Psychopatologia społeczna (8) Audiencja

4 stycznia, 2008 by

Wracając do sprawy szefa.
W tej chwili w kawiarni przy naszym stoliku nie działo się nic. Siedzieliśmy ja i Pla, i czekaliśmy na kelnerkę, która skazała siebie na swój własny los oraz na szefa, u którego jeszcze przed chwilą stanowczo domagałem się widzenia. W monotonii oczekiwania zaważyłem dopiero teraz ciekawe zjawisko. Otóż moja współtowarzyszka przez cały czas mej rozmowy z nieubłaganą formalistką ani słowem się nie odezwała. Nie znaczy to jednak, że nic nie robiła w tym czasie. Przeciwnie. Dopiero teraz zauważyłem, że cały czas nieustannie coś gryzmoli, robi jakieś dziwne notatki, coś pisze. Musiała to robić od dawna, przynajmniej od momentu naszego wspólnego wstąpienia do tego miejsca, gdyż jej część stołu pokryta była pozornym chaosem zapisanych serwetek i karteczek. Ciekawe co takiego zapisywała, co było warte straty tylu karteczek i serwetek? Nie dowiem się jak nie zapytam. Zagadnąłem:
– Co tam piszesz? pytanie było na temat i niezwykle esencjonalne. Wiedziałem, że jak zacznę kluczyć, kręcić i stosować wszystkie te techniki, których używałem w komunikowaniu się z światem prostych ludzi, Pla się zorientuje i obrazi, a wszelkie próby ponownego jej udobruchania nie przyniosą żadnego skutku. Moja towarzyszka spojrzała na mnie, potem ponownie na fiszki, i podała mi jedną z nich, nie mówiąc przy tym ani słowa. Czyli klasyczny błąd komunikacji: zadane pytanie nie powoduje werbalnej formy odpowiedzi, lecz gest. To tak samo jak na pytanie: kto jest mądry? ludzie zamiast powiedzieć Sok Rates, będą wskazywali na mnie palcami, unikając konkretnej odpowiedzi. A przecież sam gest jest wieloznaczny, wskazanie na mnie palcem nie musi oznaczać, że to ja jestem mądry, ale że to ja jestem uprawniony do odpowiedzi na to pytanie.
Wziąłem tą karteczkę choć nie wiedziałem, czy mogę ją przeczytać przecież Pla nic nie powiedziała. Ale co tam pomyślałem. Zaryzykuję i przeczytam, do odważnych świat należy! Jak pomyślałem tak zrobiłem. Pierwsze wrażenie lektury nie powalało. Luźne zapiski z rozmowy lub jej własnych przemyśleń, bez żadnego składu, wyrwane z kontekstu. Nie zaciekawiły mnie i nie chciałem zapoznawać się z nimi wszystkimi, ażeby ostatecznie dowiedzieć się, co jest przedmiotem tych notatek. Oddałem karteczkę i zadałem inne pytanie:
– Nie nudzisz się? Zapewne musisz się okropnie nudzić, zaprosiłem cię do kawiarni i jesteśmy tu parę już dłuższych chwil, a ja nie odezwałem się do ciebie jeszcze ani słowem.
Pla odpowiedziała:
– Nie nudzę się, siedzę i piszę sobie mówiąc to uśmiechała się nieco ironicznie. Mógłbym ponowić pytanie co tam piszesz ale mój głos wewnętrzny podpowiadał mi, że nie mogę liczyć na inną odpowiedź jak tylko na znaną mi jej wcześniejszą reakcję tzn. poda mi przypadkową fiszkę i każe samemu odnaleźć odpowiedź na moje pytania. W tej sytuacji nie bardzo wiedziałem, co mam dalej zrobić. Czy w dalszym ciągu próbować nawiązać dialog, choć ten się wyraźnie nie kleił, czy może udać zmęczonego życiem, tzn. poziewać sobie, poprzeciągać się, poczochrać włosy, których już brakuje od tego czochrania. Doprawdy znalazłem się w sytuacji, w której nie potrafiłem się odnaleźć. Trwało by to w nieskończoność, bowiem Pla milczała a mi z kolei nie przychodziło nic na myśl w kierunku: zabaw babkę mądrą gadką, lecz z opresji uwolnił mnie nie kto inny, jak samszef! Tak, drogi czytelniku, w tym momencie zjawił się szef, z którym chciałem się widzieć.
W towarzystwie kelnerki maszerował on w kierunku naszego stolika. Początkowo ich nie zauważyłem, lecz dostrzegłszy dziwny niepokój w oczach mej towarzyszki, która tak usilnie starałem się zabawić dramatycznie katastrofalną gadką, powoli obróciłem głowę, aby sprawdzić co mogło być źródłem tego niepokoju. Wtedy go zobaczyłem. Mały, niepozorny człowieczek, łysawy tak jak ja, lecz niezwykle energiczny w ruchach. Poruszał się dynamicznie, tak jakby chciał dać do zrozumienia, że zewnętrzne objawy podeszłego wieku, nie odzwierciedlają młodzieńczej energii witalnej many, której mu przez lata wcale nie ubyło. Rozbiegane oczka, buszujące w granicach, wyznaczanych przez pozłacane ramki oprawy okularów, próbowały ogarnąć nawet najodleglejsze kąty kawiarni. Lustrował pomieszczenie i ludzi, przedmioty, słowem wszystko, co tylko mógł zlustrować, a to, co się próbowało ukryć przed jego wszędobylskim wzrokiem, najbardziej przykuwało jego uwagę. Przyglądając się jego sylwetce, która stawała się coraz większa w miarę zbliżania się do nas, układałem sobie w myślach pierwsze wersety naszego potencjalnego dialogu. Nie wiedziałem od czego zacząć, nigdy dotąd nie rozmawiałem z szefem. Czy zapytać o samopoczucie, czy może od razu się poskarżyć, czy też zaproponować coś do picia? O tak! Zaproponuję mu coś do picia, zaproponuję mu drinka, i kelnerka na pewno przyniesie drinki nam wszystkim. W ten sposób zrealizuję swoje zamówienie i oszczędzę kelnerkę. Tak, to rozwiązanie wydaje się być całkiem racjonalne i korzystne dla nas wszystkich. Jak się jednak wytłumaczę szefowi z tego, że ośmieliłem się marnować jego cenny czas, zapraszając go na drinka. Przecież on nie zajmuje się takimi rzeczami. Ma misję do spełnienia, nie ma czasu na takie rzeczy, jak picie z klientami. Musiałem coś wymyślić, a czasu było mało a o tym jak mało go było, zaświadczyły słowa, które usłyszałem:
– Dzień dobry! Pan, panie Rates, chciał się ze mną widzieć. Słucham, o co chodzi? głos szefa nie wyrażał żadnych emocji. Opanowany, neutralny i przez to bezwzględny. Wiedziałem, że jakakolwiek jego decyzja w mojej sprawie będzie super obiektywna i rzeczowa. Na to mogłem liczyć, to gwarantowało jego doświadczenie oraz identyfikator przypięty do kieszeni koszuli z napisem SZEF.
– Tak, chciałem się z panem widzieć odpowiedziałem, choć miałem świadomość, że ton mojego głosu nie był tak doskonale wytrenowany jak głos szefa.
Chodzi o pewną regułę, której się tu surowo przestrzega kontynuowałem.
– Tak, pracownica już mi przedstawiła sedno sprawy przerwał mi szef.
– Oczywiście zaraz nakażę zrealizować pańskie zamówienie na alkohol, przepraszam bardzo za kłopot i za postawę obsługi, ale rozumie pan, że przepisy obwiązują nas do takiego a nie innego zachowania powiedział szef.
Była to zaskakująca deklaracja, przecież nie wylegitymowałem się dowodem tożsamości, a mimo to szef nakazał podać mi alkohol, którego się domagałem. Nie żądał ode mnie okazania żadnego dowodu, zaufał empirii. Był to moment przełomowy w moim rozumieniu istoty szefa. Zawsze postrzegałem go jako cos zbędnego, jako element kontrolujący, teraz jednak wiem, że szefowie są niezbędni do tego, aby podjąć decyzję! Ale nie zwykłą decyzję, lecz pozytywną decyzję. Kto wie, jak długo musiałbym nalegać, żądać, argumentować, błagać ową kelnerkę, gdyby nie szef okazało się, że tylko on miał władzę zmienić normę prawną pt. nieletnim alkoholu nie podajemy. Jego decyzja, w tej samej chwili gdy ją wypowiedział, unieważniała wszelkie kodeksy, reguły danego miejsca, w którym szefował, a którego szefowanie było zapisane w tychże kodeksach i regułach, które to decyzyjnie unieważniał.

Chciałem okazać wdzięczność i jednocześnie przeprosić szefa za fatygę i, gdyby się udało, zaprosić go do wspólnej biesiady. Niestety zniknął on już z pola widzenia i poszedł załatwiać swoje sprawy. Po chwili na stole pojawiły się drinki, które przyniosła ta sama kelnerka, która jeszcze kilkanaście minut wcześniej kategorycznie odmawiała mi ich podania. Cóż za ironia! Węszyłem w tym udział szefa, który nakazał jej, właśnie jej a nie komuś innemu podać nam alkohol. Nie chciałem w to jednak wnikać. Miałem dość tych jałowych rozmów, w których nawet oczywisty wniosek nie zmieniał nic w postawie tej kelnerki. Jej automatyzm był przerażający. Nieważne jaką wiedzę by posiadła, jakie tajemnice i tak automatycznie powtarzałaby swoje mantry. Pozostało mi dwóch potencjalnych interlokutorów, z którymi rozmowa mogła być przyjemnością. Była to moja towarzyszka Pla, oraz szef, który był, ale już go nie ma. Pla była godna zaufania o tyle, że już miałem zaszczyt się przekonać, że nie rezygnując z kobiecości potrafi wykrzesać z siebie niezwykle głębokie myśli. Szef natomiast jako jedyny z obsługi tego miejsca miał prawo najwyższe, które zrównywało go z nami jako klientami. Miał on pełną dowolność decyzji, dyspozycję czasu no i władzę czyli to, co każdy lubi.
Postawiwszy drinki na naszym stoliku, kelnerka wykonała wyuczony dyg i odeszła.
Błękitno-biała substancja w kieliszkach okazała się być zaskakująco dobra, choć przyznać muszę, że irytowało mnie to picie, a raczej cmokanie przez wąską słomkę. Nie wątpię, że ten sposób zalicza się do cywilizowanych, ale ja należę do tej kategorii barbarzyńców, którzy lubią pić piwo prosto z butelki a nie z kufla i sobie jeszcze przy tym beknąć. W tej sytuacji zrozumiałe są powody mojej irytacji. Ale w tak doborowym towarzystwie, będąc oczywiście przedmiotem zainteresowania pozostałych gości tego lokalu, którzy byli widocznie zdziwieni tym, że przeżyłem spotkanie z szefem, musiałem udawać kimś, kim nie byłem. Przychodziło mi to tym łatwiej, że miałem świadomość, że nie byłem odosobniony w swej misji udawacza. Każdy był aktorem mniej lub bardziej utalentowanym, każdy grał jakąś rolę, ale w tym przypadku nieudolność i brak talentu aktorskiego była o dziwo cnotą, którą najbardziej podziwiali mistrzowie zawodu. Zatem kulturalnie, z wdziękiem lorda angielskiego sączyłem drinka, spoglądając na to, co robi moja towarzyszka. To, co się stało za chwilę miało odmienić resztę mojego życia, które okazało się być krótkim.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (7) Nazwisko

4 stycznia, 2008 by

Jak dobrze wiesz, drogi czytelniku, szef zawsze ma dużo zajęć i nie ma czasu na to by nagle oderwać się od nich aby spełnić zachciankę jednego z petentów. Oczekiwanie na audiencje jest zatem dobrą okazją do tego aby wyjaśnić ci zagadkę mojego dziwnego nazwiska. Jak wiesz moje imię zawdzięczam wrodzonemu upodobaniu do konsumpcji soków. Jednak historia mojego nazwiska jest dziwna. Otóż wyobraź sobie, drogi czytelniku, że w pewnym okresie dziejów mojego znamienitego rodu, przyszło nam żyć w czasach gdy jedni ludzie, z drugich ludzi próbowali syntetyzować środki higieny osobistej. Było to w latach czterdziestych, dwudziestego wieku. To mroczny okres wojny, w której życie ludzki było tyle samo warte co łyk wypitej wody ze szklanki. Świat podzielił się na ludzi dobrych i złych. Prowadzili oni między sobą bezwzględną walkę, w której odróżniał ich tylko kolor mieczy dobrzy mieli niebieskie, źli natomiast czerwone. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że konsekwencją tych bitew nie była śmierć człowieka. Otóż być może trudno ci w to uwierzyć, drogi czytelniku człowiek znikał, tzn. w jednej chwili był, a za chwile go nie było. Śmierć zastąpiły statystki. Rozpoczęła się licytacja, w której zawsze liczyła się ilość przewaga cyferek lub wysokość ekselowskich słupków. Trudno sobie to wyobrazić, ale u podstaw tych wszystkich przeliczeń legła zasada racjonalizacji zabijania. Szybciej, sprawniej i więcej! Tak jak w sporcie, w którym liczy się tylko bicie rekordu. W specjalnych miejscach zbudowano fabryki, które napędzały te czarne statystyki. W ich otoczeniu do dziś czuć zapach migdałów. Ale Niemcy z czerwonymi mieczami upodobali sobie szczególny gatunek człowieka za przedmiot wzajemnej rywalizacji o zwycięstwo w statystykach. Tak! Nie pomyliłem się, drogi czytelniku. Podzielili oni ludzi na gatunki. Niemcy byli szlachetni, niczym pełnokrwiste rumaki arabskie, reszta była gorsza. Za najgorszych Niemcy uznali Judów. Jak onegdaj szlachetni faraonowie, tak Niemcy chcieli wykorzenić, zneutralizować, unieszkodliwić, zniszczyć, zdezynfekować etc., wszystkich Żydów. Ulubioną metaforą, wręcz symbolem, którym posługiwali się Niemi, przedstawiając Judów był szczur a w ich języku: Rate.
Tak, tak! Drogi czytelniku, to poczciwe i niezwykle pożyteczne stworzenie, z którym żyję od la w symbiozie, stało się mrocznym symbolem, który określał wszystkich Judów. W filmie, na plakatach, w gazetach, w poezji wszędzie czaił się wieczny Rate, który miał władać światem. Niemcy oczywiście chcieli ten świat wyzwolić, dlatego przedstawiali siebie jako tych szlachetnych, którzy zwalczają wszędobylską plagę tych zwierzątek. Te niewinne i pożyteczne stworzenia stały się podwójnym symbolem. Z jednej strony, niczym puszka Pandory symbolizowały całe zło świata, z drugiej strony zaś symbolizowały Judów.
W tych brutalnych czas przyszło mi się urodzić. Nie było to moją świadoma decyzją, lecz miłosnym zapomnieniem moich rodziców. Do dziś dnia jestem pełny podziwu dla potęgi miłości i magnetyzmu ciała, które wówczas było w stanie pokonać mroki dnia codziennego, w których czaiły się demony wyzwolone przez Niemych. Wyobrażam sobie jak przy huku spadających bomb, skwierczeniu palonych ciał, okrzykach torturowanych ludzi ta dzielna dwójka mówię o rodzicach z zapałem reprodukowała gatunek. Nic w tym momencie nie było w stanie im przeszkodzić, tak samo jak nie było takiej przeszkody, której nie pokonałyby dzielne plemniki, niestrudzenie zmierzające ku swemu przeznaczeniu. Zaiste, dziwna melodia przygrywała wówczas tej parze.
Finał był spodziewany. Rozpoczęło się żmudne, dziewięciomiesięczne oczekiwanie. Ja czekałem w środku, rodzice na zewnątrz. Zarówno oni jak i ja niecierpliwiliśmy się bardzo, zwłaszcza, że w tych okolicznościach szalonego świata, liczyła się każda chwila przeżytego życia, zanim się znikło. Też chciałem choć parę chwil pożyć. Mama chyba świetnie rozumiała tę potrzebę i zanim upłynął biologiczny termin postanowiliśmy wspólnie przyspieszyć procedurę porodu. Uprzedziłem ją paroma kopniakami i serią skurczów, i pospiesznie opuściłem jej łono.
Kiedy zacząłem rozpoznawać nieznane mi do tej pory kształty i kolory tak różne od mroków, które oglądałem przez kilka pierwszych miesięcy po moim poczęciu, byłem chyba najszczęśliwszym niemowlakiem na świecie. Wspominam ten okres niezwykle rzewnie bo był to okres całkowitej dowolności. Na przemian śmiałem się i płakałem. Ogólnie byłem niezwykle uradowany różnorodnością otaczającego mnie świata. Nie wiedziałem, że nie było wówczas powodów ku mej egzaltacji. Moje narodziny bowiem nic nie zmieniły. Dalej skwierczały palące się ciała, dalej w powietrzu unosił się zapach migdałów i w dalszym ciągu ludzie opłakiwali dzień zbliżającego się nieuchronnie swego zniknięcia. Cud narodzin tym razem nie odmienił oblicza świata. Mniejsza o to. Najbardziej istotną kwestią, był fakt, że moi rodzice i ja, nie mieliśmy tyle szczęścia aby zaliczać się wówczas do stada Niemców. Najgorsze było to, że nawet nie byliśmy dla nich neutralni. Przeciwnie kochankowie i materialny produkt ich miłości i siły plemników, czyli ja, znajdowaliśmy się po drugiej stronie barykady. Należeliśmy do tego świata, który oni nazwali uniwersum szczurów, a ten poszatkowany czerwonymi mieczami miał zniknąć.
W tej atmosferze, w głowach moich rodziców zrodził się piekielny wręcz plan, którego celem, jak dziś przypuszczam, było ocalenie mojego życia. Od początku zagłady świata zarówno mój ojciec jak i matka stali się tarczami celowniczymi, do których można było bezkarnie strzelać. Wszędzie prześladowały ich wizerunki szczurów. Skazani na los, który nieuchronnie realizował się przy wtórze salw karabinowych wpadli na genialny pomysł. Postanowili nazwać swojego syna Rates. Oczywista etymologia tego nazwiska nie mogła budzić żadnych wątpliwości. Stałem się szczurem.
Dlaczego takie nazwisko, w tak trudnych dla szczurów czasach? To pytanie także sobie zadawałem, drogi czytelniku. Na początku myślałem, że rodzice chcieli zwyczajnie oszczędzić mi mąk, a Niemcom żmudnych procesów identyfikacji mojego pochodzenia gatunkowego, w tym oględzin resztek napletka. Samo nazwisko wskazywało bowiem jednoznacznie na to, że byłem szczurem. Teraźniejszość czyli fakt, że piszę tę historię, wskazuje, że ów pogląd jest fałszywy. Udało mi się przeżyć erę antyratejską, mimo, że miałem szczurze nazwisko, pochodzenie i szczurzą krew, która od normalnej krwi różniła się tylko ideologią. Ale do rzeczy. Przebiegłość zamysłu moich rodziców opierała się na odwołaniu do bezdyskusyjnej oczywistości. Otóż kiedy inni szczury mi podobne, ukrywali się przed Niemcami, a to zmieniając nazwiska na wski, -wska, to znowu zmieniając fryzury i odzienie, ja w dalszym ciągu pozostawałem niezmiennie Ratesem przynależnym do swojej rasy nie tylko krwią, ubiorem i fryzurą, ale także nazwiskiem, którym chwaliłem się przy każdej nadarzającej się po temu okazji, zwłaszcza kiedy byłem poddawany procesowi identyfikacji. A wyglądało to mniej więcej tak:
Niemiec:
-Du kleine Schwein! Du bist der Jude, der Rate!!!!
Ja wpatrzony szczerymi, wielkimi dziecięcymi oczami w przysadzistą postać mawiałem:
– Nie proszę pana, nie zgadł pan. Nie nazywam się schwein, ani rate, tylko prawie rate, bo Rates
I kiedy chciałem wyjaśnić okoliczności powstania mojego nazwiska, że m.in. to on był przyczyną tak dźwięcznego słowa, które automatycznie wymawiałem zaraz po swoim imieniu, ten przerywał mi swoim karczmarczno-piwnym śmiechem i mówił:
– Du bist aber witzig!!! Also gut, kannst du gehen!
W ten oto sposób oczywistość mojego nazwiska ratowała mi nieustannie życie. Wszyscy zainteresowani myśleli po prostu, że dowcipniś ze mnie i dzięki temu, postrzegany jako szaleniec przeżyłem okres, którego nie powinienem był przeżyć.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczena (6) Pełnoletność

2 stycznia, 2008 by

– Wypraszam sobie ten ton! Co to za maniery!! powiedziałem uniesionym głosem, ważąc z uwagą każdy akcent tak, aby kelnerka wiedziała, że jej zbrodnia nie ujdzie jej płazem. Ale o dziwo, nie zmartwiła się w ogóle i odpowiedziała:
– Proszę pana, jeżeli nie pokaże mi pan dowodu, nie dam panu alkoholu.
Teraz wpadłem w prawdziwą furię. Krzyknąłem:
– Jak to pani mi nie da!? Proszę natychmiast przynieść dla mnie i dla mojego gościa najlepszego drinka!!!
Jednak i to nie pomogło. Kelnerka jak stała, tak stała. Co więcej z ironicznym uśmieszkiem powiedziała:
– Owszem, pani mogę przynieść, ale panu nie, dopóki nie zobaczę dowodu osobistego.
Musze przyznać, że jej determinacja wzbudziła u mnie chwilowy podziw, jednak nie na tyle wielki, żebym zrezygnował ze swojego roszczenia. Zanim zdecydowałem się zastosować środek ostateczny i poprosić o rozmowę z szefem a wiedziałem jaki byłyby tego konsekwencje postanowiłem przekonać ową krnąbrną niewiastę co do mej pełnoletności. A zatem praca u podstaw. Zapytałem:
– Proszę panią, co według pani znaczy być pełnoletnim?
Ona odpowiedziała:
– Pełnoletność to pewna ilość lat, które musi przeżyć człowiek ażeby być dojrzałym.
– Czyli zapytałem ją pełnoletność, zdaniem pani oznacza dojrzałość, a nie ilość przeżytych lat? Czy tak?
– Można tak powiedzieć odpowiedziała chwiejnie, bez przekonania. Postanowiłem zatem rozwiać jej wszelkie wątpliwości w tej kwestii, aby móc dalej prowadzić swoją argumentację.
– Szanowna pani, chyba zgodzi się pani ze mną, że alkohol szkodzi, zwłaszcza niedojrzałym organizmom?
– O tak, i to jeszcze jak! przyznała mi rację i kontynuowała syn mojej szwagierki, jak był mały to sobie popijał, to piwko, to podbierał wódkę z barku rodziców. No i teraz nie tylko nie urósł, ale także ma problemy w szkole. Jest hmmmjakby to powiedziećniedorozwinięty.
– A zatem kontynuowałem. Widzi pani sama, że pełnoletność wymagana do tego aby pić legalnie alkohol oznacza faktycznie dojrzałość. Organizmowi dojrzałemu przecież w mniejszym stopniu szkodzi alkohol. Nieprawda?
– No nie byłabym tego taka pewna odpowiedziała kelnerka.
– Jak to nie jest pani pewna? Przecież na pewno wśród gości odwiedzających ten lokal są i tacy, którzy przychodzą tu regularnie, po to aby wypić sobie lampkę wina? zapytałem.
– No tak! O! widzi pan, ten pan, przy tamtym stoliku mówiąc to wskazała na sympatycznego staruszka, który samotnie przy stoliku popijał winko.
On codziennie przychodzi tu i ciągle zamawia kieliszeczek czerwonego wina i gazetę. Następnie siedzi tak sobie pije i czyta.
– No widzi pani powiedziałem. Sama pani wskazała na tego pana, jako stałego bywalca, który co dziennie pije wino. Ale, na co już wcześniej słusznie zwróciła pani uwagę, alkohol szkodzi niedojrzałym organizmom i podała pani przykład syna pani szwagierki.
– Tak. Ale jaki to ma związek z tym panem? i ponownie wskazała na sympatycznego staruszka, popijającego wino.
– Bo widzi pani, gdyby alkohol tak samo degenerował ludzi dojrzałych, jak niedojrzałych, to znaczy, że ten poczciwy dziadziuś, który stale u pani zamawia czerwone wino i gazetę, byłby już dawno niedorozwinięty.
– Zgadzam się! Ma pan rację! powiedziała już zupełnie przekonana.
Osiągnąwszy porozumienie w tej kwestii kontynuowałem:
– Skoro już się zgodziliśmy i nie ma co do tego wątpliwości, że pełnoletność, przesądzająca o legalnym piciu alkoholu, faktycznie oznacza dojrzałość, to proponuję rozstrzygnąć sam problem dojrzałości. Co pani na to?
– Zgadzam się odpowiedziała ochoczo, czym zmobilizowała mnie do jeszcze bardziej wytężonej pracy myślowej. Postanowiłem więc zapytać:
– Czy zgodzi się pani ze mną, że dojrzałość oznacza ten stan rzeczy, w którym coś do-jrzało?
Kelnerka widocznie nie była wstanie wznieść się na te wyżyny abstrakcji, po których ja na co chyba słusznie zwróciłeś uwagę drogi czytelniku z taką łatwością i finezją żeglowałem, wyraźnie zażenowana odparła:
– Nie rozumiem, co pan ma na myśli mówiąc, że coś do-jrzało.
– To proste odparłem – postaram się to zagadnienie tak przedstawić aby i pani je pojąć mogła. Otóż każda rzecz, w szczególności organizmy żywe, rodzi się i umiera.
– Przestań pan prawić banały! Toż to oczywiste! powiedziała takim tonem, jakby sądziła, że przedstawiając rzeczy oczywiste ośmielam się wątpić w jej intelekt.
-Łaskawa pani, proszę się nie irytować. Nie prawię banałów, chcę żeby wszystko było jasne. Proszę pozwolić mi dokończyć a później osądzić, czy to, co miałem do powiedzenia było banalne, jak to się to pani teraz wydaje.
– No dobrze odpowiedziała kelnerka niech pan dokończy.
– Zatem do rzeczy. Jak już powiedziałem wszystko się rodzi i umiera, a zatem i człowiek rodzi się i umiera. Chyba zgodzi się pani ze mną? zapytałem aby upewnić się czy nadąża za mym tokiem myślowym.
– Tak, to jasne! Już mówiłam, że to banalne, ale jaki to ma związek z dojrzałością i z tym, że coś do-jrzało?
– Niech się pani nie niecierpliwi. Otóż między życiem a umieraniem istnieje jakiś odcinek czasu, który zwykle się przeżywa, zanim przyjdzie nam umrzeć. Czy nie tak?
W tym momencie kelnerka odpowiedziała zaskakująco, ale jednocześnie dała bezpośredni dowód na to, że jej substancja szara nie jest gładka, ale posiada fałdki. Rzekła:
– Oj, proszę pana, zdarza, się że już w momencie urodzin człowiek umiera.
– Zgadza się odpowiedziałem ale czy w tym przypadku, o którym pani wspomniała można mówić o dojrzałości?
– No nie, bo człowiek, żeby być dojrzałym musi najpierw dojrzeć.
– A widzi pani, zatem człowiek musi przeżyć jakąś część swojego życia, żeby można o nim mówić, że jest dojrzały.
– Inaczej być nie może odpowiedziała niewiasta, w całości podzielając mój pogląd.
– Skoro się zgodziliśmy w tej kwestii, to teraz jasne stanie się dlaczego dojrzałość oznacza do-jrzałość. Otóż dojrzewanie polega na do-życiu do pewnego okresu, w którym się jest dojrzałym. Czy teraz jest to dla pani bardziej jasne? zapytałem.
– Aha, to znaczy że dojrzałość to do-jrzałość, czyli do-żyłość!? w tym momencie na niewiastę spłynęło jakieś światło wiedzy. Zdawało się, że pojęła nareszcie związek między dojrzałością a do-jrzałością. Ale postanowiłem kontynuować swoje zabiegi na umyśle kelnerki, żeby ją upewnić iż dojrzałość to do-jrzałość.
– Gratuluję! Odnoszę wrażenie, któremu oprzeć się nie mogę, że teraz rozumie pani co miałem na myśli mówiąc o dojrzałości jako o do-jrzałości. Ale żeby panią całkowicie przekonać wyjaśnię co rozumiem mówiąc, że dojrzałość to nic innego jak do-jrzałość.
Rozpocząłem swój wywód.

Drogi czytelniku nie chciałem cię zanudzać jego opisem. Wierzę, że jeżeli dotarłeś do tego momentu w lekturze, w którym pojawiły się te trzy kropki, sam z łatwością zrekonstruujesz ów wywód, którego tu świadomie nie opisałem, nie chcąc obrazić twojej inteligencji.
Czy jednak wiedza, którą odkryła w sobie kelnerka w czym miałem swój skromny udział zmieniła jej, do tej pory kategoryczne stanowisko odnośnie sprzedaży alkoholu osobom, które nie mogą wylegitymować się dowodem osobistym?
Postanowiłem się przekonać i ponownie zapytać czy poda mi alkohol. Tym razem byłem niemal pewny, że kelnerka zgodzi się zrealizować moje nasze zamówienie, zwłaszcza że moja towarzyszka Pla, jako świadek i niemy uczestnik tej rozmowy, musiała być już niebywale znudzona.
– Szanowna pani, czy w tej sytuacji, świadoma wiedzy, o której jeszcze przed chwilą nie miała pani pojęcia, zgodzi się pani podać nam drinka?
Kelnerka, która niezwykle uradowana jeszcze sekundę wcześniej była całkowicie zajęta odkrywaniem wiedzy, o którą przed naszym spotkaniem sama siebie nie podejrzewała, nagle zamarła. Jej twarz przybrała ten sam, znany mi już w jej wydaniu, wyraz bezwzględnego legalisty. Odpowiedziała:
– Wszelkie alkohole podajemy po okazaniu dowodu osobistego.
Teraz zrozumiałem, że nawet za pomocą odkrywania wiedzy, która staje się oczywistą nie można zmienić wpajanych od lat zasad, zwłaszcza tych, które obwarowane zostały prawnymi sankcjami. Postanowiłem zmienić to i charakter działania. W tej chwili szanowny czytelniku pomyślisz sobie: dlaczego w dalszym ciągu upierałem się i żądałem alkoholu? Otóż nie mogę podać racjonalnego powodu mojej determinacji w tej kwestii. W tej chwili przypominałem raczej krzyżowca, który zbrojny w wiarę w boga, z okrzykiem rzucał się w sam środek bitwy po to, aby wyciąć jak najwięcej saracenów. Podobnie jak ów krzyżowiec, tak i ja w tej sytuacji miałem świadomość, że przechylenie szali zwycięstwa zależy od konsekwentnej determinacji, którą zwykli ludzie nazwać by mogli obłędem. Saraceni pozbawieni oręża potrafili przegryzać tętnice żeby tylko zwyciężyć. Ja w tej chwili także straciłem swoją najcenniejszą broń, w której pokładałem ostatnie nadzieje. Okazało się, że racjonalne argumenty nie działają na kelnerkę, że niezależnie od tego, co powiem, jakimi badaniami empirycznymi potwierdzał bym prawdziwość swoich tez, osoba ta i tak by je zignorowała, w apodyktycznym przekonaniu, że dura lex sed lex . Nie mogłem liczyć na zdroworozsądkowe poczucie racjonalności, więc postanowiłem odwołać się do ciemnej strony mocy. Zdecydowałem się na użycie argumentu ostatecznego. Powiedziałem:
– Dobrze. W takim razie chcę rozmawiać z szefem!
Kiedy kelnerka to usłyszała zbladła. Na jej twarzy pojawił się grymas przerażenia. Ale nie tylko ona zareagowała. Otóż sam dźwięk słowa szef wywołał niezwykłe poruszenie także wśród gości lokalu. O ile do tej pory wyraźnie ignorowali moją konwersację z kelnerką, teraz wszyscy nagle w pośpiechu zaczęli szukać zegarków, sugerując jakby, że już czas opuścić to miejsce. Nie tylko ja zauważyłem ów szmer sali. Kątem oka zauważyłem, że poczciwy staruszek, który do tej pory służył mi za dowód nieszkodliwości alkoholu na organizmy dojrzałe, porzucił lekturę gazety i zaczął się rozglądać, próbując zidentyfikować źródło tego nagłego poruszenia. Kelnerka także zauważyła reakcję gości, lecz nawet nie spróbowała zażegnać jej przyczyn. Przeciwnie. Próbując opanować gwałtowne emocje i siląc się na spokojny ton odpowiedziała:
– Szanowny panie, już panu mówiłam, że nie sprzedam panu alkoholu, dopóki nie okaże mi pan dowodu tożsamości, który mógłby potwierdzić pańska pełnoletność.
Nie dałem się jednak odwieść od powziętego przed chwilą zamiaru i równie spokojnie powtórzyłem.
– Szanowna pani, chciałbym porozmawiać z szefem.
W tym momencie kelnerka zrozumiała, że moja prośba ma charakter roszczenia, od którego nie odstąpię. Treść i ton mojego dyskursu z ta panią musiał także wpłynąć na zmianę planów gości, którzy jeszcze przed chwilą, zaalarmowani dźwiękiem słowa szef, teraz porzucili swój pierwotny zamiar szybkiej ewakuacji. Zdecydowali się pozostać. Być może ich własne doświadczenia nauczyły ich, że osobiste spotkania z szefami nigdy nie miały pozytywnych zakończeń. I teraz, w sytuacji, gdy miał się za chwilę pojawić szef, ich ciekawość zwyciężyła nad instynktem samozachowawczym, który pierwotnie skłaniał ich ku wyjściu. Postanowili być świadkami tego dramatu. Kelnerka musiała także zauważyć tą zmianę w zachowaniu pozostałych gości. Wiedząc, że za chwilę stanie się głównym aktorem tragedii, próbowała jeszcze wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Tym razem niemal rozpaczliwym tonem powiedziała:
– Proszę pana, ale ja naprawdę nie mogę panu podać alkoholu
Nie pozwoliłem jej dokończyć, bo wiedziałem jakie będą główne powody owej niemożności tj. prawo, pełnoletność, dowód osobisty etc., dlatego przerwałem i ponownie poprosiłem o spotkanie z szefem.
– Dobrze odparła kelnerka. Już poproszę szefa. Kogo mam zaanonsować? zapytała.
-Niech pani powie, że jest taki klient, który chciałby z nim porozmawiać i aha, byłbym zapomniał niech pani powie, że ten gość nazywa się Rates, Sok Rates.
Kelnerka całkowicie zrezygnowana obróciła się na pięcie i udała się na zaplecze lokalu, gdzie jak mniemam przebywał szef. Ja i moja towarzyszka w milczeniu oczekiwaliśmy na dalszy ciąg wypadków. Inni także czekali na finał tego incydentu.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

Psychopatologia społeczna (5) Kelnerka

2 stycznia, 2008 by

Wszak moja marna sylwetka przyodziania równie skromnie, żeby nie powiedzieć komicznie, wzbudziła zainteresowanie, ale tylko chwilowe, to wzrok niemal wszystkich zatrzymał się na mojej towarzyszce, a dokładniej na jej fenomenalnych cyckach, przed których urokiem tak się niedawno, siłą swego umysłu, obroniłem. Widząc obłęd w oczach tych, którzy teraz wpadli w sidła tego fatalnego uroku, mogłem niemal bezbłędnie stwierdzić, kto jest mężczyzną. Ale i tu się chyba ze mną zgodzisz drogi czytelniku w lokalu tym musiały być także kobiety. Tak też było. Niemalże kilkadziesiąt sekund po wejściu do lokalu, naprzeciwko mnie stanęła szczupła, średniego wzrostu osoba. Jak wszyscy ludzie w świecie, i ta miała na sobie swój garnitur. Spódniczka lekko za kolana, biała bluzka a na niej dziwnie skrojony fartuszek. Włosy miała spięte z tyłu, tak, żeby nie opadały jej na twarz. Po kolorze jej garnituru, który odpowiadał kolorystyce wystroju wnętrza, oraz małym logo na jej fartuszku, poznałem, że musi być to kelnerka. Moje przypuszczenia potwierdziły się, gdy zagadnęła nas następującymi słowami:
– Szukają państwo stolika? zapytała. Zanim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, ona wskazała na jeden z akurat w tej chwili pustych miejsc i powiedziała:
– O tu! Proszę bardzo! i wskazała nam miejsce potencjalnego pobytu przez następnych kilka chwil. Zrobiła to całkowicie automatycznie. Musiała doskonale orientować się w rozkładzie wolnych miejsc w lokalu, co zresztą było wpisane w zakres jej obowiązków, którego granice wyznaczał rodzaj garnituru, który nosiła. Z wrodzoną chyba wszystkim pracownikom obsługi tego typu miejsc, ponownie zapytała:
– Czy coś państwu podać?
Nie zdążyłem nawet w sposób odpowiedni zareagować na to pytanie, nie mogła tego uczynić nawet moja towarzyszka, bo właśnie w tej chwili próbowaliśmy wygodnie rozsiąść się w fotelach kawiarnianego stolika. Kelnerka nawet nie czekała na naszą reakcję, i rozpoczęła tyradę:
– Mamy pyszną, afrykańską kawę, którą palimy we własnej palarni, mamy lody, równie dobre jak afrykańska kawa, mamy świetne desery: ciasta, które sami pieczemy, mamy – kontynuowała swoje płomienne przemówienie każdego sprzedawcy, lecz my w tym momencie już zajęliśmy optymalne dla naszych pośladków i kręgosłupów pozycje, w niezwykle wygodnych fotelach Ha! No właśnie! Dlaczego mowa kelnerki nie rozpoczęła się od słów: Mamy wygodne fotele? postanowiłem nie rozstrzygać tej kwestii. Ale zauważyłem, że podobne wątpliwości miała moja towarzyszka. W trakcie ataku słowotokiem, którego przedmiotem byłem nie tylko ja ale też osoba mi towarzysząca, zauważyłem u swojej partnerki, zmarszczkę w okolicach oczu, której o ile sobie dobrze przypominam z pierwszych oględzin wcześniej tam nie było. Nawet wtedy, gdy nazywała mnie szowinistyczną świnią. Uznałem zatem, że musi w tej chwili znajdować się na granicy wytrzymałości psychicznej, co potwierdzała owa zmarszczka. W obawie, że wkrótce może wybuchnąć, naprędce powiedziałem do kelnerki, przerywając jej wyuczoną formułkę:
– Proszę pani, a czy macie może alkohol? Może jakiś koniak? kiedy to powiedziałem, zauważyłem widoczne odprężenie w mimice mojej towarzyszki. Zmarszczka zmieniła się w niezauważalną niemal rysę, natomiast kelnerka wydawała się być zaskoczona:
– Alkohol? zapytała, jak gdyby niedosłyszała mojego pytania.
– Mamy także alkohol, ale on jest sprzedawany tylko klientom pełnoletnim odpowiedziała jednym tchem i jakby z wewnętrznym przekonaniem, że my, nowi goście, nie spełniamy kryterium pełnoletności. Zapewne musiała być rozgniewana, że nie pozwoliłem jej dokończyć formułki, którą każdemu, nowoprzybyłemu serwowała. Ale nic. Ani ja, ani moja towarzyszka, postanowiliśmy zignorować jej dąsy i rozpoczęliśmy wzajemne negocjacje na temat treści naszego ewentualnego zamówienia:
– Ja koniaku nie lubię! powiedziała Bo mi śmierdzi!
– Jak to śmierdzi, przecież nie może śmierdzieć, skoro go piją ludzie wykształceni, poeci, artyści, politycy kontrargumentowałem, na co ona odpowiedziała:
– No właśnie! Sam w sobie to trunek aromatyczny, ale właśnie tym mi śmierdzi, tą atmosferą! Jego natchnieniowość mi śmierdzi! ripostowała i nie pozostawiła żadnych wątpliwości w kwestii jej stosunku do koniaku. Zacząłem zatem wertować w pamięci wszystkie pozostałe rodzaje napitków alkoholowych, które jako naukowiec, weryfikujący prawdziwość powiedzeń ludowych, poznałem, szukając jakiejś alternatywy dla uduchowionego koniaku. Przypominałem sobie swoje wcześniejsze wyniki badawcze oparte na niezwykle rzetelnych obserwacjach empirycznych. I tak dotarła do mnie świadomość jednej z teorii wymyślonych przy okazji weryfikowania twierdzenia nie samym chlebem żyje człowiek. Zapewne i ty drogi czytelniku pamiętasz owo sławne twierdzenie: Jakość spożywanego alkoholu jest wprost proporcjonalna do posiadanego potencjału ekonomicznego. Naukowość tej teorii była niekwestionowana a jej bezwzględna moc logiczna, ujawniła się właśnie w tym momencie. Okazało się, że w chwili obecnej mój potencjał ekonomiczny był równy zeru nie miałem ani grosza. Nie wzbudziło to u mnie jakichś szczególnych refleksji. Nawykłem już do tego stanu, jednak w sytuacji, gdy zaprosiłem moją towarzyszkę na kawę, przydałoby się mieć jakiś, choćby malutki, kapitalik w kieszeni. Mój dramat w tych okolicznościach dodatkowo potęgowała nie tyle świadomość braku forsy, co braku kieszeni. Te bowiem, które miałem były pożyczone, bo znajdowały się płaszczu, który użyczyła mi dama jako ochronę przed zapowiedzianą zmianą aury. Nie mogłem więc nawet udawać, że szukam pieniędzy zatem także sztuczki z improwizacją, polegające na pozorowanym, chaotycznym przeczesywaniu kieszeni nie wchodzą w grę. Jak się za chwile okaże, owa niewiasta, dzięki której pokonałem krwotok z nosa, po raz kolejny wybawi mnie z opresji, pokrywając koszta zamówienia. Ale tym za chwilę.
Tymczasem, gdy zajęty byłem rozmyślaniem na tym, czy można za nic kupić alkohol, pani z obsługi zagadnęła:
– Zanim państwo złożą zamówienie na alkohol, chciałabym zobaczyć państwa dowody osobiste mówiąc to uśmiechnęła się drwiąco kącikiem warg, jakby powątpiewała w pełnoletność gości, których akurat zdarzyło się jej obsługiwać.
Moja towarzyszka nieśpiesznie sięgnęła do torebki ja natomiast miałem ten sam, stały problem, który towarzyszył moim wcześniejszym rozterkom w poszukiwaniu źródła finansowania ewentualnego drinka nie miałem przy sobie dokumentów, ani swoich kieszeni, w których mógłbym udawać, że ich szukam.
Siedziałem jednak spokojnie, licząc na to, że moja twarz i w ogóle cała sylwetka wiarygodnie zaświadczą o mojej dojrzałości fizycznej. Kelnerka wzięła od mojego gościa dowód osobisty i zaczęła go przeglądać, jednocześnie wyciągając rękę w moim kierunku ignorując oczywiste sygnały, które wysyłało w tym czasie moje ciało, manifestujące swoją dojrzałość.
– No tak powiedziała wertując dowód osobisty towarzyszącej mi damy. Pani Pla, dziwne imię mówiąc to, spojrzała w jej kierunku jak gdyby chciała się upewnić, czy to aby na pewno jest jej dowód tożsamości.
Rzeczywiście pomyślisz sobie drogi czytelniku – imię Pla dla kobiety jest niewątpliwą rzadkością, żeby nie powiedzieć kuriozum. Chociaż być może wzięło się ono z notorycznego i permanentnego paplania babskiego czyli paplaniny. Ale równie śmieszne jest męskie imię Sok. Jednak do rzeczy.
-Tak powiedziała. Pani Pla Tysiąckilogramów jest pełnoletnia oddała jeden dowód i jednocześnie jej pytający wzrok skoncentrował się wyłącznie na mojej postaci.
– Aha pomyślałem muszę zanotować w pamięci dane personalne mojej nowej koleżanki. Jednak jak przekonać kelnerkę, że ja także przekroczyłem tą granicę wieku, kiedy to już na własną odpowiedzialność można pić?
Nie wiedziałem jak to zrobić, tym bardziej, że już dawno powinna zauważyć siwiznę moich włosów i zmęczoną długim życiem twarz. Ale postanowiłem się upewnić. Zapytałem:
– Szanowna pani, czy uważa pani, że taki starzec jak ja może mieć mniej niż osiemnaście lat? nie pozwoliłem jej odpowiedzieć na to kontynuowałem:
– Jeżeli tak pani uważa, to naprawdę bardzo mi pani schlebia mówiąc to uśmiechnąłem się do niej, w nadziei, że dostarczyłem jej aż nazbyt przekonujących dowodów na to, że bezkarnie mogę pić alkohol. Ku mojemu zdziwieniu kelnerka olała wszelkie świadectwa empiryczne, które wysyłało moje ciało i stanowczo zażądała dowodu:
– Proszę pana, bynajmniej nie miałam zamiaru panu schlebiać. Według mnie wygląda pan na cztery razy osiemnaście lat, jednak jeżeli mi pan nie pokaże dowodu, to nie zrealizuje pańskiego zamówienia na alkohol powiedziała to niemal tak samo automatycznie, jak wcześniejsze tyrady o tym, co mamy.
-Oj! Tego ci nie daruję! pomyślałem, zaciskając wirtualne pięści i szykując się do natarcia Nie daruję ci tego cztery razy osiemnaście!!! Niczym palladyn ruszyłem w bój.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Psychopatologia społeczna (4) Szefowie

2 stycznia, 2008 by

Po drodze ciągle mijaliśmy ludzi w garniturach, którzy uzbrojeni w parasole nawet nie szukali, tak jak my w tej chwili schronienia przed złą pogodą. Karnie, bez sprzeciwu zmierzali w sobie wiadomą stronę, której celem zawsze było biuro uzbrojone w komputer, krzesło i stolik, oraz psychopatycznego szefa, któremu zawsze się cos nie podoba.
O ile wiadomo do czego służą przedmioty jak szafa, stół, krzesło, tak rola szefa pozostaje nieodgadniona. Właściwie nie wiadomo po co człowiekowi jest potrzebny szef, zwłaszcza przy wykonywaniu pracy. Szefowie są przekonani, że szefują, tzn. przewodzą, prowadzą, nadzorują etc. Czy jednak osoba zatrudniona do wykonywania określonej pracy potrzebuje szefa? Przecież samo zatrudnienie oznacza potwierdzenie kompetencji pracownika do wykonywania danej czynności, do której został zatrudniony. Zatem szef jako nadzorca jest zbędny. Chyba, że pracownikowi się nie ufa, zakładając, że ten choć ma kompetencje potrzebne do wykonywania określonej pracy, będzie tę pracę źle wykonywał. To jest jednak niemożliwe, bo człowiek, jako człowiek, wiedząc jak należy wykonać pracę, aby była dobrze wykonana, nigdy jej źle nie wykona. Jest jeszcze jedno uzasadnienie roli i funkcji szefa otóż, skrajna nieufność w stosunku do zatrudnionych pracowników, sprawia, że potrzebny jest ktoś, kto będzie ich pilnował aby nie oszukiwali. Nie chodzi już zatem o to czy czynność jest wykonana źle czy dobrze, ale o to, czy pracownik nie oszukuje, przy czym przez oszustwo rozumie się np. leniuchowanie, kradzieże i inne szkody. Jacy nieszczęśliwi muszą być ludzie w garniturach, których nowi bogowie szefowie bezlitośnie każą za zmarnowany ołówek lub za zniszczony papier do drukarki.
Jednak jest coś, co pozwala im znosić ten kierat: to marzenie, że niedługo oni zostaną szefami, a kto wie może zostaną szefami szefów? Bo szef także jest człowiekiem i także może oszukiwać, a ludziom się przecież nie ufa. Jednak kto będzie szefował szefom szefów? Co będzie jeżeli w ostatecznym rozrachunku zostaną sami szefowie, którzy mają szefów i sami szefują?
Nie zdążyłem rozwiązać tej zagadki, bo właśnie nasza podróż dobiegła końca. Ocknąłem się z myślowego letargu, który był pewnego rodzaju ucieczką od myśli o kształtnych piersiach odbijających się w mokrym podkoszulku, tuż przed drzwiami do kawiarni.

Otworzyłem drzwi, ale przezornie, powodowany instynktem samozachowawczym, nie przestąpiłem pierwszy progu. Odruchowo przepuściłem przodem, towarzyszącą mi od początku tragedii mojego nosa, kobietę.
– Niech ona wejdzie pierwsza pomyślałem. Jak co, to zdążę uciec.
– Proszę, panie przodem powiedziawszy to, wykonałem ceremonialny ukłon i gest wskazujący na czeluść, która stanęła przed nami, gdy drzwi już się otworzyły. Jej reakcja była przewidywalna.
Udobruchana wcześniej zaaplikowanymi jej komplementami, straciła ona zmysł krytyczny i ponownie przybrała, dobrze mi znaną w jej wydaniu postawę walkirii. Dumna, jak na prawdziwą damę przystało, krokiem wdzięcznym i stanowczym przekroczyła linię demarkacyjną oddzielającą to, co znane od tego, co nieznane, gdzie mogło się kryć potencjalne niebezpieczeństwo.
Znaleźliśmy się wewnątrz lokalu. Oczywiście teza o potencjalnym niebezpieczeństwie, podobnie jak większość moich tez, okazała się produktem paranoi. W środku było przyjemnie ciepło, przytulnie a w powietrzu unosił się zapach przed chwilą zmielonej kawy. Prawdziwy raj dla zmysłów! Intensywność aromatów, tajemniczość przytłumionych kolorów, ciche rozmowy. Oto świat pełny tajemnic. Każdy z klientów tego miejsca, włącznie z obsługą, skrywał w sobie jakiś sekret. Byłem tego tak pewny, jak tego, że każdy, przychodząc tu szukał swego spowiednika kogoś lub czegoś, komu mógłby zawierzyć choć odrobinę swego ciężaru. Nieważne czy będzie to druga osoba, czy może ktoś, kto podaje menu, ciastko, czy sam kubek kawy, w który zmartwiony klient wpatruje się po opróżnieniu jego zawartości.
Wiedziałem, że jeżeli w tej chwili nie wyjdę, będę musiał udźwignąć te wszystkie skrywane troski, niespełnione marzenia, mroczne tajemnice. Jednak nie mogłem tak po prostu wyjść, chociaż przyznaje, że gdyby można było cofnąć czas o te kilka sekund, nie otworzyłby tych drzwi. Stało się to, co i tak musiało kiedyś nadejść! Miałem jedynego sekundanta człowieka-kobietę, która jak sądziłem będzie w stanie mi pomóc w tych okolicznościach.
Spojrzałem na nią. Stała tuż obok mnie, ciągle dumna i wyniosła, jednak w jej oczach zobaczyłem te same troski, które mi w tej chwili towarzyszyły. Było to pocieszające, mieć chociaż jednego sojusznika, nawet gdy siły są wysoce nie równe. Dziwne, że do tej pory nie zapytałem jak się nazywa. Uważam, że niedługo mógłbym, jakimś stosownym pytaniem, nadrobić te braki intelektualne. Ale nie teraz, nie czas na to.
Tym czasem ona spojrzała na mnie ciepłym wzrokiem choć w dalszym ciągu niezwykle zatroskanym i pełnym wątpliwości i zapytała:
– No to jak? Tu wypijemy kawę?
Czy mogłem powiedzieć nie w takiej sytuacji, zwłaszcza, że zawładnęło mną poczucie litości dla tych wszystkich, którzy odważyli się zrezygnować z części swoich garniturów i kostiumów, wieszając marynarki czy żakiety na oparciach krzeseł? Był to z ich strony akt niemal heroiczny, w każdej chwili bowiem mógł pojawić się szef, który mógłby wyciągnąć daleko idące konsekwencje z tego nieposłuszeństwa, jakim w tym przypadku była ostentacyjna rezygnacja z części obowiązkowego uniformu.
W podobnej sytuacji i chyba także ty, drogi czytelniku, powiedziałbyś to, co ja:
– Dobrze! To miejsce jest odpowiednie.
W tej chwili, gdy to powiedziałem zatrzasnęły się za nami drzwi. Towarzyszyło temu charakterystyczne klap. Odgłos ten odbił się echem po ścianach kawiarni i wywołał natychmiastową reakcję wśród tych, którzy sączyli swoje kawy i pochłaniali ciastka z kremem. Tak jak przypuszczałem. Nieustanne poczucie lęku, w którym żyć musieli żyć ludzie w garniturach, ukształtowało w nich formę odruchu bezwarunkowego. Każdy, po usłyszeniu charakterystycznego dźwięku zamykanych drzwi, nagle jakby wyrwał się z letargu dowolności, i odruchowo spojrzał na zegarek. Zorientowawszy się widocznie, że czas chwilowej swobody, że okres częściowego wyzwolenia z uniformu minął, sięgnęli powoli po marynarki, szykując się do wyjścia. Niemal wszyscy porzucili w pół słowa swe wyjawiane tajemnice, które, przychodząc do tego miejsca pragnęli zawierzyć, licząc na błogie katarsis. Każdy z nich jednocześnie z trwogą spoglądał na drzwi, obiecując sobie w duchu: Boże jeżeli sprawisz cud, że to nie mój szef, już nigdy nie zdobędę się na podobna formę rebelii, nigdy nie zrzucę munduru!.
Czekając na cud, spoglądali na nas. Oczywiście cuda zdarzają się niezwykle rzadko i niezależnie od wszelkich próśb inaczej nie byłyby cudami, ale tym razem było inaczej. Zdarzył się cud zbiorowy! Modły wszystkich spełniły się w tej chwili, gdy zobaczyli nas, tzn. mnie i moją towarzyszkę. A my jak już się być może zdążyłeś zorientować drogi czytelniku, nie byliśmy szefami. Widocznie w tym momencie dobry absolutnie nieistniejący bóg, postanowił na chwile zrezygnować ze swojej doskonałości, nie miał nic lepszego do roboty i zdecydował pozytywnie odnieść się do tej zbiorowej korespondencji, którą sekundę temu otrzymał na chwilę zaistniał.
Nasz opłakany widok nie pozostawiał żadnych wątpliwości, co do tego, że nie byliśmy szefami. Wątpliwości także nie było, co do istnienia boga, który właśnie objawił swoją cudotwórczą moc. Chyba oboje dostrzegliśmy wyraz ulgi, który pomału zastępował napięcie w ich twarzach. Będąc przyczyną sprawczą tych niezwykle zawiłych procesów – burzy emocjonalnej, w której stan najwyższego napięcia przeradzał się w stan błogiego wytchnienia, dokonałem zadziwiającej obserwacji. Otóż wydarzyła się rzecz niebywała. Chyba pierwszy raz w życiu, miałem okazję przekonać się, że ludzie w garniturach posiadają oczy. Do tej pory, gdy mijałem ich na ulicach, zawsze je przede mną skrzętnie ukrywali. Nigdy nie spoglądali na mnie wprost. Cały czas myślałem, że nie posiadają zdolności widzenia. Zawsze podążali obok mnie, w karnych szeregach, po jednej stronie chodnika na północ, a po drugiej stronie na południe. Nawet, gdy ich prowokowałem przywdzianą bielizną w krasnoludki, której widok musiał przynajmniej budzić zdziwienie, nie zwracali na mnie żadnej uwagi. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że każdy z nich skrzętnie ukrywał swe zdolności i wykorzystywał je tylko w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Zaszokowany tym odkryciem, zdałem sobie sprawę, że teraz widok faceta w bieliźnie w krasnoludki, okrytego kusym płaszczem jego towarzyszki dopiero wzbudzi sensację. Jak się jednak okazało myliłem się dalece w swym przypuszczeniu.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (3) Dowód.

2 stycznia, 2008 by

Postanowiłem zignorować na czas rozwiązywania powyższego dylematu kobietę, która zapewne czekała na zwrot chusteczki, i zmusić umysł do pracy, aby wyjaśnić ów problem.
– Ten stwór, którego uznałem za człowieka, mnie uderzył pomyślałem. Odrzuciłem tezę o przypadkowym geście ręki tego osobnika, która także całkiem przypadkiem rozkwasiła mój nos. Sprawa była dla mnie oczywista. Otóż musiało być to zaplanowane działanie. Cel nos, działanie cios, efekt rozbity nos, ciemność, ciepło, krew i to całe chujowe uczucie.
– Skoro było to zaplanowane działanie, to nie może być mowy o przypadku, o zwykłym, naturalnym zbiegu okoliczności? kontynuowałem monolog wewnętrzny Zatem było to całkiem świadome działanie ukierunkowane na konkretny cel, którym było niewątpliwe pogorszenie mojego samopoczucia no i zdrowia fizycznego: czyli jakaś forma zła. Jednak, jak człowiek może czynić zło, będąc człowiekiem? Przecież, człowiek jest człowiekiem dlatego, że ma zdolność rozróżniania tego, co dobre i tego, co złe. Skoro potrafi dokonać rozróżnienia, które nie może być trudne, bo jest wpisane w jego naturę ludzką, to musi wiedzieć, co jest dobre, a co jest złe.
– Jeżeli człowiek wie, czym jest dobro, to jak może czynić zło? ta myśl nie opuszczała mojej głowy i legła u podstaw mojego zwątpienia w otaczający mnie świat, który jak zakładałem miał być światem ludzi.
Postanowiłem zwrócić się do kobiety w nadziei, że kobiecy umysł, tak różny jakościowo od męskiego, może wnieść odrobinę światła do moich rozważań. Zagadnąłem więc niewiastę, która zmartwionym wzrokiem śledziła moje starania opanowania krwotoku z nosa:
– Proszę pani, czy jest pani w stu procentach pewna, że to ten typek mnie zdzielił w mordę? Kobieta, ponieważ już raz usłyszała to pytanie, z dziecinna łatwością rzuciła tą samą odpowiedź, którą także już wcześniej słyszałem:
– Tak! ale dodała, co mnie zupełnie zaskoczyło:
– Zapewne nie wierzy pan, że to człowiek?
Skąd ona mogła wiedzieć, że mam takie wątpliwości? Zanim zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób owa niewiasta zyskała dar jasnowidzenia, ona odpowiedziała:
– Wie pan, tyle razy się zastanawiałam, dlaczego ludzie, mimo że są ludźmi czynią zło? to mówiąc przybrała matriarchalną pozę, pełną wdzięku i wyższości. Obserwując jej sylwetkę w tej chwili, zanim dotarł do mnie sens jej słów, rozwiązałem największą chyba, teraz tak mogę powiedzieć, tajemnicę fizjonomii ciała kobiecego, a mianowicie: do czego służą piersi. Otóż, drogi czytelniku, możesz wierzyć lub nie, ale służą one do pokazywania ich i do niczego więcej! Te wszystkie teorie na temat karmienia niemowląt można włożyć między bajki, są po prostu feministyczną wymówką, rodzajem alibi, jakim każda nowoczesna Walkiria, usprawiedliwia fakt istnienia cycków.
Dowód: to kobiety dla kobiet wymyśliły oszczędne dekolty w bluzkach, aby mogły jak najwięcej, balansując na granicy obrazy moralności, pokazać. Pytanie jednak po co? To też wydaje się oczywiste. Pokazując piersi, kobiety wprawiają w zdumienie mężczyzn, którzy widząc je nie myślą o niczym innym tak jak ja w tej chwili niż tylko o kwestii różnic w obrębie tego samego gatunku, zastanawiając się czy aby kobieta to też człowiek.

Wracając do meritum. Widok rzeczywiście był imponujący, ale treść, którą mi przekazała owa szlachetna dama stwórca tego widoku rozwiała nagle wszystkie męskie wątpliwości: czy kobieta to człowiek. Otóż powiedziała ona wybacz, że to powtórzę drogi czytelniku, ale uważam to stwierdzenia za niebywały wręcz przejaw człowieczeństwa kobiety: tyle razy się zastanawiałam, dlaczego ludzie, mimo że są ludźmi czynią zło?. Żeby się jednak upewnić, że autorka tej tezy, którą to wcześniej niewypowiedzianą miałem w własnej głowie, jest całkiem realna, zapytałem:
– Czy mogłaby pani powtórzyć to, co przed chwilą powiedziała?
Gdy to usłyszała, zrezygnowała ze swojej boskiej pozy, energicznym ruchem ręki wyrwała zakrwawioną chusteczkę, która w tej chwili przypominała raczej całun turyński niż przedmiot służący do utrzymania higieny nosa i rozpoczęła swą mowę, która całkowicie zachwiała moim dotychczasowymi teoriami:
– Jesteś pan, świnia!
Tak, drogi czytelniku, nie mylisz się, ona powiedziała, że jestem świnia, ale to nie koniec:
– Męska szowinistyczna świnia! krzyknęła i kontynuowała:
– Co pan sobie myślisz, że my kobiety, nie jesteśmy w stanie formułować takich myśli!
To był kolejny, miażdżący dla mnie i moich wyobrażeń cios: ona użyła słowa formułować! A przecież o wiele prościej jest powiedzieć: tak gadać.
Kiedy to usłyszałem nie tylko upewniłem się, że to na pewno on mówiła o człowieku i złu, i dobru, ale też mówiła, że jestem: świnią, w właściwie, jak to była łaskawa doprecyzować, jej męską szowinistyczną odmianą. Powiedziała to bez żadnej prowokacji z mojej strony. A ile to razy musiałem dokładać różnych starań, aby zmusić podobne jej istoty do takich wyznań po nocnych igraszkach. Czyniłem to dlatego, aby się upewnić, że osoba, z którą spędziłem noc w tym samym łóżku, była aby na pewno kobietą. Bo tylko one są w stanie powiedzieć: jesteś męską szowinistyczną świnią! i mówią to wtedy, gdy niedawny kochanek niewdzięczność okazuje. Zawsze, gdy po usilnych staraniach usłyszałem ten charakterystyczny zwrot, odzyskiwałem błogi spokój ducha i mogłem odetchnąć, i cieszyć się smakiem papierosa, kontemplując siłę własnego instynktu. Tylko wtedy miałem stuprocentową pewność, że niedawno obcowałem właśnie z kobietą a nie na przykład z moim szczurem, czy jakąś inną istotą.
Tu czytelnik może mieć pewne wątpliwości: dlaczego nie sprawdzałem czy kobieta jest kobietą przed tym zanim ją zwabiłem do łóżka?
Mógłbym pozostawić ową kwestię niewyjaśnioną, zdając się na twoją inteligencję drogi czytelniku, ale jednak wyjawię ci motywy mojego działania w tej konkretnej sytuacji.

Otóż, jak dobrze zapewne wiesz jedno z przysłów głosi: nie samym chlebem żyje człowiek. W pewnym okresie swojego życia, gdy zajmowałem się testowaniem prawdziwości powiedzonek ludowych, także i to postanowiłem przetestować na własnej skórze. Chciałem w związku z tym spróbować odnaleźć alternatywne dla chleba, źródła pokarmu. Jadłem więc wszystko co mi wpadło w ręce, ale nie chleb. Pewnego razu, w trakcie poszukiwań czegoś innego, niż gwoździe, papier, szkło etc., które do tej pory zastępowały mi chleb i miały utrzymać przy życiu a dodać muszę, że na tej diecie raptownie zacząłem tracić na wadzę spotkałem przy koszu na śmieci innego, jak mi się zdawało naukowca, który, wnioskując po stanie jego ciała, od dawna musiał poświęcać się weryfikowaniu prawdziwości teorii: nie samym chlebem żyje człowiek. Zmartwiłem się niebywale, że to nie ja będę tym pionierem nowej dziedziny nauki, zagadnąłem go o jego wyniki. Po co miałem wyważać drzwi, które on jak mi się zdawało już otworzył. On nie udzielił mi żadnej odpowiedzi, zamiast tego bełkocząc coś pod nosem podał mi butelkę z płynem. Byłem pełen podziwu dla jego zaufania i solidarności naukowej. Sądziłem bowiem, że zrobiło mu się żal mojej wychudzonej sylwetki, i postanowił podzielić się ze mną swoim kamieniem filozoficznym. Dopiero później, w sytuacji gdy obfitymi wymiocinami znaczyłem ślad mej wędrówki, dotarła do mnie świadomość, że to był alkohol. Najdziwniejsze było jednak to, że na drugi dzień po spożyciu tej mikstury, nie czułem głodu lecz tylko i wyłącznie pragnienie. Zrobiłem to, co zrobiłby każdy rozsądny człowiek na moim miejscu gasiłem je wszelkimi możliwymi sposobami czyli piłem. Kiedy pragnienie, po długiej walce ustępowało, wpadłem na niezwykle odkrywczą myśl:
– Skoro pijąc alkohol, nie chcę jeść tylko pić, skoro pijąc nie umieram, ale przeciwnie żyję nie czując głodu, to wnioskowałem należy pić alkohol, żeby czuć pragnienie zamiast głodu i żyć!
W ten oto sposób odkryłem, że to, co można zjeść, można także wypić! Piłem więc alkohol. Na początku były to odmiany niezwykle szlachetne, później mniej szlachetne, a na końcu całkiem pospolite. Tym samym odkryłem kolejną ważną teorię, a mianowicie: jakość spożywanego alkoholu jest wprost proporcjonalna do potencjału ekonomicznego, którym się dysponuje.
Życie jest pełne niespodzianek drogi czytelniku zapewne i ty niejedną taką teorię wymyśliłeś. Ale jak to tego doszło, że musiałem po a nie przed identyfikować przedmiot, który był obiektem niedawnych szaleństw mojej chuci?
Otóż wyobraź sobie drogi czytelniku że picie alkoholu nie tylko może zastąpić konwencjonalny pokarm, ale ułatwia także kontakt ze światem zewnętrznym. Nie potrafię jeszcze wyjaśnić dlaczego, ale jedno jest pewne, że i tu jest kolejna teoria ilość poznanych ludzi jest wprost proporcjonalna do spożytego alkoholu, przy założeniu, że jego stężenie w organizmie nie przekroczy wartości krytycznej. Trudno bowiem kogoś poznać, wymiotując. Zresztą sprawdziłem wiele razy, że podczas rzygania nie można mówić.
Ale wracając do teorii numer dwa: jeżeli można poznać dużo ludzi, to znaczy tak przynajmniej wynika ze statystyk zwiększa się prawdopodobieństwo spotkania kobiety. Tylko jest jeden problem, z którym musi się liczyć ten, kto będzie chciał sprawdzić prawdziwość owej tezy, a mianowicie: zabawa z Bachusem w konsekwencji prowadzi do utraty świadomości. Dlaczego tak się dzieje? Niewiadomo, ale widocznie ten fakt sprawia, że mamy ochotę spotykać wielu ludzi, kiedy jesteśmy upici, żeby zabezpieczyć sobie odwody tzn. mieć pewność, że ten ktoś, kogo spotkaliśmy w trakcie pijaństwa, w chwili, gdy stracimy przytomność, odprowadzi nas do domu. A że, czego dowodzą teoretycy sztuki obcowanie z symetrią i pięknem sprawia człowiekowi przyjemność, dlatego wybieramy kobiety za naszych przewodników. Ich twarze dziwnym sposobem wydają się milsze i bardziej godne zaufania niż męskie. Ale oczywiście to kwestia gustu.
Ale do rzeczy: w ten sposób, przy okazji weryfikacji prawdziwości przysłów ludowych miałem okazję spotkać wiele niewiast, choć co na pewno czytelnik zauważył nie mogłem wiedzieć na początku, że są to akurat kobiety bo byłem pijany do nieprzytomności. Łatwo sobie teraz wyobrazić dramat, który musiałem przeżywać, w sytuacji, gdy budząc się rano próbowałem dokonać rekonstrukcji minionego wieczoru, po którym pozostał jedynie smak alkoholu w ustach, uczucie pragnienia, moja nagość oraz niezidentyfikowany ktoś, który leżał obok mnie w łóżku. W takich sytuacjach strach brał zawsze górę nad zdrowym rozsądkiem i zamiast otworzyć oczy i rozwiać wszystkie obawy dokonując oględzin owego ktosia, snułem domysły. Zawsze jednak okazywało się, że nie mogę pokonać swej niepamięci, zresztą w takich sytuacjach nawet nigdy szczerze nie próbowałem. Musiałem się jednak dowiedzieć, a w zasadzie zyskać pewność, że ów ktoś jest kobietą. Nie mogłem żyć w niepewności. Wpadłem na pewien dziwny, choć niezwykle skuteczny i niezawodny, sposób identyfikacji tego ktosia jako kobiety. Metodą prób i błędów zauważyłem, że stosując odpowiedni model zachowania, oraz używając pewnych określonych sformułowań można odzyskać psychiczny komfort, który towarzyszył mi jeszcze na początku minionego wieczoru. Otóż, drogi czytelniku, podaję ci ten przepis:
Krok pierwszy:
Mając cały czas zamknięte oczy kto wie jak wielkie mogłoby być twoje przerażenie, gdybyś zobaczył w łóżku np. owczarka niemieckiego, który jak wiadomo doskonale realizuje się jako przewodnik, dlatego lepiej ich nie otwieraj zaczynasz się wiercić, dając sygnał, że już nie śpisz. Czekasz, bo być może usłyszysz głos tego ktosia, który już wie, że nie śpisz. Wtedy przy odrobinie szczęścia, poczujesz na swoim ciele dotyk jego dłoni. Jeżeli tak się stanie, to na podstawie analizy głosu tzn. czy to miły sopranik, czy może ponury bas oraz na podstawie analizy dotyku tzn. czy jest to szorstka graba, czy może gładka i delikatna rączka mógłbyś dokonać wstępnych analiz procesu identyfikacyjnego. Ich wyniki mogłyby być uznane za ostateczne i prawdziwe, gdyby nie spryt i przebiegłość osobników męskich o preferencjach homoseksualnych, którzy od stuleci doskonalili metody naśladowania kobiet i przechytrzania zmysłu krytycznego, który jest cnotą mężczyzn. Z tego powodu musisz wykazać daleko posunięta ostrożność i sceptycyzm w stosunku do pierwszych wyników. Dlatego istnieje krok drugi:
Nieważne czy spotkałeś się z jakąkolwiek reakcją ze strony ktosia czy też nie, gdy zdradzałeś oznaki życia, wiercąc się i chrząkając, musisz powiedzieć:
-No dobrze! Było miło, ale się skończyło! Wypierdalaj!
Nie, drogi czytelniku, nie mylisz się. Tak! Musisz użyć inwektywy, mimo że nie musi to korespondować z rodzajem twego uduchowionego wokabularza, a nawet, co rzadkie, może pozostawać z nim w sprzeczności i może cię razić. Ale nie tylko przekląć musisz, to będzie chyba najłatwiejsze, otóż niezbędne jest abyś zmobilizował resztki sił, i wypowiedział te słowa w sposób na tyle kategoryczny żeby nie było żadnych wątpliwości, co do ich interpretacji. Kiedy już to powiesz, czekasz. Jeżeli na reakcję musisz czekać dłużej niż sekundę, stosujesz krok trzeci:
Jest to posunięcie niezwykle brutalne, dlatego odczekaj najpierw ową sekundę, a później przejdź do etapu trzeciego. Otóż, gdy krok drugi jest nieskuteczny (Ale pamiętaj! Czekaj tą sekundę! Daj ktosiowi szansę!) walisz ręką lub nogą w miejsce, w którym jak przypuszczasz znajduje się ktoś i powtarzasz znaną maksymę z kroku drugiego. Pamiętaj aby mieć cały czas zamknięte oczy, ponieważ oprócz wspomnianego zaskoczenia związanego z potencjalną możliwością obcowania z owczarkiem niemieckim, teraz może wstrząsnąć tobą widok krwi, która ani chybi się poleje, gdy prawidłowo zastosujesz krok numer trzy.
Gdy wszystko pójdzie zgodnie z planem, choć to rzadkie przypadki, w który człowiek jest zmuszony posunąć się do użycia tego antyhumanitarnego kroku, jakim jest jego trzecia odmiana, zapewne usłyszysz tak długo i niecierpliwie oczekiwane: Jesteś męską szowinistyczną świnią!
Gdy je usłysz możesz już spokojnie otworzyć oczy. Takie słowa może wypowiedzieć tylko kobieta. Teraz wybór należy do ciebie: albo, niezadowolony z jej walorów fizycznych, milczysz, pozwalając jej wyjść. Ona wychodzi trzaskając drzwiami, a tobie zostaje błogość wywołana odzyskaniem równowagi psychofizycznej. Drugie wyjście: gdy okazuje, że po otwarciu oczu, to jest ta, na którą czekałeś od lat, zaczynasz przepraszać, błagać o litość i zrozumienie. Opowiadasz o tym, że jest jedyną, że jest unikalna i niepowtarzalna innymi słowy łżesz jak najęty, stosując najwykwintniejsze figury retoryczne kupujesz kwiaty, następnie obrączki, i jak wszystko dobrze pójdzie, a w zasadzie jak dobrze poszło, za dziewięć miesięcy doczekasz się ślubu i potomka.

Drogi czytelniku zdradziłem ci przed chwilą jaki zachodzi związek między szowinistyczną odmianą świni, kobiecością a mężczyzną, zatem pora powrócić do mojego, niezwykle oszczędnego w treść, ale jakże bogatego w myśl dyskursu z napotkaną niewiastą.

Widziałem, że chce odejść, gdy nerwowo pogniotła chusteczkę przemienioną po kontakcie z moją twarzą w całun turyński i zaczęła ją chować do kieszeni. Dumny byłem, że to tym razem ja bezbłędnie odczytałem jej myśli, podobnie jak ona to przed chwilą uczyniła. Być może fakt ów był skutkiem oddziaływania jej emanacji, która to oddziaływać musiała na wszystkie, znajdujące się w pobliżu przedmioty.
Jakie szczęśliwe muszą być kamienie leżące pod jej stopami, które nagle w wyniku oddziaływania tej boskiej aury, która także mnie natchnęła, zyskały świadomość swego istnienia. Jaka też wielka musi być ich rozterka, gdy wiedzą, że istnieją a mimo to skazane są na bycie sobą. O wiele lepiej mają te myszy, które w tej chwili przechadzają się podziemnymi korytarzami, wyrytymi pod nią. Muszą przeżywać całkowitą ekstazę! Niezwykła radość musi je w tej chwili ogarniać, ponieważ w tym momencie świadome są nie tylko własnej istoty, ale także swej wyższości nad równie świadomym kamieniem, który nijak, choć bardzo się stara poruszyć się nie może. Mysz natomiast harcuje, tańczy a kamień jak stał, tak stoi.

Ale do rzeczy. Gdy odgadłem, że dama chce się oddalić, postanowiłem ją udobruchać następującymi słowami:
– Bardzo przepraszam, ale nigdy do tej pory nie spotkałem człowieka, choć szukam go od dawna. Pani jest pierwsza, proszę się nie gniewać.
Do tej pory, wspominając tą sytuację, nie mogę wyjść z podziwu dla mych talentów w zakresie prawienia komplementów płci przeciwnej. Zwykle jednak były one kłamstwem, lecz nie tym razem. Oto spotkałem człowieka! Osiągnąłem cel mojej dzisiejszej tułaczki. Ale o tym, że była na pewno człowiekiem, a nie jednym z tych wielu, go udają, miałem przekonać się za chwilę, stosując swoje kolejne, jakże wysublimowane metody.
Niewiasta przyjęła moje przeprosiny i chyba nawet wybaczyła mi, że ośmieliłem się wątpić, jako męskie wcielenie szowinistycznej odmiany świni, w intelekt płci żeńskiej. Odpowiedziała:
– No dobrze, wybaczam. Ale żeby mi to było ostatni raz.
Och jak cudnie było usłyszeć ten cudowny rytm słów, który wydostawał się z jej ust. Pełen nadąsania i sprzeciwu, ale jednocześnie okraszony pewnym nieokreślonym przyzwoleniem na kolejne tego typu prowokacje z mojej strony, których logicznym następstwem zapewne tak zakładała było kojenie się, przepraszania i komplementowanie. Postanowiłem dalej prowadzić tę frapującą rozmowę, kierując się egoistyczną potrzebą nieustannego prowokowania mojego umysłu. Zagadnąłem:
– W ramach przeprosin, czy przyjęłaby pani zaproszenie na kawę? Należy wykorzystać i należycie uczcić okazję spotkania się dwojga ludzi powiedziałem jednym tchem, po raz kolejny jednak tym razem dyskretny ją komplementując. Ona, bacznie przyglądając się mojej, prawie nagiej sylwetce odpowiedziała:
– Chętnie, ale niech się pan najpierw czymś okryje, bo po pierwsze jest zimno i wydaje się, że za chwilę spadnie deszcz, a po drugie to nie wypada iść do kawiarni w samej bieliźnie, nawet gdy jest ozdobiona w krasnoludki mówiąc to uśmiechnęła się, a jej szczery uśmiech przypieczętował błyszczący garnitur białych i równiutkich zębów ala implanty holiłud.
Byłem wdzięczny, że po raz drugi okazała mi swą czysto ludzką i bezinteresowną troskę o moją kondycję fizyczną, która mogła ulec pogorszeniu w starciu z zbliżającym się, jak to twierdziła, deszczem. Nie miałem powodu, żeby nie wierzyć jej przepowiedniom. Już raz dała dowód, że potrafi czytać w myślach. Kto wie jakie jeszcze może mieć zdolności. Był jednak jeden, ważny problem otóż nie dysponowałem ubraniem, ani gotówką na zakup ewentualnego okrycia.
– Proszę niech pan weźmie ode mnie mój płaszcz i niech się pan nim okryje to mówiąc, filmowym gestem zdjęła wierzchnie odzienie i podała je mi. Poczułem się jak bohater filmu romantycznego, w którym odwróciły się rolę. To zawsze facet dawał płaszcz, zmokniętej już kobiecie, żeby on dalej nie mokła, choć była już przemoczona. Okryłem się nim i chciałem po raz kolejny wyrazić swoją wdzięczność, tym razem dla odmiany słowo dziękuje zastępując jakimś uściskiem lub gestem, ale cos mnie powstrzymało. Stała się bowiem rzecz niebywała, choć spodziewana. Otóż zaczął padać deszcz czyli proroctwo owej damy spełniło się. Jak już mówiłem drogi czytelniku nie miałem powodu by jej nie wierzyć, lecz przyznać musze, że w głębi ducha nigdy nie wierzyłem w jasnowidztwo i myślałem, że tylko raz się trafiło ślepej kurze ziarno. Jednak deszczu mogłem się spodziewać, ale niespodziewany był urok jej piersi, które teraz zaczęły odbijać się w moknącej od deszczu bluzce. Teza o celu istnienia kobiecego biustu okazała się prawdziwa. Babka wykorzystała znajomość przyszłości, postanowiła wbrew wszelkim romantycznym konwenansom oddać płaszcz, ażeby przepowiedziany deszcz mógł zmoczyć bluzkę w ten sposób, aby wilgotny materiał dokładnie przylgnął do jej cycków. Oto kolejna feministyczna sztuczka! Teraz nie będę mógł myśleć o niczym innym niż tylko o widoku jej biustu. Nie będę mógł się skoncentrować, a kto wie, być może podzielę los wielu mężczyzn, którzy zahipnotyzowani podobnym widokiem, skazani zostali na mękę małżeństwa. Nie chciałem aby reszta mojego życia odmierzała się ilością umytych naczyń, liczbą dzieci i zmienianych pieluch, oraz codziennymi porankami wzbogaconymi podróżami do tego samego sklepu, po te same bułki, które w ten sam sposób pochłania żona. Musiałem działać. Nie było czasu do stracenia, tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła mi się podobać osoba, która kilka chwil temu nazwała mnie męską szowinistyczną świnią. Odyseusz w takiej sytuacji wiedział co zrobić użył wosku, ja go nie miałem w tej chwili pod ręką. Mógłbym go wydłubać z ucha, w którym zawsze, każdy mężczyzna przechowuje nieświadomie jakąś porcję przeznaczoną na takie właśnie okazje. Bo co innego baby! Te zawsze tymi plastykowymi pałeczkami z watą na koniuszkach udrażniają organ słuchu i namawiają do tego każdego faceta. Cel jest prosty. Nie chodzi tu o higienę, ale o to, by mężczyzna nie mógł sobie zatkać uszu woskiem, gdy baba mu gdera na przykład o cieknącym zlewozmywaku.
Ja jednak nie miałem czasu na to by go wydobyć, nie mówiąc już o tym, że nie wystarczyłoby go na zaklejenie oczu – zauroczenie było tuż, tuż. Gwałtownie zacząłem szukać myśli, która pozwoliłaby mi zwrócić się ku czemuś innemu niż widok tych fatalnych cycków. Byłem już o krok od klęski ostatecznej poznałem to po dłoniach, które po raz kolejny odmówiły mi posłuszeństwa i zaczęły promieniować ciepłem, pocić się i wyrywać ku emanującym demoniczną siłą cyckom. Zmobilizowany wizją końca świata zmusiłem umysł do heroicznego niemal wysiłku i udało się przypomniałem sobie nauki mistrza Jody zawarte w formule: zaufaj mocy!. Postanowiłem choćby na chwilę, dzięki medytacji, polegającej na zwróceniu się ku mocy, odrzucić dobra doczesne. Teraz dopiero przyszło mi zrozumieć szczęście tych, jak jeszcze przed chwilą mniemałem, szaleńców, którzy rezygnują ze świata materialnego i odnajdują niebywałe szczęście.
Oczywiście, jako to bywa we wszelkich historyjkach z hepiendem, także i tym razem ostatnia deska ratunku okazała się to właśnie deską, która przynosi ratunek. Udało mi się! Zamiast cycków mój umysł zdominowały wyobrażenia kwiatków, motylków, świata bez wojen.
Z tej wewnętrznej zadumy wyrwał mnie jej głos:
– No to jak? Idziemy, bo jak jeszcze trochę tu postoimy to na pewno się przeziębię!?
– Gdzie idziemy odparłem zaskoczony, bo zapomniałem o kawowej propozycji.
– Jak to gdzie? Na kawę!
– Ok. zgodziłem się, a swoją aprobatę postanowiłem sformułować zwrotem pochodzącym z języka obcego choć nawet nie pamiętam jaki to język żeby się pochwalić swoim i talentami lingwistycznymi. Ona jednak nie skomentował mojej erudycji i znajomości języków i ruszyliśmy energicznym krokiem ku najbliższej kawiarni.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (2) Spotkanie.

2 stycznia, 2008 by

Idę sobie ulicą ubrany w wykwintną bieliznę w krasnoludki. Jest mi kurwesko zimno. Patrzę w niebo i mówię:
– Niech się stanie ciepłość.
Powtarzam to kilkadziesiąt razy, coraz bardziej marznąc.
Istota najdoskonalsza mnie olewa. Czy ja od niego wymagam żeby morze się rozstąpiło? Czy życzę sobie, by mnie lwy nie pożarły? Czy może o to, by wyrżnął moich wszystkich wrogów? Zawsze proszę go o takie banalne rzeczy, a on nigdy nie odpowiada. Ale to dobrze. Upewniam się tym samym o jego nieistnieniu, bo co innego gdyby któregoś razu mi odpowiedział już nie mówię o tym, żeby spełnił jedną z moich banalnych próśb, ale zwyczajnie odpowiedział. Ale on milczy. I dobrze, bo musiałbym inaczej zacząć żyć, a nie chciałbym porzucać swojego dotychczasowego sposobu życia, który mi nad wyraz odpowiadał. Chociaż muszę przyznać, że od pewnego czasu trapiła mnie taka oto myśl: A co jeżeli on jest? I kiedy umrę, to będę smażył się za swoje grzechy, wraz z miliardami mi podobnych w kotle pełnym wrzącej smoły. Wkrótce jednak porzuciłem owe wątpliwości natury ontologiczno-teologicznej. Nie dlatego, żeby nie były interesujące same w sobie, ale z powodu doniesień prasowych o sapiącym biskupie, który tak bardzo przejął się rola pasterza bożej trzódki, że każdego wieczoru zakradał się owym owieczkom do łóżka, właził pod kołdry a następnie sapał, mlaskał i pocił się niemiłosiernie. Owieczki, jak to z owieczkami zwykle bywa w podobnych sytuacjach, nie wykazały ani krztyny zrozumienia dla sługi bożego. Wyrywały się i płakały. Trudno się im zresztą dziwić. Człowiek cierpi bardzo jak ma zatwardzenie, co dopiero gdy ktoś nawet jeżeli to jest najbliższy współpracownik stwórcy wkłada ci kutasa w odbyt na siłę i na dodatek dyszy: Alleluja! Wówczas doszedłem do wniosku następującego: skoro sługa zachowuje się tak, jakby nigdy nie miał dobrego pana, to znaczy się, że tego pana nie ma, albo ten pan jest taki sam jak sługa. Wolałem pozostać przy tym, że pana nie ma, czyli że bóg nie istnieje.

Nawet nie zauważyłem jak znalazłem się w samym centrum miasta. Wszędzie pełno ludzi, którzy nieustannie mnie mijają. Wszyscy wyglądają tak samo. Garnitury, kostiumy, te same perfumy. Nikt nikomu nie patrzy w oczy. Wszyscy w ziemię. Rządzi nimi osobliwa reguła chodu: prawą stroną ulicy wszyscy idą w jedną stronę, lewą zaś w drugą. Czasami pojawi się ktoś wyraźnie niezorientowany, kto idzie pod prąd, ale ten musi się przepychać, rozpychać łokciami by przejść, by iść w swoją stronę, która jest przeciwna do głównego nurtu. Pomijając ten wyjątek osobniczej aberracji, wszyscy ludzie, zarówno ci po lewej, jak i po prawej stronie ulicy karnie maszerują w jednym kierunku. Jak wojsko lądowe w natarciu lewa, lewa, lewa, cały czas do przodu, byle naprzód. A kurwa spróbuj czegoś zapomnieć! Spróbuj zawrócić! To cię zmiażdżą, rozdepczą na placuszek, wetrą eleganckimi bucikami w beton. I nikt nie zauważy trupa na bruku, nikt się nie zatrzyma. Staniesz się rozjechanym kotem na ulicy, którego zwłoki rozprasowuje kolejne i kolejne auto.

Nikt nie zauważa subtelnego piękna moich majtek. Po co je założyłem!? Przecież mogłem ich w ogóle nie zakładać? Mogłem iść nago! Mogłem w ogóle nie iść! Mógłbym w ogóle nie istnieć!

Czuję się wspaniale, całkowicie samotnie. Kiedy wszyscy zachowują się jakby tu ich nie było, jakby nie istnieli mógłbym nawet założyć sobie te krasnoludki na głowę i tak nikt by się nie zdziwił.
– Może jednak sprawdzę czy ludzie mnie oszukują, w ten sposób, że nie zwracają na moje estetyczne dziwactwo uwagi, ponieważ nie chcą mi robić przykrości? pomyślałem a droga między myślą a czynem jest w moim przypadku krótka, zatem postanowiłem to sprawdzić. Zagadnąłem człowieka obok:
-Przepraszam pana, gdzie znajduje się najbliższa biblioteka. Chciałbym coś poczytać i
– zanim dokończyłem zdanie, na które się bardzo siliłem, żeby swoją formą wzbudziło zainteresowanie: tzn. wypowiedziałem je głośno, ważyłem akcenty itp., mój interlokutor nawet na mnie nie patrząc odparł:
– Nie wiem!

Znam te słowa, znam ten zwrot: nie wiem. Nie ma on z wiedzą nic wspólnego. Jest to przypudrowany i owinięty w garnitur kurtuazji zwrot: spierdalaj. Choć z drugiej strony nie wiem może oznaczać także, że nie mam wiedzy, tej konkretnej wiedzy a inną mam, a przynajmniej mam wiedzę o tym, że nie wiem. Natchniony tym niezwykle skomplikowanym wywodem, z którego do dziś jestem niezwykle dumny jako facet w majtkach, postanowiłem wyciągnąć empiryczne konsekwencje z owego ciągu myślowego. Zagadnąłem zatem drugiego człowieka:
– Przepraszam! chwyciłem kolejnego człowieka za ramię, żeby mi nie zwiał. Czy pan coś wie?
Pierwsze uczucie, które doświadczyłem, to uczucie ciemności i niezwykłego ciepła na policzku.
– Co mogło być jego źródłem? – przez chwilę przemknęła mi myśl, że to może któryś z moich licznych pryszczy nagle eksplodował a twarz zalała się krwią, zmieszaną z złocistą substancją. No tak, problem ciepła wydaje się rozwiązany, ale skąd ta ciemność? Oto kolejna łamigłówka.
– Muszę to sprawdzić. Co jest przyczyną sprawczą mego samopoczucia?
Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Z powodu ciemności (bo nagle także straciłem zdolność widzenia) nie mogłem polegać na wzroku, który w tej chwili nie istniał. Postanowiłem wykorzystać inne zmysły. Kiedyś jak zawiązałem mojemu szczurowi opaskę na oczach sam widziałem jak ta sprytna bestia bezbłędnie rozpoznawała swój świat skoro szczur z takim małym mózgiem to potrafi, to ja tym bardziej dam radę. Sięgnąłem dłonią do twarzy, żeby sprawdzić czy nie mam przepaski na oczach, i aby zweryfikować swoją teorię na temat ciepła na twarzy. Dotknąłem zatem twarzy, trafiając bezbłędnie w epicentrum pulsującego ciepła. Faktycznie, coś to jest, ale nie mogłem zlokalizować wzgórka, pozostałego po domniemanej erupcji pryszcza. Zamiast tego wszędzie odczuwałem wilgoć pod palcami. I w tedy, gdy kontemplowałem charakter tej płynnej substancji, zdarzył się cud! Jakaś nieznana siła przywróciła mi wzrok. Najpierw pojawiały się mgliste kontury, potem nawet całe kształty o wyraźnych rysach, a w końcu kolory. Świat musi być pełen takich cudów, no bo jak wytłumaczyć to, że głodnemu po zjedzeniu posiłku głód ustaje? Przecież nie może być udziałem kromki chleba, że człowiek czuje się szczęśliwy. No, ale koniec tych ekstrawagancji introwertycznych, pora ostatecznie rozwiązać tajemnicę mojego cudu i ciepła na twarzy, które teraz właśnie zmieniło się w odczucie szczypania.
Jak już nadmieniłem: w niezrozumiały sposób odzyskałem zdolność widzenia. Postanowiłem zatem ową umiejętność wykorzystać. Spojrzałem na dłoń, która chwile wcześniej miała dostarczyć mi obrazu rzeczywistości. Mój wzrok skupił się na dłoni, zwłaszcza na dwóch palcach, które miały kontakt z niezidentyfikowaną substancją. Okazało się, że były czerwone. – Myśl! Myśl! powtarzałem sobie i jak się okazało na próżno. Jak nigdy, tym razem nic nie przychodziło mi do głowy. W chwili, gdy odczuwałem straszliwą pustkę we łbie, nagle dotarł do mnie głos z zewnątrz:
– Nic się panu nie stało? Chce pan chusteczkę?
W pierwszej chwili oczywiście nie wiedziałem, że to był głos z zewnątrz. Myślałem, że to kolejny omam wywołany tym niesamowitym przeżyciem, które pełne było równie niesamowitych zagadek. Jak się jednak dowiedziałem, że właśnie był to głos z zewnątrz i dlaczego był to właśnie głos?
Otóż, jak czytelnik się mógł zorientować, całkiem niedawno cudownym sposobem odzyskałem wzrok i rozpocząłem mozolny proces rozwiązywania problemu ciepła na twarzy.
W tej samej chwili, gdy opuściłem krainę, jak mi się zdawało, wiecznego mroku, mój mózg zarejestrował kolejny bodziec był to jakiś dźwięk. Jednak mój mózg także, całkiem niezależnie od mojej woli, rozpoczął identyfikację źródła tego impulsu fonicznego. Widocznie nie mogąc go odnaleźć w swojej strukturze czyli odrzuciwszy idee wewnętrznej halucynacji, rozpoczął poszukiwania w innych rewirach. I tak oto, ta pracowita substancja, zatrzymała się na zmyśle słuchu. Innymi słowy, źródło dźwięku musiało być poza mną. W ten sposób został odkryty początkowo niezidentyfikowany obiekt, który, co się miało za chwile okazać: był człowiekiem. W tej chwili, gdy obiekt został zidentyfikowany jako źródło dźwięku, mój wzrok, także całkiem automatycznie i niezależnie od mej woli, rozpoczął proces dokładnej identyfikacji gatunku, do którego mógł należeć ów twór wydający dźwięki. W związku z tym, że przypominał on z grubsza, swoimi konturami znajome mi odbicie w zwierciadle, mogłem wnioskować, że był to człowiek. Miał kończyny, tułów, wyprostowaną sylwetkę. Jedyne, co go różniło ode mnie, to dwie fałdy tłuszczu, zwisające z miejsca, w którym ja miałem klatkę piersiową, a których kontury jedynie majaczyły pod warstwą odzienia.
– Może jest upośledzony pomyślałem przez chwilę. Ale do głowy mi nie przyszło, że to nie upośledzenie, lecz oznaka kobiecości, która zwie się piersiami, których dotykanie sprawia dziwną przyjemność. Ale o tym za chwilę.
Kiedy już dotarła do mnie świadomość wiedzy, że ów głos wydał właśnie człowiek i dlatego ten dźwięk, można nazwać głosem, postanowiłem rozszyfrować ów przekaz.
Oczywiście na ten temat mógłbym napisać kolejne trzy strony swoich wywodów, ale mając na uwadze zdrowie psychiczne tych, którzy to w tej chwili czytają, dokonam prostego skrótu myślowo-sytuacyjnego. Zapytałem:
– Dlaczego pani przypuszcza, że mi się coś stało? Czy dlatego, że nagle chce mi pani ofiarować niezwykle finezyjną, koronkową chusteczkę?
– Nie, ale ma pan krew na twarzy odpowiedziała, a ja, gdy to usłyszałem wpadłem w panikę.
Jak mogę mieć na twarzy krew!? Tyle razy się uczyłem, że krew płynie w żyłach i tętnicach, więc w jaki sposób mogą ją mieć na twarzy?! W jednej chwili ilość zagadek w moim życiu przekroczyła masę krytyczną i właśnie szykowałem się do utraty świadomości, gdy nagle owa niewiasta wysłała kolejny komunikat o następującej treści:
– No, niech pan otrze tą krew inaczej zapaskudzi – w tym momencie jej przekaz się urwał. Widocznie pomyślałem chciała powiedzieć ubranie, ale niestety ja nie mam na sobie ubrania, oprócz bielizny w krasnoludki.
– Dobrze, proszę mi dać chusteczkę odpowiedziałem naprędce, żeby nie wprawiać ją w większą konsternację, i zacząłem ocierać twarz. Właśnie wtedy dotarło do mnie, że owo ciepło na twarzy, musiało być efektem rozlewu krwi. Ale dlaczego teraz czuję to okropne szczypanie? ta myśl odbierała mi spokój ducha.
– Proszę pani, przykro mi, że zniszczyłem pani taką piękną chustkę. Naprawdę nie wiem, skąd się wzięła ta krew wyznałem intensywnie wycierając twarz.
Kiedy byłem całkowicie zajęty doprowadzaniem do porządku fizjonomii, dotykając wreszcie nosa poczułem ból. W tym momencie nieznajoma dama odpowiedziała:
– Jak to pan nie wie? Przecież ten typek zdzielił pana prosto w mordę mówiąc to wskazała na oddalającą się sylwetkę jednego z tych, co chodzą przez całe życie w garniturach. Gdy mi to powiedziała, nagle uzyskałem całkowita jasność umysłu. Tak przypomniałem sobie.
Chciałem sprawdzić swoją tezę na temat wiedzy potencjalnej, na przypadkowo wybranym osobniku, żeby uprawdopodobnić wyniki eksperymentu, ale niestety, obiekt badań wykazał niezwykłą niezrozumiałość dla potrzeb nauki i dla postawy naukowej, i jak to powiedziała kobieta zdzielił mnie w mordę! Stąd krew i odczucie szczypania, stąd dziwny, początkowo niezrozumiały zanik zdolności widzenia! Tak, to wszystko wydaje się mieć sens pomyślałem. Ale było coś niespójnego w tej, naprędce skonstruowanej teorii. Wiedziony instynktem badacza-sceptyka, zgadnąłem niewiastę:
– Czy jest pani pewna, że on mnie uderzył? wskazałem palcem na typka, którego kontury z trudnością wyłoniłem z tłumu szarych garniturów.
Niewiasta odpowiedziała bez chwili namysłu:
– Tak.
Teraz dopiero wpadłem w panikę. Wszystkie moje dotychczasowe koncepcje szlag trafił. Jeżeli ten, który mnie uderzył był człowiekiem, to znaczy, że nie był człowiekiem.
Uwaga do czytelnika:
Nie martw się drogi czytelniku! Jeżeli wykazałeś tyle silnej woli aby brnąć w moją historię, mój dylemat człowieka nie-człowieka za chwilę stanie się i tobie zrozumiały.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

Psychopatologia społeczna (1) Śniadanie

2 stycznia, 2008 by

Śniadanie

Wstałem. Jak zwykle kurewsko zacząłem dzień.
– Kawa, gdzie jest kawa? Przecież muszę ją wypić inaczej cały dzień będzie do dupy pomyślałem. Pościel zeszmacona, ubranie dawno straciły swą świetność.
– Trzeba tylko znaleźć świeżą bieliznę powiedziałem do siebie i rozpocząłem poszukiwania.
Szafa, pod szafą, może pod łóżkiem… nie tu nie znajdę niczego co można jeszcze użyć bez przykrych konsekwencji o charakterze dermatologicznym.
W trakcie poszukiwań spotkałem kolegę, w zasadzie stałego sublokatora. Szczur wędrowny. Niezły. Wielki i soczysty, sierść błyszczy na nim jak psu jajca. Miałem kiedyś taką fantazję, żeby drania upolować. Jakie on ma szczęście, że nie gustuje w narkotykach. Kto wie, jakie safari mógłbym urządzić w narkotycznym odurzeniu. Zapewne jego skóra zdobiłaby moją ścianę i byłaby największym z moich trofeów, jako łowcy szczurów.
Kolega szczur nieświadomy moich fantazji stał spokojnie na tylnich łapach, w przednich trzymając kawałki czegoś tam. Nie wiem czym się żywi, ale klimat tego miejsca wyraźnie mu służy. Przykład świetnej symbiozy istot rozumnych. On wie, że u mnie znajdzie zawsze jakiś ochłap do jedzenia i ja wiem, że jak mi zabraknie żarcia, to mogę upolować szczura. Poza tym jest genialnym odkurzaczem, zżera wszystko, co jest w zasięgu długich czułków umieszczonych wokół ryjka.
Grzebiąc w stercie książek, poczułem celofan opakowania pod ręką. Teraz sobie przypomniałem, że na któreś urodziny dostałem komplet bielizny, której nigdy nie otwarłem, bo kto nosiłby gacie z krasnoludkami. Niestety brak bielizny, który najbardziej doskwiera pod sztywnym, tajwańskim dżinsem, jest niezwykle rzeczywisty.
A propos tajwańskiego dżinsu i dżinsu w ogóle. Gdyby ktoś poprosiłby mnie o wskazanie powodów ponadczasowej popularności tego materiału, to odpowiedziałbym: sukces dżinsów zaczyna się w epoce głupich kowbojów, kiedy to wybitnie odmóżdżeni Amerykanie chyba jedyne istoty na świecie, które zamiast palić tytoń, żują go zaczęli paść krowy i poszukiwać złota. Okazało się wówczas, że tylko jeden rodzaj materiału, właśnie dżins, charakteryzuje się taką odpornością na czynniki zewnętrzne, że się nie drze po pierwszym tygodniu noszenia. Jego natura i właściwości były tym samym trochę podobne do tych troglodytów w kapeluszach uganiającymi się za cielakami w lassem w ręku wrzeszczących przy tym: iiiii haaaa!. Nastąpiła tu ta sama korespondencja charakterowo-materiałowa, co na dalekim wschodzie, tylko, że w Chinach, wielowiekowym państwie kultury, skośnooki charakter znalazł swój wyraz w ultradelikatnym jedwabiu, o którym głupi matoł na koniu w kowbojskich butach nie miał w ogóle pojęcia. Innymi słowy, to w epoce dzikiego zachodu dżins, jako wyraz głupoty i brutalności pojawił się w kulturze. Ale dlaczego jest popularny do dnia dzisiejszego? To proste. W każdej społeczności, choćby nie wiem jak była ukulturalniona głupota jest wartością stałą. Zawsze i wszędzie głupota była jest i będzie. Mało tego. Nie jest to kategoria czysto socjologiczna, ale twór jak najbardziej realny, dlatego też potrzebuje swoich środków wyrazu to jest, między innymi: dżinsów. W tym wszystkim najgorsze jest jednak to, że kowbojsko-amerykanski styl życia, to ujeżdżanie byków z mordą pełną tytoniu, skolonizowało nawet daleki wschód. Dziś tam produkuje się dżinsy. Idziesz do sklepu i mówisz sprzedawczyni, że chcesz amerykańskie levisy. Pani ci daje pięćsetjedynki, zakkładasz je na dupę, płacisz jak za jedwab malowany ręcznie. A kiedy wracasz do domu, by nacieszyć się tym prymitywnym gównem, znajdujesz małą etykietkę: Made in Taiwan.
– Lecz ja nie mam nawet tajwańskiego dżinsu! Ja w ogóle nie mam spodni! dotarło to do mnie po chwili. Postanowiłem zatem założyć jedyną część garderoby, która potencjalnie mogłaby okryć mojego penisa i pośladki.
Po odpakowaniu kompletu i pierwszej przymiarce, muszę powiedzieć, że nie było aż tak źle jak myślałem.
– Relatywizm jest relatywny powiedziałem do szczura, który teraz stał się niewidoczny. To, co wcześnie wydało się komuś ładne, ergo godne bycia prezentem urodzinowym a mnie paskudne ( do tej pory nie odpakowałem przecież tych gaci i pewnie nigdy bym tego nie zrobił, gdyby nie potrzeba chwili ) dziś wydało mi się czymś, co można bez straty dla zmysłu estetycznego nosić.

Nóż, margaryna, chleb.
– O nie, to ekstrawagancja, jeść chleb w czasach, gdy wszyscy jedzą ekologiczne pieczywo, które smakiem i wyglądem przypomina złożony papier toaletowy.
Oczywiście szczur nie narzeka. Szczur zresztą nigdy na nic nie narzekał, ani jednej skargi przez tyle lat wspólnego życia. Nie marudził, gdy co dwie sekundy zmieniałem kanały tematyczne w telewizorze. Nie protestował, gdy dłubałem w nosie a następnie kulałem babole w palcach by później strzelać nimi na zakurzoną podłogę. Idealny partner życiowy!
-No właśnie gdzie jest mój przyjaciel? pomyślałem i zacząłem uważnie doglądać szarej skórki buszującej po kuchennej podłodze.
– O jesteś! gdy się nagle pojawił, rzuciłem mu okruch.
Nawet mu to na rękę, raczej na zęby. Gryzoniom podobno całe życie rosną siekacze i czerstwe pieczywo jest dobre jako materiał ścierny. Gdyby jego jedyneczki regularnie nie były ścierane, porysowałby nimi podłogę. A wówczas mógłbym się na niego o to nieźle wkurwić. Bałagan bałaganem, syf syfem, ale porysowane podłogi to już gruba przesada.

Pierwszy kęs. Zęby jak żarna młyńskie pracują. Już czuję jak ściera się szkliwo, już widzę uśmiech mojego dentysty, zdzierającego ze mnie forsę rekonstruując któregoś z siekaczy, który ani chybi skapituluje za którymś śniadaniem.
Dentyści to w ogóle dziwna grupa zawodowa. To chyba jedyny taki przypadek w historii, że ludzie stworzyli mit świeżego oddechu i piszczącego pod językiem szkliwa, by zarobić na tym górę szmalu. Kto w średniowieczu mył zęby? Kto chodził do dentysty? A ludzie mimo to żyli. To samo kilka stuleci wcześniej! Na przykład, u takiego Plutarcha żadna z postaci nie ma problemu z uzębieniem. Żadna także średniowieczna kronika nie wspomina o królu czy też świętym, któremu puchnie morda. Dopiero całkiem niedawno wymyślono bzdurę szczotkowania zębów. Nikt oczywiście nie mówi tego głośno, ale prawda jest taka, że jak się jakiś kawałek metalu poleruje nieustannie, to ten metal się ściera. Tak samo dzieje się z zębami. Dentyści wymyślili sobie, że namówią ludzi do regularnego szczotkowania zębów. Podpisali następnie tajną umowę z producentami past, by ci dodawali jakiś materiał ścierny do swoich produktów wzbogacony kwasami czy innymi środkami żrącymi. Tak powstały pierwsze pasty do zębów. Ludzie oczywiście je kupują i używają, bo nasłuchali się bzdur o świeżym zapachu z mordy, o tym, że jak nie będą szczotkować regularnie siekaczy, to im one wypadną. I napierdalają szczoteczkami ruchy okrężne, ścierając warstwę ochronną, zwaną szkliwem. I im bardziej regularnie to robią, tym bardziej zbliżają się do tego etapu w swoim życiu, w którym w mordzie zamiast zębów będą mieli plastykowe protezy. Pic polega na tym, że za każdym razem zarabia dentysta i producent pasty do zębów, bo protezę też trzeba myć.

Ale nie ma tego złego. Szczur dawno dokończył swój kąsek i teraz łakomie spogląda ukradkiem na miliardy odruchów, które spadają na podłogę. Jak ta bestia odróżni okruch od zwałów kurzu i ziemi, które grubą warstwą ścielą podłogę?

No nic, teraz pomału trzeba to coś przełknąć i już mniej cholesterolu w organizmie. Kurwa, znowu zaoszczędziłem sobie kilka chwil życia. Pożyję dwie minuty dłużej, nie zapchają się moje żyły, umysł zachowa przytomność, no i starcza demencja mnie nie dopadnie. A jeżeli dopadnie i umrę szybciej niż to wynika z moich obliczeń, pozwę producenta tego czegoś do sądu, za brak efektów zdrowotnych. Zgodnie z opisem na opakowaniu, po tak ekstremalnej dawce witamin i przeciwutleniaczy powinienem świecić a moje ciało powinno przypominać starożytnych herosów. Jednak dziś ani ja, ani mój prywatny szczur nie przypominamy, choćby w ogólnych zarysach adonisa.

Teraz trochę trucizny kawa tak na wszelki wypadek. Podobno się nie zasypia po kawie. Ale dlaczego ja znowu ziewam? Szczurowi oszczędzę tego oszustwa. Niech pije rosę z kranu w łazience, oczywiście niech się najpierw dostanie do niego.
Ta cyniczną myślą zakończyłem pierwszy posiłek śniadanie z głowy.
– Aha! Przecież trzeba napić się soku najbardziej zdrowotnej i wykwintnej substancji jaka kiedykolwiek istniała na ziemi. Prawdziwa uczta dla zmysłów i bakterii jelitowych, które z niecierpliwością czekają na kolejną porcję błonnika, który sprawia, że się krócej w kiblu siedzi.

Moje upodobanie, a w zasadzie swoista sokomania, była chyba od zawsze wpisana w naturę, która przypadła mi w udziale. Na imię dano mi Sok, bo widocznie moi rodzice antycypowali ową niezwykłą namiętność, jaką darzyłem od niepamiętnych dla mnie czasów wszelkie odmiany soku. Co więcej, zawsze mi powtarzali: Synu nie pozwól, aby imię twoje odmieniano przez przypadki. Ma być nieodmienne, tak jak ty!. Nigdy nie dowiedziałem się, co chcieli przez to powiedzieć. Gdy byłem mały, to nie interesowałem się tym, gdy dorosłem i chciałem się tego dowiedzieć moi rodzice nie żyli.

Tym czasem szczur ponownie zniknął, poszedł pewnie załatwiać swoje szczurze sprawy, bo nie samym chlebem przecież żyje. Muszę iść do pracy. 7, 8, zbliża się 9 a ja jeszcze ciągle tu siedzę.

Wychodzę z mieszkania. Jeden i drugi obrót klucza i po sprawie drzwi zamknięte. Cały czas zastanawiam się dlaczego je zamykam? Przecież kto kradnie gnój z chlewu? Do tego nie potrzeba wyrafinowanych technik złodziejskich, żeby się w takie dobra wzbogacić. Ale cóż, nauczyli mnie zamykać, więc zamykam. Niedługo będą kazali zamykać wszystko, bo przecież wszystko można ukraść, tylko na dzień dzisiejszy nie wszystko można sprzedać.

Kategoria: Bez kategorii | 3 komentarze »

jeszcze słowo o PoliszFikszyn

2 stycznia, 2008 by

tytuł, który tak sobie wymyśliłem na początku, teraz mi sie nie podoba. Bardziej mi tu pasuje teraz: „Antymitologia”. Jedna z moich uczonych koleżanek, specjalistek od mediów, mówi, że „Antymitologia” to kompletnie niemedialny tytuł, ze odstrasza. A ja jej na to: „I bardzo dobrze! Ma odstraszać. Po to zostało to napisane!”. A ta dalej swoje. No to mówię jej: „Czy wiesz, że Tolkien napisał 'Mitopeię'”? Ona, jak na mądrą bestię przystało, wali mi z grubej rury: „Ale ty nie jesteś Tolkienem”. Uzywając swoich wszystkich sofistycznych sztuczek, staram się bronić. Argumentuję zatem: „Tolkien nie zawsze był Tolkienem”. Jednak ona nie daje się na to nabrać i kwituje: „Nie ściemniam mi tu!”.

Ale po co o tym piszę?

Za chwilę skończę korektę. W trakcie poprawy pojawiają się pewne apgrejdy niektórych części. Kiedy już się z tym uporam, złamię tekst do formatu B5 i zapiszę w plicu *.doc
Każdy zainteresowany będzie sobie mógł ściągnąc to całkowicie za darmo.
Ehhh, jaki to ja jestem dobry.

Kolejna książka internetowa, którą piszę ma tytuł: „Psychopatologia społeczna”. Juz wkrótce pierwsze odcinki.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

PoliszFikszyn (40)

31 grudnia, 2007 by

– A on mnie przezywa buuuu! usłyszał w słuchawce Atomizer Adamski. Po głosie poznał, że to był jego najlepszy funfel Dżak Menel. Nie wiedział co odpowiedzieć. Budzik na szafce nocnej pokazywał drugą w nocy, trochę był zaspany. Jednak nie wypadało zostawić przyjaciela na lodzie, zwłaszcza, że znał jego wrażliwą naturę. Zapytał lekko zaspanym głosem:
– To ty Dżak?
– Tak, buuu, chlip, chlip, to ja. Weź im coś powiedz, bo zrobię sobie coś złego płakał przez telefon. Był w całkowitej rozsypce. Adamski znał ten histeryczny ton w głosie swojego najlepszego funfla. Wiedział, że to nie przelewki i że musi jak najszybciej zareagować. Powiedział do Menela:
– Uspokój się. Już sprawdzam.
– Byle szybko, byle szybko…buuuu…bo sobie coś zrobię histerycznie powiedział Dżak i rozłączył się. Adamski słysząc w słuchawce rytmiczne beeep, beeep, beeep wiedział, że także i tym razem to nie żarty. Znał przecież Dżaka nie od dziś. Postanowił działać. Wstał, szybko założył różowy szlafrok w krasnoludki, który dostał na 69 urodziny od Dżaka, włączył komputer. W wyszukiwarce internetowej wpisał adres: www.nieszuflujtakdżak.pl, następnie zalogował się do panelu administratora tylko on znał hasło. Szukał w Wierszach. Tu nic nie znalazł. Szukał w dziale Forum. Jest! odetchnął z ulgą. Odnalazł sprawcę histerii Dżaka. Wątek: Rewelacyjna książka o Menelu. Musisz ją przeczytać. Bez zbędnej zwłoki zaznaczył post jako skasowany i nacisnął ENTER.
Teraz pozostało mu już tylko czekanie. Dżak jednak nie oddzwaniał z podziękowaniami, co zawsze w podobnych sytuacjach robił. Adamski trochę się niepokoił o kondycje psychiczną przyjaciela i cały czas monitorował nowe wątki wpisywane na Forum. Trzy minuty po tym, jak wyciął wpis antymenelowy, ktoś wkleił następny o podobnej treści. Ten też usunął. Jednak to nie przyniosło efektu, bo za chwilę ktoś inny napisał to samo. W końcu pojawiła się lawina takich wpisów i nie nadążał z kasowaniem. Wpadł w prawdziwy amok: kasuj+ENTER, kasuj+ENTER, kasuj+ENTER. Po godzinie sytuacja jakby się unormowała. Atomizer Adamski, główny administrator portalu nieszuflujtakdżak.pl, odsapnął zadowolony. Nareszcie, koniec! Ufff, a było gorąco! Mam nadzieję, że to ich oduczy trolowania! pomyślał. Na wszelki wypadek przejrzał jeszcze bazę danych, żeby sprawdzić, czy aby przypadkiem zbanowani użytkownicy nie próbują się ponownie rejestrować by nękać Dżaka kolejnymi wpisami.
– O kurwa! Co ja zrobiłem!? powiedział głośno.
Okazało się, że w bazie oprócz niego, Dżaka i Winniczka nie było innych userów. Wszystkich w tej godzinnej rzezi skasował. Ponad tysiąc nicków znikło wraz z naciśnięciem klawisza ENTER.

***

I tak oto kończy się historia Dżaka Menela. Czasem sensacyjna, czasem pouczająca, czasem śmieszna ale także smutna. Ktoś pewnie może czuć niedosyt, że tak nagle to się wszystko urywa i mógłby zapytać: A co dalej z jego wierszami? Co dalej z jego książkami? Co z karierą medialną w Łasskotkach z gwiazdami? Jak zakończył się jego podbój internetu? I w ogóle: co dalej?. Dla tych wszystkich mały skrót.
1) Wiersze.
Dżak już nigdy nikogo nie zachwycił trzynastozgłoskowcem.
2) Książki.
Barbi trafiła do kanonu lektur szkolnych dla klas szkoły podstawowej. Stało się tak dlatego, ponieważ Dżak miał jakieś powiązania z córką prezydenta. Ten polecił ministrowi edukacji, by wywalił szalonego Gombrowicza, a na jego miejsce wpisał na listę lektur Barbi Menela. Książka ta doczekała się telewizyjnej adaptacji. Na jej podstawie znany reżyser, specjalizujący się w ekranizacjach obowiązkowych lektur szkolnych, Andrzej Wajda, nakręcił film o takim samym tytule. Publiczność i tym razem nie zawiodła. Dzieciaki pchane przez panie od polskiego całymi klasami odwiedzały kina. Dlatego akurat jeżeli chodzi o temat Książki, Dżak Menel osiągnął pewien sukces.

3) Łasskotki i telewizja.
Po emisji odcinka pilotażowego tego tok-szoł, badania telemetryczne wykazały, że oglądalność jest minimalna. Przesunięto porę emisji tego programu na godzinę pierwszą w nocy. Wkrótce, po zakontraktowanych dziesięciu odcinkach, program całkowicie zdjęto z anteny. Co prawda Dżak próbował jeszcze swoich sił w niszowej Telewizji 4, w której prowadził na żywo quiz Zgarnij forsę, gdzie namawiał do telewidzów do dzwonienia. Przekonywał nienaganną polszczyzną, że wydając tylko dwanaście złotych za minutę plus VAT, mogą wygrać całe pięć stów. Ale i ta rola okazała się niewypałem. Producenci programu szybko zorientowali się, że cycata blondyna jest bardziej sugestywna niż pan w cylindrze.

4) Podbój internetu.
Po pamiętnej rzezi na portalu nieszuflujtakdżak.pl, która zapisała się w świadomości społecznej jako Czystka Adamskiego, Dżak z Atomizerem, mimo usilnych starań nigdy nie powtórzyli sukcesu pierwszej strony internetowej. Szlag trafił plany o czerpaniu zysków z reklam. Oczywiście Dżak próbował się jeszcze ratować. Pisywał jakieś czterystuznakowe felietoniki dla innych portali. Jednak i tego zaprzestał, zdając sobie sprawę, że już po wszystkim, że jego wirtualnych pięć minut przepadło na własne życzenie.

5) Co dalej?
Dalej nic się takiego szczególnego nie wydarzyło. Dżak próbował swoich sił jeszcze w innych dziedzinach sztuki. Zaczął malować obrazy farbkami plakatowymi. Tu okazał się kompletnym beztalenciem, chociaż próbował dowodzić, że jego dzieła mają bezpośredni związek z testami Rorszacha i że może warto by je stosować w koloroterapiach, tak bardzo modnych na zachodzie. Nikt się jednak na to nie nabrał.
Wygłosił też kilka wykładów dla starszych pań na tak zwanym Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Jednak w związku z wysokim odsetkiem śmiertelności studentów, wkrótce zabrakło mu publiki. Próbował także rzeźbić. Zaczął od modelowania plasteliny, później strugał w mydle. Ale także bez większych sukcesów.

I w zasadzie to by było na tyle.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

« Wstecz Dalej »