po przebudzeniu; Wró Wróbell był pierwszym paparazzim, który robił mu zdjęcie, a Dżak zrobiłby wszystko dla zdjęcia na okładce poczytnej gazety, przynajmniej w początkowym stadium swojej kariery, później zacznie wybrzydzać.
W związku z powyższym nie może dziwić propozycja, którą złożył Dżak Grażynie. Sławna prezenterka, wywodząca się z familii o bogatych tradycjach telewizyjnych, była dlań łakomym kąskiem. Poza tym liczył na to, że nie kto inny, ale właśnie ta gwiazda TVP, która tak ładnie opowiada o kulturze, będzie jego przepustką do świata kamer i prompterów, garderób i pomieszczeń, nad którymi zapala się od czasu do czasu czerwony napis: ON AIR.

– Dobrze, niech będzie Dżak. To napijesz się czegoś Dżak? odpowiedziała Grażyna.
– Nie, dziękuję. Przejdźmy od razu do rzeczy.
Torbicka odwróciła się do pana z kamerą i powiedziała:
– Zdzisiu, kręcimy.
– Ok. mruknął Zdzisiek i w tym samym czasie nad kamerą zapaliła się czerwona lampka.
– Jeszcze raz chciałam ci pogratulować głównej nagrody w tym prestiżowym konkursie. Czy mógłbyś przybliżyć mi i telewidzom początki swojej przygody z poezją? zwróciła się do chłopca.
Dżak założył nogę na nogę, ułożył dłonie na kolanach, tak jak to zawsze robili goście zapraszani do studio na wywiad, a których gesty dokładnie analizował, przygotowując się do swej medialnej kariery, poczym zdawkowo powiedział:
– Kocham poezję.
Jego rozmówczyni uśmiechnęła się i czekała na dalszą część wyznania. Pan Zdzisio w tym czasie zrobił najazd kamerą na twarz gwiazdy wieczoru. Dżak jednak nie powiedział nic więcej. Uznał, że nie ma sensu się powtarzać, bo wszystko, co miał w tym zakresie do powiedzenia, niedawno ogłosił w swoim wystąpieniu w auli. Torbicka jednak nie dała zbić z tropu. Zaprawiona była w wywiadach z chimerycznymi artystami. Miała świadomość, że postacie światka artystycznego mają skłonność do błaznowania przed kamerą. Jej doświadczenie i profesjonalizm pozwolił jej wybrnąć i z tej sytuacji. Jak gdyby zdawkowa odpowiedź młodzieńca nie zrobiła na niej wrażenia, kontynuowała:
– O właśnie, jeżeli już jesteśmy przy miłości, chciałam ciebie zapytać o nurt homoseksualny w literaturze. Dżak, czy uważasz, że literatura gejowska, w szczególności poezja ma większą wartość niż poezja heteroseksualna?
Jej rozmówca tylko czekał na to pytanie. Układając misterny plan autopromocji pod szyldem gejostwa, Dżak przewidział, że ktoś może go zapytać o wyższość poezji gejowskiej nad poezją wszelką, w szczególności zaś heteroseksualną.
– Ależ oczywiście, że tak odpowiedział bez zastanowienia. Zwróć uwagę, że homoseksualizm już jako taki oznacza pewną skrytość, obawę przed brakiem akceptacji, przed odrzuceniem. Jeżeli połączyć ten stan z istotą o wysokiej wrażliwości, umiejącą pisać, to należy spodziewać się dzieł wybitnych.
– Jednak u innych ssaków z rodziny naczelnych, myślę tu o szympansach, także zaobserwowano zjawisko homoseksualizmu. Co więcej ripostowała Torbicka Niektórzy twierdzą, że gdyby dać szympansom maszynę do pisania, małpy te po jakimś czasie napiszą dzieło na miarę Szekspira. Jednak szympansy-geje nie piszą wierszy. Co ty na to?
Dżak zamyślił się. Był zaskoczony tym kontrargumentem. Musiał z tego jakoś wybrnąć. Po chwili milczenia odpowiedział:
– Czy widzisz przed sobą szympansa czy człowieka?
– Ha, ha, ha! zaśmiała się Grażyna Celna uwaga. Ale wracając do pytania. Ostatnio pojawił się, zwłaszcza w internecie nurt poezji gospodyń domowych. Umęczone życiem, nieustannym zmywaniem garów, podawaniem mężom kapci, gazety i obiadu, otwieraniem piwa, gospodynie domowe zaczęły pisać wiersze. A co więcej, takie medium jak internet umożliwia im publikację swej twórczości. Nie można im odmówić wrażliwości. Czy jednak są one w stanie zmierzyć się na niwie poezji z tobą?
– Zaiste, to kobiety po przeżyciach, po mękach i katuszach, które doświadczyły na oddziałach położniczych a nierzadko w domowym zaciszu, które ich mężowie zmienili w piekło. Jednak czym jest owo cierpienie w porównaniu z pierwszym stosunkiem analnym, gdy brak doświadczenia i wprawy, zatracenie miłosne powoduje, że zapominasz o lubrykancie? Nie można zatem porównywać tych doznań. O ile pierwsze mają podłoże społeczno-kulturowe, tak drugie, te gejowskie mają charakter mistyczny. Przyczynia się do tego nie tyle intymność, co sytuacja buberowskiego dialogu, w której nagle jego-i-jego zespala niebywałe uczucie jednoczesnej ekstazy pomieszanej z niewyobrażalnym cierpieniem, ale charakter tej formy miłości. W takich chwilach wszystko jest inne, zmienia się nawet sposób percepcji doniczki z kaktusem. Staje się ona mikrokosmosem, leibnizowską monadą zamkniętą na to, co zewnętrzne. Sam kaktus zaś, mimo kolców, urasta do rangi archetypu oazy wytchnienia. Wtedy każdy z nas jest przez chwilę jednocześnie ukrzyżowanym Chrystusem jak i żądnym krwi Piłatem. Pojawia się najpierw świadomość wolności wyboru i jej brak. Znajdujesz się w sytuacji bez wyjścia, która kończy się wraz ze szczytowaniem. W tym wszystkim najwięcej szczęścia ma ten z nas, kto potrafi zapamiętać a następnie przelać na papier wszystkie te doznania. Oto jest cała misterium poezji gejowskiej.
– Łanie ujęte powiedziała z uznaniem prezenterka. Dziękuję ci za wywiad. Na zakończenie mam dla ciebie małą niespodziankę.
– Jaką?
– Pozwoliliśmy sobie zaprosić twoich rodziców, którzy na nasz koszt przylecieli tu samolotem. Zapraszam cię do wspólnego, pamiątkowego zdjęcia powiedziawszy to, Grażyna wstała, podeszła do Dżaka i następnie razem udali się z powrotem do auli, w której wszystko było już przygotowane a goście ustawieni. Chłopiec nie miał jednak ochoty na konfrontację z rodzicami, zwłaszcza z ojcem. Miał świadomość, że w momencie, w którym ogłosił publicznie swoją orientację seksualną, przysłowiowe mleko się wylało. Jak mu to wszystko wytłumaczę? gryzł się w myślach.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

PoliszFikszyn (26)

15 grudnia, 2007 by

Dżak opuszczał scenę. Widownia jednak nie żegnała go tak gromkimi brawami, jakimi go nie tak dawno jeszcze witała. Może za wyjątkiem kilku osób, w tym profesora Willga, który zdawał się doceniać szczerość i otwartość wyznania laureata. Jako jedyny wstał, aby okazać uznanie i szacunek poecie w czarnej pelerynie, który ogłosił przed chwilą, że jest gejem.

Dżak spodziewał się takiej reakcji, nie był więc zaskoczony. Przeciwnie. Jeszcze przed wyjazdem do Krakofa dokładnie przemyślał swój własny patent na skandal. Miał bowiem świadomość, że musi stworzyć jakiś kontrast dla swoich nudnych wierszy, coś co sprawi, że zostanie zapamiętany, że przejdzie do historii, że jego nazwisko oprócz tego, że znajdzie się w podręcznikach do literatury, będzie widniało także w nagłówkach ogólnopolskich dzienników informacyjnych. Jego pomysł był diabolicznie prosty.
Obserwując rzeczywistość społeczną oraz analizując jej motorykę doszedł do wniosku, że światem rządzi nie pieniądz, nie ropa naftowa, nie prawa materializmu dialektycznego lecz fallus w nierozłącznej parze z anusem. Ile to razy, przechadzając się po galeriach handlowych w swoim mieście, spotykał na wystawach sklepowych plastykowe manekiny. Nawet one, te dzieła wtryskarek do tworzyw sztucznych, programowanych przez człowieka, miały w sobie niebywały ładunek erotyczny. Rzymskie torsy, na które naciągnięte były obcisłe podkoszulki, i te lubieżne podbrzusza odziane w slipki, ale zawsze tak by penis był uwypuklony. Jednak nawet te manekiny były niczym w porównaniu z paniami pracującymi w takich sklepach. Dlaczego one są zawsze takie ładne? myślał za każdym razem, gdy otaczały go owe niewiasty. Starał się unikać takich sytuacji, w których napadało go stado ekspedientek zlanych obficie Kenzo Dżangel Elefant. Każda chciała go dotknąć, każda coś do niego mówiła, każda seksi. Stał wówczas w oparach perfum, bezradnie się uśmiechając i pragnął jak najszybciej opuścić takie miejsce w obawie, że za chwilę coś kupi, że się skusi na niepotrzebną mu przecież dodatkową parę spodni dżinsowych.
Podobne wrażenia kolekcjonował ze swoich eskapad na miasto, zwłaszcza w okresie wiosenno-letnim. Przechadzając się promenadą on, jak wielu innych, koncentrował swoja uwagę nie na zabytkach architektury lecz na długich, opalonych nogach wiosennych dziewczyn. Na ich młodych pośladkach, mocno zarysowanych pod obcisłymi kieckami. To właśnie one były przedmiotem uwagi. Na jedno skinienie palca mogły mieć każdego. Cały świat leżał u ich stóp.
Poddając analizie ten cały materiał empiryczny, który gromadził latami Dżak doszedł do wniosku, że czasy, w których żyje, wbrew opinii psychologów społecznych nie są epoką kultu młodości i piękna. Odkrył on bowiem prawdziwe podłoże społecznych zachowań był nim seks. Przecież te seksi sprzedawczynie, plastykowe manekiny wystawowe i wiosenne kobiety owszem, były piękne, lecz każdy kto obcował z tym rodzajem piękna, natychmiast odczuwał dziwną endorfiniczną przyjemność z towarzyszącym jej charakterystycznym ciśnieniem w kroczu. Było to uczucie nierzadko tak silne, że pojawiał się wstyd. Wówczas podobnie jak on, wielu innych klientów sklepów odzieżowych, natychmiast gubiło się w otoczeniu sprzedawczyń. Całe szczęście myślał Dżak że w rybnym i spożywczym nie pracują takie laski, zdechłbym z głodu.
Dżak zastanawiał fenomen powrotu w takie miejsca. Z jednej strony gardził sobą, że ulega tak prostym instynktom, z drugiej strony dziwił się, że mimo owej pogardy jakaś siła ciągle pcha go ku jędrnym, wydatnym pośladkom. Było w tym coś z masochizmu, chrześcijańskiego umartwienia się, rodzaj wewnętrznego samobiczowania, po którym każdorazowo pojawiał się wstręt do samego siebie. Na tym właśnie etapie swoich wewnętrznych rozważań, Dżak postanowił wykorzystać sferę gatunkowego libido w promocji siebie, jako poety. Pomyślał:
Przecież nikt nie zwraca uwagi na spodnie, które ma kupić, gdy obsługuje go nęcąca, seksowna sprzedawczyni. Mimo to, każdy i tak kupi. Nikt też nie zwróci uwagi na moje wiersze, gdy odwrócę od nich uwagę, koncentrując ją na sobie, na własnej seksualności.
Jednak przyszły wieszcz był realistą w zakresie samooceny. Stojąc przed lustrem widział za każdym razem tą samą, szczurkowatą twarz, to samo mizerne i blade ciało. W przeciwieństwie do niektórych rówieśników, jakoś nie widział sensu w przerzucaniu z kupki na kupkę tony żelastwa w osiedlowej siłowni, nazwanej żartobliwie fitnesklubem. Odczuwał także niechęć do anabolików, zwłaszcza deka-duranabolinu i metanabolu. Nie to, żeby nie próbował. Przeciwnie. Kiedyś podsłuchał, że od tych specyfików mięśnie same rosną i kupił kilkanaście ampułek i tabletek. Nie odstraszyły go wówczas pryszcze na plecach po pierwszym miesiącu kuracji. Jednak, gdy pod koniec drugiego miesiąca zażywania metanabolu zaczął sikać na zielono, definitywnie odstawił sterydy. Nie widząc szans na to, by upiększyć ciało, w szczególności fizjonomię, młodzieniec nie zrezygnował z planu ataku na sferę społecznego libido w celach marketingowych. Jak się okazało i tu nie był oryginalny. Postanowił bowiem odgapić koncept Witkowskiego, który właśnie wydał i wypromował Lubiewo. Nie czytał tej książki, ale imponował mu szum medialny, który się wokół niej zrobił. Gazety trąbiły o powieści gejowskiej napisanej przez geja. Pierwszy nakład rozszedł się jak świeże bułeczki. Drugie wydanie też prawie wyprzedane. Okazało się finalnie, że Lubiewo przeczytało więcej osób niż jakieś tam filozoficzne bełkoty z ostatniej książki Kołakowskiego.
Myli się ten, kto uważa, ze epigonizm Dżaka w tej materii był pozbawiony uprzedniej refleksji. Otóż zanim postanowił ogłosić, że jest homoseksualistą, starał się dociec istoty niebywałej popularności i siły promocyjnej tej preferencji seksualnej w społeczeństwie, w którym przyszło mu żyć. W szczególności zaś odkryć mechanizm, który sprawia, że mieszkańcy Polski, deklarujący się w dziewięćdziesięciu kilku procentach jako katolicy, wbrew chrystusowej nauce miłości bliźniego, pałają nienawiścią do gejów. Z nauki biologii Dżak wiedział, że ośrodki miłości i nienawiści w mózgu sąsiadują ze sobą, w zasadzie to trudno przeprowadzić między nimi granicę. Tak szybko i łatwo jak przychodzi kochanie, tak szybko to samo kochanie może się łatwo przerodzić w nienawiść. Ale czy to znaczy, że homoseksualiści są powszechnie kochani? zastanawiał się. Wielokrotnie, analizując homofobie powszechną wśród polskich katolików, pojawiała się w jego głowie myśl: Dlaczego Jezus na swoich uczniów wybierał tylko dorodnych mężczyzn? Czy oni tego nie widzą?. Dopiero po jakimś czasie, który Dżak poświęcił na studia Biblii, odkrył, że chrześcijanie zawsze się czegoś bali. To ukrzyżowania, to ukamienowania, to rzucenia na pastwę lwom, to przerażającego piekła. Żadna inna religia nie ma w sobie takiego ładunku lęku, jak chrześcijaństwo, a zwłaszcza w odmianie katolickiej. Żeby katolicy mogli wierzyć, muszą się bać taka była jego konkluzja. Po wielotygodniowych rozważaniach o naturze społecznego lęku, Dżak doszedł do wniosku: Ludzie mogą nienawidzić pedałów, mogą nimi gardzić, mogą się ich bać, mogą nie podawać im ręki na przywitanie, ale to właśnie ta pogarda i nienawiść koncentruje ich uwagę na pedałach i nie pozwala myśleć o czymś innym.

Koniec końców przyszły wieszcz wybrał najbardziej chwytliwy zabieg marketingowy, by zaistnieć i sprzedać się w mediach. I jak się okazało jego wybór był trafny. W tej samej chwili, gdy zszedł ze sceny natychmiast został otoczony przez dziennikarzy i reporterów. Znalazł się w świetle kamer i obiektywów. Kotłujący się w tej chwili obok niego ludzie, z akredytacjami prasowymi dyndającymi w foliowych futerałach na szyjach, przekrzykiwali się wzajemnie:
– Dlaczego jest pan gejem? Czym różni się poezja gejowska od niegejowskiej?
Szturchany przez napierający tłum dziennikarzy Dżak milczał. Był trochę skołowany błyskami fleszy i światłem kamer. Kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, a Dżak upewnił się, że wśród wszystkich mikrofonów, które w tej chwili znalazły się przy jego ustach, jest ten z upragnionym logo TVN, spokojnie odpowiedział:
– Gej jest okej.
Chciał dodać coś jeszcze ale poczuł na swojej dłoni znajomy spocone palce. Odwrócił się, by zobaczyć, kto się z nim tak spoufala. I już miał udzielić gwiazdorskiej reprymendy owemu śmiałkowi, gdy zorientował się, że w tej chwili trzyma go za rękę Grażyna Torbicka. Uśmiechnęła się ona do niego i powiedziała:
– Chodź.

W tej chwili Dżak jakby zapomniał na chwilę o autopromocji, o tym, że musi coś jeszcze powiedzieć do mikrofonu, zapomniał też o Atomizerze i Lusi, którzy na pewno na niego czekali. Oddał się całkowicie w ręce Grażyny.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

PoliszFikszyn (25)

14 grudnia, 2007 by

– Gratulujemy panu powiedziała Torbicka, ściskając prawą dłoń Dżaka, który właśnie w tym momencie doświadczał uroku spoconej dłoni sławnej prezenterki. Oczywiście towarzyszyły temu ciche brawa oraz głośne okrzyki Adamskiego i Lusi, którzy najwyraźniej zapomnieli o wcześniejszej prośbie Camela, by powstrzymać się od okrzyków. Wydzierając się co sił w gardle wołali z widowni:
– Dżak! Dżak! Dżak!
W tym momencie młodzieniec w czarnej kapocie zyskał świadomość, że nie tylko spełniło się proroctwo Miłosza, ale zrealizowało się jego pragnienie kontaktu fizycznego z Grażyną. Przy wtórze aplauzu trwał w traumie, chłonąc wilgoć spoconej dłoni telewizyjnej idolki. I nie wiadomo jak długo byłby tak stał całkowicie otumaniony tym upragnionym wrażeniem, gdyby nie profesor Willg, który właśnie wszedł na scenę, trzymając w ręku bukiet czerwonych róż, by także przyłączyć się do gratulacji. Podszedł on do Dżaka i wręczając kwiaty powiedział z charakterystycznym lwowskim l:
– Gratuluję mlodzieńcze a następnie objął chłopca i pocałował go w manierze breżniewowsko-honeckerowskiej. Jak wiadomo nie jest to całus w stylu misiaczek, lecz prawdziwy wyraz szczerego braterstwa i przyjaźni. O ile ustna pieszczota na misia, ograniczała się do trzykrotnego pocałowania w policzek (dwukrotne nie wchodziło w rachubę i uznawane jest za pase), tak całus breżniewowsko-honeckerowski nawiązywał do prastarej tradycji. Antropolodzy kulturowi udowodnili, że w dawnych czasach mamki przeżuwały w ustach pokarm, którym karmiły bezzębne niemowlęta. Czyniły to w dość osobliwy sposób, a mianowicie przekazywały go dzieciom z ust do ust, pomagając sobie językiem. Gest ten następnie ewoluował kulturowo. Jako wyraz niebywałego zaufania partnerskiego i troski o drugą osobę, z hermetycznego światka mamek i ich podopiecznych, z biegiem czasu przedostał się do sfery seksu, w której zrobił karierę jako całus z języczkiem. Jako taki początkowo powszechnie praktykowany był na terenach obecnej Francji. Nie bez kozery to właśnie Francuzi i Francuski są mistrzami w tego rodzaju pieszczocie. Jednak w dwudziestym wieku, kiedy świat podzielony został tak zwaną żelazną kurtyną, po jej wschodniej części, przywódcy partyjni chcieli jakoś zamanifestować swoją jedność z klasą robotniczą. Nie było bardziej wymownego gestu jedności niż całowanie się z języczkiem. Dlatego też na wszelkich uroczystościach władza całowała się to z samą sobą, to z ludem pracującym, wykorzystując do tego główny organ smakowy, czyli język. Oczywiście proceder ten wiązał się z pewnymi niedogodnościami. Wiadomo, że w socjalistycznej rzeczywistości priorytetem była walka z kapitalizmem, a nie kapitalistyczno-egoistyczne dbanie o samego siebie, a już najmniej jeżeli chodzi o stan własnego uzębienie. Łatwo sobie wyobrazić zatem początkowy opór przed wpychaniem języka w usta władzy, która nierzadko miała spróchniałe zęby. O ile w średniowieczu doskonale funkcjonowała kategoria odor sanctitatis, jako konieczna aura otaczająca wszelkiej maści pustelników, cierpiętników i innych kandydatów na świętych, tak światopogląd materialistyczny musiał wymyślić własny patent na nieprzyjemne zapachy. Władza ludowa w tym celu zaprzęgła do pracy najwybitniejsze umysły. Ruszyły koła młyńskie socjalistycznej nauki i po niedługim czasie wymyślono genialny produkt. Środek, który gwarantował świeży oddech, czyli sławne Pastylki konferencyjne, cukierki miętowe koloru zielonego o właściwościach mordoklejących, owinięte w sreberka po dwadzieścia sztuk w opakowaniu. Już jak sama nazwa wskazuje, targetem tego produktu byli uczestnicy wszelkiego rodzaju konferencji, spotkań, na których oprócz tego, że należało coś powiedzieć, to witając się należało całować z języczkiem. W takich sytuacjach Pastylki konferencyjne nierzadko zbawiały od traumatycznych doznań.
Profesor Willg, poeta starej daty, jak to ze wszystkimi typami starej daty bywa, z pewnym dystansem, żeby nie powiedzieć: z niechęcią, podchodził do wszelkich wynalazków. Dlatego nigdy nie zaakceptował Pastylek konferencyjnych, mimo iż produkt ten szczycił się tak szlachetnym rodowodem. Jak już całował, to tylko i wyłącznie na żywca, żeby poczuć pełnię smaku i aromatu osoby w tej sytuacji Dżaka Menela. Skąd mógł wiedzieć, że młodzieniec ów jest bardzo wrażliwy na zapachy? Dziwił się, że obściskiwany i całowany laureat nagrody, może nie to, żeby się wyrywał, ale z odrętwieniem przyjmuje jego pieszczotę. Młodego Menela nie tyle drażnił w tej sytuacji odór tytoniu fajkowego, ale przede wszystkim nienaturalnie gładka powierzchnia akrylu protezy zębowej zacnego jurora, którą eksplorował swoim językiem w tej chwili. Zaraz puszczę pawia! myślał, hamując z całych sił torsje. I właśnie w tej samej chwili, w której miał objawić światu treść żołądka, starszy pan zwolnił uścisk, odsunął się i powiedział:
– Jeszcze raz gratuluje chlopcze a następnie zwrócił się do gości na auli:
– Oto przyszlość, mili państwo! Mlodzieniec ten ma talent! Taki mlody, taki niewinny, a jednak w swojej poezji jest archeologiem. Jego innowacyjny wklad do poezji polega na tym, że, i niech mi będzie wolno użyć w tym miejscu obrazowej metafory, odgrzewa stare kotlety.

Publiczność się zaśmiała, rozumiejąc żart mówcy. Ten kontynuował:

– Ale odpowiedzmy sobie na pytanie: czym są owe stare kotlety w poezji? Czy czymś budzącym odrazę? Czy może upragnioną aczkolwiek zapomnianą krainą piękny łąk, okraszonych niebiańskim kwieciem? Wszyscy wiemy jak latwo jest napisać w wierszu Kurwa mać i chuj ci w dupę lub pierdolę wszystko i wszystkich, ale proszę państwa, przecież nie od tego są wiersze by się buntować! Prawdziwa poezja, to poezja stepów akermańskich, to wersy pisane trzynastozgłoskowcem, to miód, który ukoi skolatane serca.

W tym momencie rozległy się brawa. Vitalij Willg, jako obyty mówca, nie dał się jednak wybić z rytmu perory:

– Poezja, moim najmilsi, musi i tu powiedział podniesionym tonem być wtórna. Tak, tak! Nie bójmy się tego słowa wtórna. Tylko takie wiersze, w których poeta rozczula wspomnieniem dawnych chwil, reanimacją zakurzonych form, jest w stanie zmierzyć się z morderczym maratonem świata, który nas otacza.

I ponownie rozległy się oklaski.

– Tylu mlodych poetów kontynuował Willg pragnie mierzyć się z Bogiem i przeznaczeniem. Występują oni przeciwko wszelkim wartościom, w szczególności chrześcijańskim. Poeta Menel jest inny. Mimo mlodego przecież wieku, jest wewnętrznie bardzo dojrzały, chciałoby się powiedzieć, że jest starcem, szlachetnym próchnem praslowiańskiego dębu, który przechowuje świadomość dziesiątek generacji wieszczy. Jego konformizm zaslugje na szczególne uznanie. Dlatego tylko on mógl zdobyć glówną nagrodę. Proszę państwa, proszę o brawa dla naszego zwycięzcy zakończył.

Trochę zawstydzony przemówieniem Dżak stał lekko zdezorientowany. Rozglądał się po widowni w poszukiwaniu członków swojej bandy. Aplauz ucichł dopiero, gdy stojąca cały czas obok niego Grażyna Torbicka podeszła do mównicy i powiedziała:

– Drodzy państwo, najwyższa pora by dopuścić do głosu samego laureata tegorocznej edycji konkursu im. Kościotrupków. Oto on! Gwiazda dzisiejszego wieczoru! Pan Dżak Menel!

Dżak spojrzał na wszystkich zebranych, poprawił mikrofon przy mównicy. Poszperał w kieszeniach kapoty i wyjął z niej plik kartek. Następnie odchrząknął trzy razy i zwrócił się do zebranych:

– Miałem kiedyś sen. Śnił mi się Czesiek. Ale nie taki zwykły Czesiek, co to po ośmiogodzinnym dniu pracy, wraca do domu odwiedzając po drodze wszystkie knajpy. Ów niezwyczajny Czesiek powiedział mi: Będziesz wieszczem. Kiedy się obudziłem zacząłem pisać wiersze. Siadałem przy biurku i zastanawiałem się, jak pisać wiersze. Wówczas wpadłem na pomysł, który okazał się być strzałem w dziesiątkę. Skoro miałem zostać wieszczem, to pożyczyłem dzieła wieszczy i zacząłem pisać tak jak oni. Proste! Nieprawda?

Aula zareagowała śmiechem, traktując tę część przemowy Dżaka raczej jako żart niż najprawdziwszą spowiedź. Ten kontynuował:

– Wiedziałem jednak, że aby być wieszczem nie tylko muszę pisać jak na wieszcza przystało, ale wieść wieszczowskie życie. I w związku z tym chciałbym państwu coś wyznać. Proszę państwa jestem gejem.

Na sali zapanowała cisza. Dżak nie dał zbić się z pantałyku i ciągnął:

– Wielu z państwa myśli sobie w tej chwili Jak to? On jest gejem? Jak poeta może być gejem?. Jednak czy państwo zastanowiliście się chociaż przez chwilę na tym, kto położył kamień węgielny pod budowę kultury śródziemnomorskiej? Nie kto inny, proszę państwa, jak właśnie geje. Skierujmy nasze myśli ku antycznej Helladzie. Tam niemalże wszyscy poeci i filozofowie byli gejami. Najdawniejsza historia uczy nas, że heteroseksualizm do niczego finalnie nie prowadzi. Jej produktem może być tylko stado domagających się żarcia dzieciaków. A przecież nie o to chodzi! Nie chodzi o prozaiczność! Wieszcz musi patrzeć w słońce, w idee. Dlatego ja postanowiłem podążyć tropem miłości platonicznej, uczucia, które łączy dojrzałego mężczyznę z młodzieńcem, któremu zarost na twarzy się jeszcze nie pojawił, by osiągnąć wyżyny uduchowienia. Produktem takiego związku może być tylko mądrość duchowa, prawda o absolucie.

Lusia słuchająca przemówienia wiedziała, że Dżak kłamie. Potrafiła wczuć się w jego sytuację. Od dłuższego czasu żył on przecież pod niebywałą presją bycia wieszczem. Siedziała pogrążona w empatycznym smutku. Adamski w tym czasie dłubał słonecznik, w który zaopatrzył się jeszcze przed wejściem do krakofskiego Domu Kultury. Na nim wystąpienie przyjaciela nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Reszta gości trwała jednak w absolutnym zdziwieniu. Jedyne poruszenie, którego powodem było wyznanie laureata, było zauważalne w loży dla reporterów. Każdy z dziennikarzy sposobił się, by jako pierwszy zdać w swojej redakcji relację z sensacyjnego njusa ze świata kultury pt. Poeta przed trzydziestką gejem!, który na bank trafi na okładkę. To dopiero było coś, a nie jakiś tam nudny wynik konkursu poetyckiego.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

PoliszFikszyn (24)

13 grudnia, 2007 by

– Proszę państwa, w imieniu organizatorów, członków szanownego żiri, chciałbym serdecznie powitać państwa na uroczystej gali wręczenia najbardziej prestiżowych nagród w dziedzinie polskiej poezji. Konkurs im. Kościotrupków, jak państwo doskonale wiecie, ma bogatą tradycję. Jego laureaci, to dyktatorzy nowych trendów w literaturze i poezji. Główna nagroda, przyznawana co rok, określana mianem poetyckiego Nobla, przyznawana jest najbardziej utalentowanym poetom, którzy nie ukończyli trzydziestego roku życia. Powitajmy gromkimi brawami jurorów powiedział Tomasz Camel, wskazując na pierwszy rząd, w którym zamiast krzeseł ustawione były w szeregu, jedno obok drugiego specjalistyczne łóżka medyczne, na których leżeli leciwi specjaliści i specjalistki w dziedzinie poezji i teorii literatury. Na auli rozległy się brawa. Goście w strojach galowych z entuzjazmem wiwatowali, niektórzy nawet wstali z siedzeń i krzyczeli:
– Niech żyją! Niech żyją nam kolejne sto lat!
Kiedy burza oklasków ucichła, konferansjer Camel, kontynuował:
– Podziękujmy także sponsorom, bez których uroczystość ta nie mogłaby się odbyć. W szczególności producentowi Geriavitu i Lecytyny w płynie; firmie POLEX, która podarowała dziesięć nowoczesnych łóżek medycznych wraz z zestawami do podtrzymywania życia, oraz mnichom tybetańskim, których mistrzowska technika akupunktury sprawiła, że przez całych jedenaście minut nasi wspaniali jurorzy mogli poruszać kończynami a przez to postawić krzyżyki we właściwe miejsca w rubryczkach, oddając swój głos na wybranego kandydata. No i nie można zapomnieć o formie pogrzebowej HARON, która ufundowała kwiaty i cały wystrój wnętrza. Brawa proszę państwa, brawa.
Publiczność i tym razem posłusznie zareagowała. W tym czasie Dżak, który stał za kulisami nieustannie obserwował Camela oraz jego fantastyczną wręcz umiejętność kierowania ludźmi siedzącymi na widowni. Jak on to robi? myślał Przecież to nie są bezkrytyczni, stadionowi kibole, którymi łatwo sterować, ale śmietanka i elita intelektualna z całej Polski. Wszystkie te panie w powłóczystych kieckach i panowie w smokingach, na jego żądanie gotowi są kulać się po podłodze, albo udawać małpki z cyrku. Muszę się tej sztuczki nauczyć. Na pewno mi się przyda! postanowił.
W tym czasie Tomasz, nieświadomy tego, że jest bacznie obserwowany i że jego technika konferansjerki została poddana w tejże chwili szczegółowej analizie, ciągnął zapowiedź:
– Szanowni państwo, zanim nastąpi część artystyczna gali, w której pokaz swych wokalnych umiejętności zademonstruje legenda polskiej sceny muzycznej zespół FASOLKI, chciałbym w imieniu swoim i organizatorów powitać pana profesora Vitalija Willga, który przyjechał do nas aż ze Lwowa. Jest to gość szczególny i już teraz mogę państwu nieoficjalnie powiedzieć, a w zasadzie to zdradzić, że jego głos zdecydował o wyborze laureata nagrody głównej. Ale dlaczego jest to gość szczególny? Zapewne państwo wiedzą, ale na wszelki wypadek przypomnę, otóż profesor Willg swoją przygodę z poezją rozpoczął od przyjaźni z Iwaszkiewiczem. Jak sam wielokrotnie powtarzał, cytuję i tu Camel spojrzał na przygotowaną fiszkę Jarek nauczył mnie kochać i rymować.
Następnie schował karteczkę do kieszeni, po czym zwrócił się do publiczności:
– Proszę państwa, o to on! Nasz zagraniczny gość specjalny, pan Vitalij Willg!
Kiedy szacowny lwowiak wchodził na scenę, przy wtórze hucznych braw w pierwszym rzędzie jurorskim nastąpiło poruszenie. Lekarz w białym kitlu krzyczał:
– Dwadzieścia miligramów adrenaliny w serce!
Obok jednego z łóżek zrobiło się zbiegowisko sanitariuszy i lekarzy. Ktoś ciągnął wózek z defibrylatorem, ktoś inny biegł z kroplówką.
– Szybko! ponaglał ktoś z ekipy medycznej.
Sala zamilkła. Camel uważnie obserwował wydarzenia w pierwszym rzędzie. Uprzedzano go, że może dojść do takiej sytuacji, jednak nie brał tych ostrzeżeń serio. Nie bardzo wiedział jak zareagować. Czy opowiedzieć jakiś dowcip? Czy może zacząć stepować, żeby tylko odwrócić uwagę widowni od tego dramatycznego zdarzenia.
Zapanowała grobowa cisza. Nagle rozległ się ciągły pisk urządzenia monitorującego pracę serca:
– Beeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeep
– Tracimy go! Tracimy! Defibrylacja trzy razy! krzyczał któryś z lekarzy.
Publiczność zamarła. W auli słychać było tylko odgłosy pierwszego rzędu oraz charakterystyczny dźwięk ładowania urządzenia defibrylującego. Po chwili rozległo się miarowe:
– Beeep, beeep, beeep, beeep
Akcja serca reanimowanego jurora wróciła do normy.
– Uffff rozległo na sali.
Medycy porządkowali swój sprzęt, a konferansjer zwrócił się do publiki:
– Proszę państwa, właśnie dostałem sygnał z reżyserki, żebyście państwo klaskali jak najciszej i o ile to możliwe, wstrzymali się od spontanicznych okrzyków. Ale, żeby nie zrobiło się całkiem grobowo zażartował Tomasz Camel posłuchajmy jednego z songu FASOLEK.
Następnie udał się za kulisy. W tym czasie na scenie pojawiła się kultowa grupa wokalistyczna i zaintonowała:
– Bo fantazja, sialalala, bo fantazja, sialalalaa, bo fantazja jest od tego, aby bawić się sialala, aby bawić się, sialalala, aby bawić się na całego.
Zgromadzeni krytycy literaccy, specjaliści od teorii sztuki i literatury natychmiast podchwycili ton. Po chwili cała sala mruczała:
– Ogórek, ogórek, ogórek sialalala, zielony ma garniturek sialalala.
Gdy FASOLKI zaczęły śpiewać:
– Mój brat wciąż czyta o kosmitach, sialala, gwiazdach planetach i orbitach, sialala, o niczym innym nie chce więcej słyszeć, sialalala, nawet do UFO listy pisze, sialalala.
Jakiś pan w średnim wieku z dziewiątego rzędu poderwał swoją małżonkę do tańca. Rozochoceni sąsiedzi uczynili to samo. O mało co, uroczysta gala wręczenia nagród nie zmieniła się w bal sylwestrowy. Na szczęście w odpowiednim momencie zainterweniował Tomasz Camel. Wyszedł na scenę, podziękował dziecięcej formacji wokalnej za występ artystyczny i zdawał się nie słyszeć cichego, ale stanowczego głosu publiki:
– Bis, bis, bis.
Chciał coś powiedzieć, ale goście nieprzerwanie domagali się bisu. Uspokoił ich:
– Proszę państwa, to nie jest ostatni występ FASOLEK przewidziany w programie. Proszę o cierpliwość. A teraz przygotujmy się. Nadeszła pora, by poznać nazwiska zwycięzców tegorocznej edycji konkursu im. Kościotrupków.
Wśród zgromadzonych rozległ się szmer. Camel kontynuował:
– Zapraszam na scenę panią Grażynę Torbicką, by odczytała werdykt żiri.
Po tych słowach Grażyna, siedząca w czwartym rzędzie, majestatycznie zaczęła się przeciskać między siedzącymi by wyjść na scenę. Ocierając się o kolana gości, potykając się co chwila o wyglansowane lakierki, starała się pokonać ten tor przeszkód z przyspawanym uśmiechem do twarzy, który trenowała, podglądając go u rodzicielki. Należy dodać, że w rodzinie Torbickiej, zawód prezentera telewizyjnego był dziedziczony. Dlatego już jako mała dziewczynka słynęła z tego, że nieustannie uśmiechając się potrafiła wytrzymać bite siedemdziesiąt godzin. Jednak, jak się okazało później, nie miała takiej pamięci jak mama. Nie potrafiła zapamiętać kolejności audycji telewizyjnych. Zacinała się tuż po godzinie dziewiątej i nijak nie potrafiła sobie przypomnieć, co będzie emitowane w programie pierwszym po tej godzinie. Mimo to nie chciała rezygnować z kariery w TVP. Z tego powodu zajęła się czymś mniej ambitnym, a mianowicie publicystyką kulturalną. I tak jej do dziś zostało.
Dobrnąwszy do sceny, pewnym krokiem podeszła do konferansjera i powiedziała:
– Dziękuję ci Tomku a następnie zwróciła się do gości:
– Proszę państwa, oto werdykt. Pozwolę sobie go odczytać.
Wzięła przygotowaną wcześniej kopertę, która leżała na stoliku i przeczytała:
– Zwycięzcą tegorocznej edycji konkursu im. Kościotrupków, przewagą tylko jednego głosu, jest pan Dżak Menel, który oprócz nagrody finansowej otrzymuje także talon na Poloneza oraz całoroczną prenumeratę miesięcznika Pani domu. Zapraszamy pana na scenę.

Dżak nie był zaskoczony werdyktem. Od wyjścia z hotelu miał stuprocentową pewność wygranej. Jednak teraz czuł się trochę stremowany. Nie dlatego, że miał zmierzyć się z kilkuset zaproszonymi gośćmi, nie dlatego, że powie to, co za chwilę powie, ale dlatego, że ma stanąć obok ulubionej prezenterki. Poprawiając czarną kapotę, stukając laseczką w drewnianą podłogę sceny pomału zmierzał w kierunku wiecznie uśmiechniętej Grażyny.
Muszę się o nią otrzeć! Jeżeli gratulując poda mi swoją dłoń, to nie będę mył się przez siedemnaście lat, żeby tylko jej zapach nie ulotnił się zbyt szybko postanowił w duchu.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

PoliszFikszyn (23)

12 grudnia, 2007 by

Pokonywali kolejne stopnie wielkich schodów z piaskowce, które prowadziły na piętro. Na szczęście droga do auli głównej była świetnie oznakowana. Organizatorzy zadbali w tym zakresie o najmniejszy detal. Bardzo widoczne strzałki w kolorze żółto-czarnym, ponaklejane na ścianach zabytkowego holu, nie dawały najmniejszych szans na zbłądzenie. Nawet ślepiec by trafił. Miało to swój sens. Jak wiadomo żiri konkursu im. Kościotrupków, to osoby wymagające szczególnej troski, a nierzadko wsparcia medycznego. Ażeby sanitariusze i lekarze pogotowia ratunkowego, gdy zajdzie taka potrzeba, bez zbędnej zwłoki dotarli do potrzebującego pomocy, zdecydowano się na taki a nie inny sposób oznakowania.
– Pan Dżak Menel? dobiegł ich głos zza pleców. Dżak z Lusią odwrócili się, Atomizer zaś całkowicie pochłonięty kontemplacją luksusowego wnętrza nie zareagował. Okazało się, że zagadnęła ich jedna z hostess, ubrana w odpowiedni kostiumik. Była całkiem, całkiem, jak to zwykle z hostessami bywa. Jednak ta różniła się od tych natrętnych babsztyli, które atakowały Dżaka, gdy ten zgodnie z niedzielnym rytuałem spacerował po sklepach i galeriach handlowych w swoim mieście. Dziewczyna nie tylko był schludnie ubrana, ale przede wszystkim kolor jej kostiumu był czarny. Dżak uwielbiał czerń. Kolor ten miał dla niego znaczenie mistyczne i estetyczne. Uważał, że jest on wyrazem niezwykłego stanu ducha, ducha dionizyjskiego, piekielnego, wywołującego taki rodzaj szaleństwa, w którym tworzy się dzieła magistralne. Jeżeli chodzi o estetyczny sens czerni, Dżak był przekonany, że w kolorze tym ukryte jest dyskretne piękno, niezauważalne na pierwszy rzut oka, którego percepcja musi być poprzedzona refleksją o niebywałym ładunku intelektualnym.
Jego umiłowanie czerni znajdywało wyraz w wyglądzie zewnętrznym, zdominowanym przez czarną kapotę, czarny cylinder, czarny garnitur, czarną koszulę a nawet czarną bieliznę. Wielokrotnie był z tego powodu obiektem drwin. Niektórzy, zwłaszcza małe dzieci i pijacy na jego widok wołali: O! Patrzcie! Batman idzie!. Dżak jednak zawsze w takich przypadkach był ponad to.
Mało kto wie, że niebywała estyma, którą darzył ten młodzieniec kolor czarny przeniosła się do jego życia intymnego. Dżak był zagorzałym zwolennikiem seksu bezpiecznego, dlatego też kiedy kochał, to tylko za pośrednictwem lateksowej prezerwatywy, ale tylko koloru czarnego. Kupował je zawsze na pobliskiej stacji benzynowej. Któregoś wieczoru, gdy jak zwykle ustawił się w kolejce by kupić czarnego kondoma, pani kasjerka zapytała z ciekawości: Dlaczego kupuje pan tylko czarne?. Dżak nie chciał jej tłumaczyć wszystkich niuansów swojej pasji, dlatego odpowiedział wówczas zdawkowo: Bo czarny wyszczupla. Od tamtego czasu wszystkie panie z obsługi stacji benzynowej z uwielbieniem w oczach obserwowały go za każdym razem, gdy przychodził po nowe prezerwatywy. Te dziwne spojrzenia zapisywał Dżak na poczet przyszłej sławy, której był pewien. Nie miał on pojęcia o erotycznych fantazjach tych prostych dziewuch, dlatego nie zwracał uwagi na to, że wszystkie one wlepiały ślepia w okolice jego krocza.
Ale do rzeczy. Po krótkich oględzinach, w trakcie których Menel podziwiał dobry gust hostessy, odpowiedział:
– Tak, to ja.
– W takim razie, proszę za mną. A państwa i tu zwróciła się do Lusi i Adamskiego, który właśnie teraz zauważył jej obecność zapraszam na widownię. Macie państwo zarezerwowane miejsca w siódmym rzędzie. Zresztą tam państwa odpowiednio pokieruje obsługa.
Trójka, od jakiegoś czasu nierozłącznych przyjaciół, została rozdzielona. Lusia z Adamskim podążyli drogą, którą wskazywały strzałki, Dżak w milczeniu szedł za hostessą. Zastanawiał się dokąd go prowadzi. Jednak refleksja nad miejscem docelowym w tym przypadku nie trwała długo. Coś zakłócało mu klarowność myśli, mąciło nieustannie, uniemożliwiało proces myślowy. Kiedy już zaczynał szukać przyczyny owej aberracji we własnej psychice, dopuszczając nawet myśl o nagłym sfiksowaniu, nagle uzmysłowił sobie, że cały czas jego wzrok koncentruje się na pośladkach hostessy. Taaaaa…. pomyślał Fenomenalne! Model afro-sportowy. Wydatne, ale nie wielkie, otłuszczone z celulitem, przy którym skórka pomarańcza to aksamit. Akurat, akurat!. Jego przewodniczka, nieświadoma fantazji młodzieńca, pewnym krokiem w milczeniu prowadziła Dżaka. Ale nawet gdyby miała choć cień świadomości tych pragnień, i tak nie zareagowałaby. Była bowiem profesjonalistką. Zresztą tylko takie hostessy zatrudniali organizatorzy konkursu poetyckiego im. Kościotrupków. Z doświadczenia wiedzieli bowiem, że poeci jako istoty niebywale wrażliwe na piękno, nawet zdeklarowani geje, w pewnych stanach upojenia alkoholowego dążą do tego, by niebezpiecznie skrócić dystans miedzy nimi a obsługą. Po kilku skandalach obyczajowych, które nadszarpnęły i tak wątłym zdrowiem schorowanych jurorów, zdecydowano się zatrudnić tylko i wyłącznie hostessy profesjonalistki, które słynęły z niebywałej urody i dobrego gustu, ale przede wszystkim z tego, że nigdy nie umawiają się gośćmi, tudzież nie pozwalają się namówić na nocny spacer przy wtórze słowików w godach. Dżak nie wiedział, że ma do czynienia z profesjonalistką. Cały czas zauroczony pośladkami hostessy wpatrywał się w nie jak zahipnotyzowany. Aż nagle ta racjonalno-oportunistyczna część jego jaźni zabrała głos. Opamiętaj się! zaapelował do siebie w myślach Jeżeli chcesz być wieszczem, masz być gejem! A ty się wpatrujesz w kobiece pośladki!. Zaczął ocierać twarz, tak jakby chciał odpędzić wszystkie heteroseksualne myśli i pragnienia. Jednak w tym momencie świat nie był dla niego łaskawy, bowiem urocze, wręcz magiczne pośladki hostessy cały czas pulsowały mu przed oczami. W lewo, w prawo, w lewo, w prawo. Każdy ich ruch rejestrował Dżak, mimo odrazy, którą sobie wmawiał. W pewnym momencie poczuł się tak, jakby wszystkie złe moce zawarły pakt przeciwko niemu, następcy Miłosza. Kiedy jego udręka wydawała się sięgać apogeum, kiedy zaczął wpadać w panikę, przewodniczka nagle zatrzymała się przed małymi drzwiami i powiedziała:
– Proszę, tu jest garderoba. Tu pana przygotują do wystąpienia.
Następnie otworzyła je i delikatnie wepchnęła Dżaka do środka. Chłopiec, będący w całkowitej rozsypce, ruinie emocjonalnej znalazł się w przestronnym i dobrze oświetlonym pokoju. Na przeciwko niego ustawione były fotele, które przypomniały trochę te, które oglądał w gabinecie dentystycznym. Na ścianach były wielkie lustra. Nie mogąc się jeszcze uwolnić od widma perfekcyjnych pośladków hostessy, rozglądał się chaotycznie po pomieszczeniu, szukając czegoś, choćby najmniejszego detalu, który wyparłby z pamięci obraz kołyszącego się, w rytmie chodu niedawnej przewodniczki, piękna. Nagle uwagę jego przykuł krzyk dochodzący z prawej strony garderoby:
– Kurwa! Więcej żelu na grzywkę! Nie widzisz idiotko, że jest zbyt płaska. Ona ma sterczeć, a nie być przylizana!
Postanowił zobaczyć, kto się tak awanturuje. Okazało się, że był to Tomasz Camel, jego ulubiony konferansjer. Jaka była jego radość!. Pomyślał: Ty mi pozwolisz o nich zapomnieć!. I rzucił się w kierunku znanego prezentera ze łzami w oczach, krzycząc:
– Tomek! Zbawco!
Następnie zaczął go obejmować, ściskać, całować w głowę i policzki, nieustannie powtarzając:
– Uratowałeś mnie! Ocaliłeś! Zbawco mój!
Oniemiały prezenter siedział jak wryty. Po chwili dopiero wybuchnął, gwałtownie zrywając się z fotela:
– Człowieku! Ochujałeś!
– Ależ Tomku….
– Nie jestem dla ciebie żadnym Tomkiem! warknął zdenerwowany Camel i spoglądając w lustro dodał:
– Kurwa! Całą fryzurę mi zjebałeś ćwoku!
Próbując samodzielnie doprowadzić grzywkę do pożądanej formy klął pod nosem:
– Jak ja wyglądam? Mam pięć minut do wejścia, a tu kurwa takie coś na głowie!

Dla Dżaka gwałtowna reakcja prezentera TVP była niezrozumiała. Była radykalnie różna od wyobrażeń, które chłopiec miał w tej kwestii. Dla niego Camel od momentu pierwszego swojego występu na szklanym ekranie był idolem. Zawsze piękny, zawsze zadbany, zawsze w centrum uwagi i zawsze kulturalny. Nie mógł pojąć tego schizofrenicznego wcielenia Tomasza, które na własnej skórze właśnie doświadczył. Nie mieściło się w jego głowie, że jedna i ta sama osoba może powiedzieć: Proszę państwa, w imieniu telewizyjnej jedynki zapraszam państwa na premierowy odcinek serialu bla bla bla, a za chwilę, kiedy kamery zgasną wydrzeć się na całe gardło: Kurwa mać!.
Zrezygnowany opadł na fotel i oddał się w ręce sztabu specjalistów od wizerunku, którzy dopadli go z każdej strony. Ktoś ścierał rozmazany mejkap z jego twarzy wcześniejsze dzieło Lusi. Ktoś inny próbował uczesać włosy. Ktoś inny pęsetą regulował brwi. Wszystko to jednak przemknęło niezauważone. Dżak był pogrążony w wewnętrznej rozterce. Znowu w jego myślach pojawiły się pośladki hostessy, które teraz konfrontował z prawdziwym obrazem telewizyjnego idola-prezentera. Pośladki vs. Camel? 1:0 dla pośladków pomyślał.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

PoliszFikszyn (22)

11 grudnia, 2007 by

W tej całej dyskusji na temat Boga, jak to w przypadku każdej debaty o charakterze teologiczno-filozoficznym, Dżak i Lusia zatracili poczucie czasu. Nie wspominając o Atomizerze, który kartkował dziesiąte już czasopismo o nowinkach komputerowo-informatycznych. Spojrzawszy na zegarek Dżak spanikował:
– Kurwa! Spóźnimy się! Leć po Adamskiego.
Lusia natychmiast wbiegła do Empiq, by po chwili wyjść z niego razem z najlepszym przyjacielem szefa bandy. I cała trójka, tym razem już biegiem podążała torem wyznaczanym przez Dżaka. Po dziesięciu minutach morderczego maratonu, głośno zipiąc dobiegli w końcu do Miejskiego Domu Kultury. Był to budynek imponujących rozmiarów, którego główne wejście przypominało trochę fronton świątyni pergamońskiej. Przed wejściem tłoczyli się reporterzy, był nawet wóz przystosowany do transmisji satelitarnych telewizji polskiej. To właśnie on wzbudził zainteresowanie Dżaka, a w szczególności znana w całej Polsce znawczyni sztuki wysokiej Grażyna Torbicka, która chodziła niecierpliwie dookoła wozu transmisyjnego i rozglądała się dookoła jakby na kogoś czekała.
– Poczekajcie tutaj chwilę, zaraz wrócę powiedział do reszty bandy i już chciał odejść, gdy nagle stanął przed nim wątły chłopaczek z aparatem w ręku i zapytał:
– Cześć, czy mogę zrobić ci zdjęcie?
Zaskoczony Dżak nie wiedział najpierw co odpowiedzieć. Z jednej strony pragnienie sławy podpowiadało mu, żeby wszędzie i przez wszystkich, którzy tego chcą dawać się fotografować. Żeby rozdawać autografy gdzie popadnie. Z drugiej strony nie chciał być fotografowany przez byle kogo, a ten anorektyczny paparazzi, który wyrósł przed nim nagle, jakby spod ziemi, nie wyglądał na kogoś znanego. W każdym razie nie był to Tony Halik. Jednak, jako że nie miał pewności co do tego, czy jest to znany reporter czy może jakiś przypadkowy fan, odparł:
– Zgoda. Tylko najpierw się przedstaw i powiedz, po co ci moje zdjęcie.
– Nazywam się Wró Wróbell i robię fotorelacje z imprez kulturalnych. Ty wyglądasz na poetę w tej czarnej pelerynie, cylinderku i laseczce w ręku. Pomyślałem sobie, że zrobię ci zdjęcie tak na wszelki wypadek.
– Pracujesz dla jakiejś gazety?
– Nie. W redakcjach panują układy. Tylko znajomi czyichś znajomych tam pracują.
– To po co ci moje zdjęcie, jeżeli nie zamierzasz go opublikować? zapytał zdezorientowany Dżak. Był trochę zaskoczony tym, że ktoś chce jego zdjęcie i nie chce lub też nie ma takiej możliwości, by je wydrukować na okładce wysoko nakładowego czasopisma. Skrycie marzył on, by któregoś razu ujrzeć swoją podobiznę na rozkładówce Brawo Gerl. Zdawał sobie sprawę jak bardzo opiniotwórcze jest to czasopismo i jak pomocne może być w karierze.
– Ależ oczywiście, że opublikuję to zdjęcie odparł Wró. Umieszczę je na swojej stronie internetowej. Jest bardzo popularna, mam masę odwiedzin.
– Ile ma odsłon? wtrącił się fachowym żargonem Atomizer, który od jakiegoś czasu uważał się za eksperta informatyki.
– W zeszłym miesiącu było jakieś dwa tysiące odsłon. Nie przespałem kilka nocek, ale się opłaciło odpowiedział Wró i zaczął szykować swój sprzęt fotograficzny, by zrobić zdjęcie Dżakowi.
Dżak nie miał pojęcia co w slangu informatycznym znaczy odsłona, dlatego spojrzał na przyjaciela. Adamski skinął głową, dając znak, że warto, że należy skorzystać z tej okazji. Poprawił kapotę tak, by jej górna część pozostał lekko rozchełstana a tym samym, aby był widoczny kawałek nagiej szyi. Przesunął cylinder lekko na bakier tak, że niby jest całkowicie wyluzowany, że nieobce mu są sesje fotograficzne. Następnie oparł się na laseczce i powiedział do Wróbla:
– Jestem gotowy!
– Jeszcze nie, jeszcze! krzyknęła nagle Lusia i podbiegła do Dżaka z kosmetyczka w dłoni. Wyciągnąwszy z niej puderniczkę i lusterko, podała je szefowi mówiąc:
– Musisz się jeszcze upudrować, żebyś się nie świecił.
– Faktycznie. Masz rację, dzięki. Ale czy mogłabyś mi pomóc, nie za bardzo się jeszcze znam poprosił dziewczynę. Dżak zastanawiał się od jakiegoś czasu, czy aby nie zapisać się na jakiś kurs makijażu. Widział nawet kilka razy ulotki porozwieszane na słupach z ogłoszeniami o rekrutacji. Mimo iż zdawał sobie doskonale sprawę, że jednym z podstawowych filarów kariery medialnej jest umiejętność właściwego zaprezentowania się, w którym najważniejszy jest nienaganny wizerunek, to cały czas odkładał swoje wyszkolenie w zakresie sztuki szermierki szminką na później. Oczywiście teraz tego żałował. Jednak na szczęście Lusia, jak na prawdziwą kobietę przystało, miała biegle opanowane wszystkie techniki mejkapu. Wprawnym ruchem dłoni poprawiła konturówką usta Dżaka, by nabrały wyrazu i tej nieodpartej erotyki właściwej tylko dla warg wysztyftowanych konturówką. Następnie, nałożywszy grubą warstwę podkładu, zaczęła pudrować twarz wraz z czołem i kawałkiem szyi, który szef bandy wystawił na pastwę nieznajomego paparazziego. Dzieło ukończyła czterema machnięciami pędzla, nakładając dyskretną warstwę różu na kości policzkowe chłopca. Oddaliwszy się trochę, by nabrać odpowiedniego dystansu do własnego dzieła, z satysfakcją powiedziała:
– Gotowe!
W tej samej chwili Wróbell stanął przed Dżakiem z włączonym aparatem, z palcem na wyzwalaczu. Już miał go nacisnąć, gdy obiekt fotografowania krzyknął:
– Stop!
– Co się stało? zapytał zaskoczony paparazzi.
– Nie byłem gotowy powiedział Dżak i napiąwszy wszystkie mięśnie, które w tej chwili był wstanie zmusić do wydzielania kwasu mlekowego, wciągnąwszy brzuch, pozostając na absolutnym bezdechu wysapał:
– Teraz!
Błysk lampy oślepił na sekundę Dżaka. Chwilowa ślepota to mała a zarazem konieczna ofiara popularności, którą poniósł bez słowa sprzeciwu. Wró Wróbell tym czasem oddalił się, by poszukać kolejnych ofiar swojej fotograficznej pasji.
– My też zrobimy sobie stronę w internecie powiedział Adamski do przyjaciela. Inni potrafią a my nie?
– Jasne, że zrobimy.

Do osiemnastej pozostał jeszcze kwadrans. To bardzo mało czasu dla kogoś, kto się spieszy, kogoś, kto jest zdenerwowany. Dżak miał w planach zapoznanie Grażyny Torbickiej. Cóż mogło być dla niego ważniejszego, niż widok własnej twarzy w którymś tam z programów publicystycznych telewizyjnej dwójki. Byłby przegapił uroczystą galę wręczenia nagród w konkursie im. Kościotrupków, gdyż tak bardzo absorbowała go smukła sylwetka Torbickiej wbita w długą kieckę z cekinami z wycięciem na plecach. Na szczęście obok była Lusia, która pociągnęła Dżaka za ramię mówiąc:
– Chodźmy, bo się spóźnimy.
– A, tak, tak. Chodźmy.
I tak całą trójką udali się do oświetlonego wejścia. Przepychając się przez tłum gapiów i reporterów do drzwi wejściowych, Dżak miał mieszane uczucia. Myślał: Kurwa, wieszcz jestem, a tu się muszę tłamsić i przepychać z tą dziczą! Dla mnie powinien być tu jakiś czerwony dywan, a zamiast tego ocieram się o spoconych debili z dyktafonami, mikrofonami i aparatami w łapskach! Co za brak profesjonalizmu w organizacji!. Targany takimi myślami, co chwilę oglądał się za siebie, czy aby nie zauważyła go Grażyna. Jednak nijak w tym ścisku i chaosie nie był w stanie jej dostrzec.
Po chwili walki na łokcie z kotłującym się tłumem banda Menela w komplecie dopchała się do wejścia, którego strzegł barczysty ochroniarz z plakietką przyczepioną do kieszeni służbowej marynarki.
– Poproszę o zaproszenie powiedział do Dżaka.
Chłopiec wyjął z kieszeni biały zwitek i bez słowa podał go ochroniarzowi. Normalnie ochrona zobligowana była do wylegitymowania wszystkich zaproszonych. W celu potwierdzenia tożsamości żądano dodatkowo okazania dowodu osobistego albo prawa jazdy. W tym przypadku ochroniarz zrezygnował z normalnej procedury. Nie dlatego, by znał osobiście młodego wieszcza, ale rzuciwszy wytrenowanym okiem na umalowaną fizjonomię oraz kostium Dżaka pomyślał: Albo jest to gejsza, albo poeta-pedał. Ale co na tej szerokości geograficznej ma robić gejsza? Eee… to na bank poeta-pedał. Dlatego bez dodatkowych pytań przepuścił chłopca, wraz z osobami towarzyszącymi.
W ten oto sposób spadkobierca Miłosza wraz z dwójką przyjaciół dotarł w końcu do kresu swej wędrówki. Podskórnie czuł, że właśnie w tej chwili, teraz gdy znalazł się w oświetlonym holu Domu Kultury, rozpęta się piekło piekło jego własnej sławy. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak ogłosić śmierć Dżaka Menela-niewinnego chłopca w okularach i świętować narodziny Dżaka-wieszcza.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

PoliszFikszyn (21)

10 grudnia, 2007 by

Odcinek drogi, który ich dzielił od przystanku tramwajowego przy ul. Intellectus Vaginalis a Miejskim Domem Kultury, w którym miała odbyć się uroczysta gala rozdania nagród, nie był długi. Przynajmniej tak to wyglądało na mapie. Dlatego też tempo owej eskapady było jak najbardziej turystyczne. Cała trójka szła powoli, podziwiając zabytkowe kamienice. Po kilkunastu minutach milczenia, jako pierwsza odezwała się Lusia:
– Ale tu jest pięknie. Cudowna panorama stworzenia boskiego.
– To nie ma z Bogiem nic wspólnego powiedział Dżak. To raczej ludzie wybudowali te stare kamienice, a nie aniołki.
– Ale przecież, gdyby Bóg nie stworzył człowieka takiego jakim jest, ten nigdy nie potrafiłby zbudować tak pięknych domów odpowiedziała Lusia.
– E tam! wtrącił się nagle Adamski Pierdolisz farmazony! Boga nie ma. Równie dobrze możesz wierzyć w czerwone krasnoludki.
– Jak to!? Dlaczego bluźnisz? oburzyła się dziewczyna. Gdyby Boga nie było, nie byłoby całego świata, nas też by nie było.
Zapadła cisza. Adamski rozpoznał w tonie głosu Lusi apodyktyczny brak sprzeciwu odnośnie kwestii istnienia Boga. Nie widział zatem sensu dalszej dyskusji, tym bardziej, że najprawdopodobniej zakończyłaby się ona niszczącym argumentem żeńskim. Na pytanie Dlaczego uważasz, że Bóg raczej jest niż go nie ma? usłyszałby od towarzyski podróży: Bo tak!. Nie chciał trwonić czasu na takie pogaduszki, tym bardziej, że znaleźli się w okolicy Empiq. Zamierzał sobie w nim pobuszować, tym bardziej, że ta sieć sprzedaży czasopism i książek oferowała klientom możliwość darmowej lektury. Każdy mógł sobie wejść do Empiq, usiąść na wygodnej, skórzanej sofie i całkowicie za frajer poczytać gazetki czy książki, bez konieczności ich zakupu.
Inne podejście miał Dżak. W młodzieńcu tym od jakiegoś czasu zalęgła się pozytywistyczna potrzeba pracy u podstaw, oświecania ciemnego luda. Podobnie jak Atomizer i on zdawał sobie sprawę, że dyskusje z kobietami na tematy inne niż kulinarne, kończą się albo spazmatycznym szlochem, albo ucieczką do mamusi, albo jeżeli interlokutorką była kobieta niezwykle oczytana, argumentem feministycznym: Bo tak! I koniec. Świadomość tego jednak go nie odstraszała. Przeciwnie. Działała nań motywująco. Dżak bowiem lubił wyzwania.
Kiedy Atomizer wszedł do Empiq, Dżak odezwał się do Lusi:
– Pewnie wierzysz w Boga.
– Oczywiście, że tak! odpowiedziała, z pełnym przekonaniem.
– Dlaczego wierzysz?
– Nie wiem, wierzę i tyle.
Dżak zastanowił się chwilę nad kolejnym pytaniem i w końcu zapytał:
– Skąd wiesz, że Bóg istnieje? Przecież go nie widać?
– Ale czy to, że czegoś nie widać oznacza, że tego nie ma? ripostowała filozoficznie Lusia.
O mały włos Dżak nie skapitulował przed tym argumentem. Kiedyś, gdy był mimowolnym świadkiem dyskusji studentów filozofii na uniwersytecie, w którym studiował, podsłuchał, że najgorsze są pytania istnieniowe oraz wątpienie podstawowe. Nie poddał się jednak i zagadnął z innej strony:
– Dobrze. Zgoda, załóżmy, że Bóg jest.
– Nie ma co zakładać odpowiedziała dziewczyna. Bóg jest i koniec gadki.
– To opowiedz mi coś o tym Bogu zaproponował przebiegle Dżak. Chciał znaleźć jakiś punkt zaczepienia w teorii Lusi na temat istnienia Boga, by następnie móc dowieść jej fałszywości.
– Bóg jest wszechmocny powiedziała Lusia, kierując swój wzrok ku krakofskiemu niebu i jakby trochę się rozmarzyła. Przypomniała w tej chwili trochę którąś tam świętą. Wszystkie one przynajmniej tak je zapamiętał z średniowiecznych obrazów Dżak wyglądały jak amerykańska Statua Wolności skrzyżowana z gwiazdą porno. Były jednocześnie wyniosłe, monumentalne, ale na twarzach zamiast nobliwej powagi, miały często grymasy takie jak aktorki filmów xxx, w trakcie szczytowania. Dżak, jako że umysł jego charakteryzował się niebywałymi cechami analitycznymi, szybko pojął istotę świętych kobiet. W jego przekonaniu źródła tych świętości leżały w niezbadanej i niezbadanej w sposób naukowy, fizjologii kobiecej. W szczególności w tajemnicy orgazmu. Uzmysłowił to sobie, gdy któregoś razu w telewizji zobaczył reportaż o zakonie żeńskim. Jego zdaniem, w tym przypadkowym zbiorze brzydkich babsztyli z wąsami, nie było nic ze świętości, natomiast jedno, co rzucało się w oczy, to nachalna potrzeba i pragnienie orgazmu. Wszystkie one nie miałby w życiu poza murami zakonu, na męża. Wszystkie były tak brzydkie, że żadne znieczulenie estetyczne w formie trzech litrów wina/wódki czy czegokolwiek nie pomogłoby. Nawet w całkowitych ciemnościach, ich wąsy, owłosienie na klatce piersiowej i nogach stanowiłoby dla potencjalnych śmiałków rodzaju męskiego barierę nie do pokonania.
Z łatwością wyobraził sobie, o czym owe baby, zakute w cały dzień w czarne fartuchy, myślą po nocach. Jakie to fantazje odbierają lub dominują ich sny. Zjawiska tego nie mogły ukryć, dlatego orgazm uznały za świętą ekstazę. To jest cała tajemnica świętości.
Dżak nie sądził, by Lusia z takim dogmatycznym podejściem, dała wiarę jego na wskroś racjonalistycznej teorii. Postanowił wykorzystać słabość jej argumentu o boskiej wszechmocy. Zapytał:
– Co to znaczy, że jest wszechmocny?
– Wszystko?
– Tak.
– No to jak może wszystko, to poproś Boga, żeby w ciągu minuty spadł deszcz? zaproponował Dżak. Miał on w zanadrzu jeszcze inny argument przeciwko boskiej wszechmocy. A mianowicie: jeżeli Bóg jest wszechmocny, to niech stworzy taki kamień, którego nikt nie zdoła podnieść. Nikt czyli nawet on sam. Jeżeli stworzyłby taki kamień i nie mógłby go podnieść, to znaczy, że jest słabiutki, bo nie może podnieść kamienia. Ergo: nie jest wszechmocny. Jeżeli by jednak mógł podnieść taki kamień, to nie byłby wszechmocny, bo nie stworzył kamienia, którego nikt, nawet on sam, podnieść nie zdoła. Innymi słowy: tak czy siak, Bóg okazałaby się finalnie cieniasem. Mimo oczywistej mocy logicznej tego argumentu, Dżak postanowił, że nie będzie go testował na swojej rozmówczyni. Nie był aż tak naiwny, by wierzyć, że kobiecy umysł zdoła pojąć rudymenty logiki. Po drugie, wielokrotnie Lusia dała mu sygnał, że lubi czytać. Tak ostentacyjnie obnosiła się przecież w przedziale pociągu z gazetką. I być może znała ten argument z lektury pięćdziesięciu kilku tomów dzieł zebranych Lenina i mogła przygotować sobie nań odpowiedź, której Dżak nie potrafiłby obalić.
Lusia zamiast powiedzieć, że prośba o deszcz w ciągu jednej minuty jest zbyt błaha, spojrzała ponownie w niebo, wyciągając do góry dłonie w proszalnym geście zawołała:
– Panie Boże wszechmogący, spraw by zaczęło padać.
Dżak spojrzał na zegarek. Było pięć po siedemnastej. Następnie spojrzał na dziewczynę i powiedział:
– No to czekamy do sześć po.
Upłynęła minuta, w której Lusia nieustannie spoglądała w niebo wyczekując chocby najmniejszej kropelki boskiej wilgoci na swojej twarzy. Dżak w tym czasie spoglądał to na Lusię, to na niebo, to na zegarek. Oczywiście deszcz nie spadł.
– No widzisz powiedział do Lusi. Ani śladu deszczu. Zatem nie jest on wszechmocny ten twój Bóg.
– Dżak, plizzzzz! Dajmy mu jeszcze minutkę poprosiła Lusia.
– Zgoda, nie będę sknerą. Dam mu jeszcze trzy minuty.
– Ale ty jesteś dobry i wyrozumiały powiedziała z uznaniem Lusia, uśmiechając się do niego.
Jednak w trakcie tych kolejnych minut także nie spadł deszcz. Ani jednej kropelki. Jak na złość na niebie nie było najmniejszej chmurki.
– Czas się skończył powiedział Dżak.
– Nie rozumiem! mamrotała Lusia. Nic z tego nie rozumiem! Prosiłam Boga o deszcz, o rzecz zwykłą. Nie o to, żeby cudownie rozmnożył ryby czy chleb. Nie o to, by przemienił krew w wino. Nie o to, by zmartwychwstała moja babcia. Prosiłam go najzwyklejszy deszcz, a ten nic.
Stała załamana ze wzrokiem spuszczonym w ziemię. Ten prosty eksperyment doszczętnie zdruzgotał jej światopogląd. Uważała do tej pory, że to boska miłość podtrzymuje świat w istnieniu, że to wszechmocny Bóg był sprawcą wszystkich dobrych rzeczy, które się w jej życiu wydarzyły. Zwłaszcza te konkursy poetyckie, które wygrywała. Do tej pory we wszystkim upatrywała się boskiej interwencji, pewnego zamysłu i planu.
Dżak uważnie obserwował Lusię. Domyślał się jak wielką w tej chwili walkę wewnętrzną toczy dziewczyna. Jakie myśli nią targają. Powiedział:
– Nie przejmuj się tak.
– Jak się mam kurwa nie przejmować! krzyknęła. Przecież ja muszę w cos wierzyć!
– Jeżeli już musisz w cos wierzyć, to możesz wierzyć w Boga nieistniejącego zaproponował Dżak.
– Jak to?
– To proste. Wyobraź sobie, że Bóg absolutnie nie istnieje i na tym polega jego doskonałość.
– Ale przecież jak nie istnieje, to go nie ma odparła zdziwiona.
– Przeciwnie powiedział Dżak i kontynuował Każda rzecz, która istnieje się psuje. Nieprawda?
– Tak.
– Nożyczki, które przecież istnieją, po jakimś czasie się psują. Pralka, też istnieje i też się psuje. Zatem to, co istnieje nie jest doskonałe.
– Hmmm… zdumiała się Lusia Masz rację.
– Przyjmij zatem, że Bóg, w którego tak chcesz wierzyć, nie istnieje. Bo gdyby istniał psułby się tak samo jak nożyczki czy pralka.
– A wiesz, to dobry pomysł.
– Wiem, że dobry. Oto bowiem masz Boga, w którego możesz wierzyć. Co więcej, Bóg ten się nigdy nie zepsuje, będzie doskonały jako nieistniejący. A gdy kiedyś, komuś przyjdzie do głowy zakwestionować jego wszechmoc, to możesz śmiało odpowiedzieć, że Bóg ten nie istnieje, że wierzysz w Boga Nieistniejącego.
– Jejciu, ale ty jesteś mądry! odpowiedziała z zachwytem Lusia. W tej chwili Dżak przywrócił jej sens życia, w którym ważne miejsce zajmowała wiara w Boga. To nic, że Bóg ten od dziś był Bogiem Nieistniejącym. Najważniejsze był, że mogła dalej wierzyć.

Kategoria: Bez kategorii | 4 komentarze »

« Wstecz Dalej »