Psychopatologia społeczna (18) Drzwi trzecie – OITP

6 stycznia, 2008 by

Pomieszczenie przypominało kameralną salonik taki, co to w którym angielscy lordowie oddawali się poobiedniemu rytuałowi paleniu cygar. Masywne czesterfildy wbijały się w gruby, perski dywan koloru bordowego. Na środku stał mahoniowy stolik, którego blat zdobiony był intarsją z masy perłowej i korzenia orzecha kaukaskiego. Na ścianach wisiały antyczne gobeliny, które wraz z biblioteczką biedermaierowską dodawały niezwykłej atmosfery temu miejscu. Na jednej z ścian wisiała tablica, przy której stała dorodna locha, nieustannie na niej cos zapisując, gdy w tym czasie wygodnie rozłożone w sofach i fotelach inne świnie, pilnie notowały, słuchały i do czasu do czasu wdawały się z nią w dyskusje. Żadna z tych świń mnie nie zauważyła. Stałem w kącie i uważnie się im przyglądałem.
– Każda władza potrzebuje ideologii powiedziała locha. To chyba ta przywódczyni, o której wspominał wilk pomyślałem. Świnia kontynuowała:
– Teoria jest potrzebna, bez teorii nie ma władzy.
– Jak to naczelniczko? odezwała się jedna ze świń Czy nie wystarczy sam wilk?
– Wilk jako wilk nie jest groźny. Jest zbyt gruby i zbyt stary, by wystarczył dla utrzymania władzy, powstrzymując społeczeństwo świńskie od rewolucji wymierzonej w swój gatunek. Nawet gdyby był młody, w pełni sił, to i tak by się nie sprawdził. Co on może sam w pojedynkę?
– No tak głos pomruku rozbiegł się po pomieszczeniu.
– Dlatego potrzebna jest teoria wilka, mit okrutnego drapieżnika, który wszystkich i wszystko pokona, który czyha na świnie, by je pożreć, żeby świnie się go bały.
– Ale skąd wziąć teorię władzy? zapytała inna świnia.
– Od człowieka odpowiedziała naczelniczka, a gdy to świnie usłyszały zaczęły złowrogo kwiczeć, chrumkać i sapać:
– Jak to!? Jak to!? Kwi, kwi! Przecież ich pokonaliśmy, są od nas gorsi! Kwi, kwi! dobiegało z sali. Locha jednak zachowała spokój i stanowczym chrumknięciem dała znak, by się uciszyli.
– To, że pokonaliśmy człowieka nie znaczy, że człowiek był gorszy. To dowód, że my świnie jesteśmy najlepsze, ale nie to, że ludzie są gorsi. Ich cała historia ma kilka tysięcy lat, w której wielokrotnie udowodnili, że potrafią zapanować nad silniejszymi stworzeniami, nad przyrodą, nawet nad samymi sobą. A jak długo my rządzimy światem? zapytała.
Słuchające jej świnie zamyśliły się. Faktycznie, trudno było odmówić racji naczelniczce.
– Dlatego będziemy uczyć się od człowieka, z jego historii, by nie powtórzyć jego błędów, ale udoskonalić metodę panowania i system władzy.
– A skąd człowiek wziął swoją teorię władzy? Skoro my bierzemy od ludzi, to ludzie też musieli ją przejąć od kogoś? zapytał jedna z dociekliwych słuchaczek maciory.
– Bardzo dobre pytanie, bardzo dobre odparła z uznaniem naczelniczka Od nikogo, sam wymyślił.
– Hmmmm…. rozległo wśród słuchających świń.
– Tak, tak, ale to nie znaczy, że był lepszy od nas powiedziała, uprzedzając kolejne pytania Człowiek najpierw pilnie obserwował samego siebie. Po jakimś czasie zauważył dwa pierwiastki, które w nim dominują, a mianowicie: rozum i uczucie, część racjonalną i irracjonalną. Ci z nich, którzy zdecydowali się zapanować nad pozostałymi, wiedzieli, że muszą skolonizować te obszary dwa świadomości. Dlatego wymyślono dwie teorie władzy. Pierwsza, irracjonalna, odwoływała się do wartości metafizycznych; druga, racjonalna, odwoływała się do tak zwanego stanu natury.
– Proszę opowiedzieć o tej irracjonalnej! zawołały gromko zaciekawione świnie.
Maciora rozsiadła się wygodnie w fotelu, założyła golonkę na golonkę i zaczęła:
– Przypomnijcie sobie czasy, kiedy byliście jeszcze małymi prosiaczkami. Biegaliście sobie beztrosko od jednego cycka do drugiego, by ssać mleko. Przypomnijcie sobie, co wówczas mówiły do was maciory rozpłodowe, gdy za bardzo oddalaliście się od chlewni.
– Opowiadały bajki o złym wilku, który nas pożre odpowiedziały zgodnie słuchające świnie.
– A teraz, kiedy macie okazje codziennie oglądać wilka, to czy wierzycie, że on mógłby was pożreć?
– Eeee, stary jest, gruby i prawie nie ma zębów zaczęli się śmiać.
– A mimo to baliście się wówczas.
– Oj, bardzo potwierdziły zgodnie.
– I na tym polega cała tajemnica irracjonalnej władzy, jej teorii, którą odkryli jako pierwsi właśnie ludzie. To oni zaczęli układać mity i bajki o baśniowych stworach, o tym, jak to się czają na nieposłusznych życzeniom władzy obywateli. Na początku były to złe smoki, źli władcy czterech żywiołów, których moc nie znała granic. To nimi straszyły mamki niesforne dzieciaki, zmuszając je do posłuszeństwa. Po jakimś czasie udoskonalili ową teorię. Ludzie z czasem mądrzeli i nie oddziaływały na nich proste mitologie. Dlatego schemat o nadnaturalnych mocach, które nie mają granic, wykorzystano w tak zwanej ogólnej irracjonalnej teorii panowania, w skrócie: OITP
– Co to takiego? Co to? pytały niecierpliwie świnie.
– Jest to jak najbardziej ogólna teoria irracjonalnego panowania, którą wymyślono w taki sposób, żeby swoim zakresem objęła wszystkich ludzi.
Jedna z słuchających świń, ta sama, która wcześniej wykazała się niebywałą dociekliwością, za co został pochwalona przez lochę, zapytała:
– Naczelniczko, przecież to nie jest możliwe. Ludzie dzielili się na rasy, nie byli jednorodnym gatunkiem.
– Masz rację, ale niezależnie od koloru skóry wszyscy w pewnym okresie wierzyli w mity o nadnaturalnych siłach, których moc i potęga zmuszała śmiertelników do bycia posłusznym. Dlatego ci najmądrzejsi z ludzi, ci, którzy chcieli bezwzględnie panować wymyślili sobie, że zakres władzy nie może mieć charakteru lokalnego. Tu ważną role odegrała ambicja, bo owi mędrcy pragnęli rządzić wszystkimi, niezależnie od koloru skóry czy narodowości. Stąd właśnie wziął się pomysł na OITP. Jak już powiedziałam kontynuowała locha teoria ta oparta była na aksjomacie: moc, która nie ma granic. Aksjomat ten wzbogacono uniwersalnym podmiotem, czyli pojęciem jak najbardziej ogólnym. I tak oto wymyślono kategorię BOGA. Do tej konstrukcji teoretycznej dodano także pojęcie DIABŁA.
– A co to jest ten bóg i diabeł zapytały świnie.
– Bóg to jedno z najbardziej uniwersalnych pojęć, właściwe dla pierwiastka irracjonalnego, niezależnie od kultury, wychowania, czy koloru skóry. To taki kompleks teoretyczny, w którym znajduje się kategoria wiecznego życia, sprawiedliwości, absolutnego dobra. Oczywiście różnie jest on nazywany przez ludzi. Jedni widzieli w nim Manitoo, inni Shiwę inni zaś nazywali go Jehowa. Niezależnie od tego jak był nazwany, zawsze miał te same właściwości. Diabeł to także pojęcie ogólne, które podobnie jak kategoria bóg, zawierała w sobie inne pojęcia. Były to: pojecie bezwzględnego zła, fatalnej siły, wiecznego cierpienia.
Niebywale ważne w tym wszystkim jest to, że bóg i diabeł zawsze występowały w nierozdzielnym tandemie. Jeżeli w jakiejś kulturze był bóg, natychmiast pojawiał się diabeł, chociaż, jak już powiedziałam, różnie był nazwany. I właśnie to jest tajemnica OITP.
– Hmmm… ponownie rozległo się wśród słuchających świń.
Maciora podniosła się z fotela, podeszła do tablicy, wzięła kredę i powiedziała do świń:
– A teraz zanotujcie sobie dokładnie schemat aksjomatyczny i strukturę OITP.
Świnie pochyliły się nad zeszytami i zaczęły notować.
– Aksjomat pierwszy powiedziała świnia rysując na tablicy jedynkę To zasada: Moc, która nie ma granic właściwa jest tylko dla podmiotów aksjomatów dwa i trzy. Aksjomat drugi: Istnieje takie jedno tylko B, gdzie B oznacza: bezgraniczne dobro, sprawiedliwość i życie wieczne. Aksjomat trzeci: Istnieje takie jedno tylko D, gdzie D oznacza: bezgraniczne zło, niesprawiedliwość i wieczne potępienie itd.. Podkreślcie na czerwono to itd., to bardzo ważne, ale wyjaśnię wam to w swoim czasie. Zanotowaliście?
– Tak odpowiedziały chórkiem świnie.
– Dobrze. To teraz zanotujcie sobie lematy.
– A co to jest? zapytały.
– To takie twierdzenia pomocnicze odpowiedziała locha i kontynuowała Lemat pierwszy. W całym zbiorze X, gdzie X oznacza dowolny zbiór jednostek, czyli jakieś społeczeństwo, niezależnie od kultury, rasy, języka istnieje takie Y, gdzie Y jest jednostką, bądź zamkniętą grupą jednostek, którzy uważają, że mają uprzywilejowany stosunek do B.
– Pomału, pomału poprosiły świnie Czy mogłaby naczelniczka to wytłumaczyć.
– Jasne odparła locha Na przykładzie ludzi. Otóż niezależnie od tego, w której kulturze pojawia się kategoria boga, automatycznie pojawiają się tacy, którzy uważają, że bóg jest bliżej nich niż pozostałych ludzi. To znaczy, przedstawiają się jako najbardziej ulegli, wybrani, którzy bezpośrednio kontaktują się z bogiem. Zrozumiano?
– Eee, nie bardzo… sapały świnie.
– No to wyjaśnię wam to po świńsku. Wyobraźcie sobie idealne koryto, w którym wiecznie jest ciepłe żarcie. Parowane ziemniaki, zmieszane z mlekiem, z suszem roślinnym i pyszną paszą z mączki kostnej…
– Mniam, mniam zamlaskały świnie, które uległy obrazowemu opisowi i wyobraziły sobie takie koryto.
– Ale to koryto, to coś więcej niż źródło wiecznego żarcia. Otóż wyobraźcie sobie kontynuowała że każda ze świń, kiedy zje z niego będzie żyła wiecznie. Nie będzie chorowała, nie będzie cierpiała ani się smuciła. Stanie się nieśmiertelną, wiecznie zadowoloną świnią.
– Super! rozległo się po pokoju.
– Mało tego. Wyobraźcie sobie także, że to koryto, zgodnie z aksjomatem jeden posiada nieograniczoną moc. Sprawia, że w swoim życiu ziemskim świnie są szczęśliwe, że tak zwany los im sprzyja i dobrze im się powodzi, lub też zsyła karę na te, które dopuściły się występku. Staje się zatem nie tylko źródłem ciepłego żarcia, ale źródłem sprawiedliwości na ziemi.
– Ciekawe, ciekawe mlaskały świnie.
– I właśnie teraz, kiedy mamy już superkoryto jako źródło supersprawiedliwości, to pojawia się właśnie ów Y, czyli jakaś świnia, która ogłasza innym świniom: Ja wiem wszystko o tym korycie! Mnie słuchajcie! Bo słuchając mnie, będziecie mogli się dopchać do tego koryta i żreć z niego do woli!
– Ale to nonsens, przecież kto by takiemu uwierzył? powiedziała jedna ze świń.
– Niezupełnie odpowiedziała locha Otóż świnia Y, aby przekonać inne świnie wykorzysta znajomość praw natury. Na przykład będzie w stanie przewidzieć, kiedy nastąpi zaćmienie słońca. I tuż przed tym zanim słońce schowa się za tarczą księżyca, ogłosi: Słuchajcie mnie świnie! Jeżeli nie będziecie mnie słuchały, to superkoryto się na was pogniewa i zgaśnie słońce, w którym lubicie się wygrzewać!. Świnie oczywiście zakwiczą cynicznie, a tu nagle bum! Pełne zaćmienie! Co wówczas zrobią? Jak myślicie?
– No, uwierzą tej świni Y odpowiedziały.
– Macie rację. Uwierzą. Mało tego, będą błagały świnie Y, żeby ta udobruchała superkoryto, że będą posłuszne. Świnia Y wówczas podniesie golonki ku niebu i zawoła: O! Superkoryto! Wreszcie uwierzyły!. Księżyc przejdzie w kolejna fazę obiegu i odsłoni tarczę słoneczną. Świnie zakwiczą wówczas: Cud! i padną na kolana przed świnią Y, jako tą, która ma uprzywilejowany dostęp do superkoryta. Od tej pory świnia Y będzie rządziła świniami. Będzie od nich lepsza, przynajmniej tak będzie się przedstawiać i za taka będzie uważana. Teraz rozumiecie?
– Tak.
– No to zapiszcie sobie lemat drugi: W systemie OITP, Y ustanawia prawo irracjonalne, którego nie sposób przestrzegać. Zanotowałyście?
– Tak, ale co to znaczy? zapytał świński chórek.
– To bardzo proste powiedziała naczelniczka Y tworzy sprzeczne ze sobą normy prawne, po to, ażeby każdy ze zbioru X żył w nieustannym przekonaniu, że te normy łamie. Innymi słowy, każdy jest winny, każdy jest przestępcą, bo przecież łamie prawo, którego nie można nie łamać.
– A może jakiś przykład, żeby to sobie lepiej uzmysłowić? poprosiła jedna ze świń.
– No dobrze, ale tym razem obędziemy się bez wyobraźni. Sięgniemy do historii człowieka. Otóż dawno, dawno temu, w kraju o bardzo mroźnym i surowym klimacie żył sobie człowiek, który nazywał się Józef Stalin. Uważał on siebie za superwładcę, był kimś w rodzaju naszego superkoryta, o którym wcześniej mówiliśmy. Jego rządy to jedno z doskonalszych wcieleń OITP, ale do rzeczy. Chciał wytłuc intelektualistów, tych mądrych, którzy mogli zagrozić jego panowaniu. Jak postanowił, tak też zrobił. Ostali się tylko bibliotekarze, na których musiał znaleźć jakiś sposób. Zatem wprowadził on sprzeczne ze sobą normy prawne. Mianowicie, zakazał on bibliotekarzom wypożyczania pod groźbą kary śmierci pewnych pozycji książkowych. W tym samym czasie swoim komisarzom udzielił nieograniczonych kompetencji, a tym wszystkich, którzy nie byli im posłuszni, groziła także kara śmierci. Następnie ci komisarze udali się do bibliotek i wydawali bibliotekarzom polecenia, aby ci pożyczyli im książki, których pod groźbą śmierci pożyczać nie mogli. Jak pożyczyli śmierć, jak nie pożyczyli, to też śmierć, bo nie wykonali polecenia komisarza.
Albo inny przykład. Taki dekalog. Niby dziesięć prostych przykazań, a jednak niemożliwe by którykolwiek z ludzi mógł ich wszystkich przestrzegać. Ale skutek działania ten sam, co w przypadku bibliotekarzy: zawsze łamie się prawo. Skoro się je łamie, to w każdej chwili władza, czyli Y, może wkroczyć i wyegzekwować łamanie prawa. Każdy jest winny, każdy wie, że jest winny i każdy się boi władzy. Nie ma to jak strach przed władzą moje drogie świnki skwitowała locha.
Świnie zamilkły. Zdały sobie właśnie sprawę z mocy działania tego lematu. Umożliwiał on całkowicie legalne wsadzanie do więzień a nawet zabijanie każdego. Wymarzony sposób by niszczyć niezadowolone z świńskiej władzy świnie. Ba! Było to doskonałe narzędzie do rozgrywek personalnych i porachunków osobistych. One, jako rządząca elita, na mocy tego lematu, będą mogły w majestacie prawa ścinać łby tym wszystkim świniom, które nie tylko będą nieposłuszne, ale także tym, które nie będą się im podobały.
– Pamiętajcie jednak przerwała milczenie naczelniczka że aby lemat drugi działał, musi być lemat trzeci w systemie OITP.
– Jaki? zapytały.
– Zapiszcie sobie: Y ma przywilej łaski
– A dlaczego ma być łaskawy? A jeżeli ma być łaskawy, to jaki jest sens istnienia lematu drugiego? zapytała jedna z świń.
– Dlatego, że Y jako władza, musi być postrzegany jako ktoś dobry. Otóż zgodnie z lematem numer dwa, prawo jest absurdalne, dlatego nikt nie jest w stanie go przestrzegać. Do kogo zatem mogą się ostatecznie odwołać wszyscy ze zbioru X, kiedy zostaną aresztowani i skazani za nieprzestrzeganie prawa? Ano tylko do władzy, która zgodnie z lematem trzecim jest łaskawa. Władza nie ma obowiązku łaski, ale przywilej. Może ułaskawić, bądź nie. Ułaskawiając tych całkowicie niegroźnych ze zbioru X, którzy zostali skazani na śmierć, buduje swój wizerunek jako instytucji mądrej i dobrej, do której wszyscy mogą się udać po pomoc. W zbiorze wszystkich iksów pojawia się przekonanie, że Y, jako łaskawca, jest dobry, ale prawo złe. Nikt nie myśli wówczas, że to Y stworzył sprzeczne z sobą normy prawne. Każdy uważa Y za ostateczny ratunek, jedyną nadzieję.
– Aaaa…taka sztuczka?!
– Nie, to nie jest sztuczka. Musicie pamiętać, że Y jest tym, który ma uprzywilejowany dostęp do superkoryta, dlatego musi sprawiać wrażenie dobrego. Wszak owo superkoryto nie jest przecież czymś złym. Zauważcie także, że lemat numer trzy sprawia, że Y postrzegany jest nie tylko jako dobry, ale jako coś, co jest ponad prawem. Jego wola może anulować wszelką karę. Jawi się zatem jako coś równie potężnego jako owo superkoryto, o którym przed chwilą mówiliśmy. Sam staje się dobrym i sprawiedliwym sędzią w systemie OITP, którym rządzi absurdalne prawo.
– Faktycznie powiedziały świnie.
– Na zakończenie pogawędki o strukturze i zasadzie działania OITP chciałam wam powiedzieć o aksjomacie trzecim, o D jako ogólnym pojęciu zła uniwersalnego.
– No właśnie, no właśnie! krzyknęły słuchaczki Po co jest diabeł? Jest przecież superkoryto i Y, diabeł nie jest potrzebny. Po ten cały strach?
– Pomału, za chwilę wszystko stanie się jasne uspakajała locha Zanotujcie sobie proszę kolejny lemat: W całym zbiorze X, gdzie X oznacza dowolny zbiór jednostek, czyli jakieś społeczeństwo, niezależnie od kultury, rasy, języka istnieje takie Y, gdzie Y jest jednostką, bądź zamkniętą grupą jednostek, którzy uważają, że mają pełną wiedzę na temat D. Zapisałyście?
– Ale to jest to samo, co lemat pierwszy powiedziała szeptem jedna ze świń do innej, która siedziała obok. Świnie mają bardzo dobry słuch, zatem uwaga ta nie umknęła naczelniczce. Odpowiedziała ona:
– Niezupełnie. O ile w lemacie pierwszym mamy do czynienia z Y, który znajduje się w uprzywilejowanej pozycji do B, tak tutaj mowa jest tylko o pełnej wiedzy na temat D. Pamiętacie, co podkreśliliście na czerwono, to itd.? zapytała.
– To się robi zbyt złożone, to całe OITP mruknęła jedna ze świń.
– Ależ nie! To bardzo proste! głośno powiedziała locha Zwróćcie uwagę, że zmienne D i B, jeżeli nie odwołamy się do ich znaczenia, są identyczne. Macie dwa najbardziej ogólne pojęcia, których w zasadzie nikt nie może ostatecznie zdefiniować. Co więcej, żadna z tych kategorii nie ma swojego odpowiednika w świecie. Bo o ile na przykład, kategoria ogólna: wieprz, człowiek, koń, ma jakiś tam desygnat, bo w końcu istnieje lub istniał kiedyś konkretny a nie ogólny: koń, człowiek czy wieprz, to jednak nigdy i nigdzie na świecie nie pojawił się odpowiednik zmiennej B czy D. Zatem jeżeli chodzi o ich stopień uogólnienia, jest on najwyższy. I to jest ich wspólny mianownik.

Świnie słuchały tego wszystkiego bardzo uważanie. Widocznie miały za sobą już kurs logiki, bo nie zaskoczyło ich pojęcie desygnatu, ani te rozważania o abstrakcjach i uogólnieniach większych i mniejszych. Przyznam, że ja sam, chociaż nie miałem problemu ze zrozumieniem kategorii najwyższego stopnia uogólnienia, to jednak nie wiedziałem o co chodzi z tym wspólnym mianownikiem. Przecież jeżeli chodzi o treść tych kategorii, to są one skrajnie sprzeczne, wykluczają się jak dzień i noc, jak lato i zima, jak dobro i zło. Jak je połączyć? Jaki wspólny mianownik? Z chęcią zapytałby o to lochę, jednak w tym śnie świnie mnie ani nie widziały, ani nie słyszały. Miałem jednak nadzieję, że zebrane w tej ekskluzywnej sali słuchaczki mają takie same wątpliwości co ja i że któraś na pewno zagadnie o to naczelniczkę. Żadna jednak nie przerwała jakimś dociekliwym pytaniem wykładu o OITP, a naczelniczka kontynuowała:

– Zgodnie z aksjomatem dwa, B charakteryzuje się nieskończoną dobrocią, sprawiedliwiedliwością. Tak jak sobie powiedzieliśmy, to takie superkoryto. D zaś, o którym mowa w aksjomacie trzy, oprócz tego, że także jest konglomeratem pojęć ogólnych o znaczeniu przeciwnym do tych, które zawiera B, to jest nieustannie definiowalny. Właśnie dlatego tak ważne jest to itd.
– A dlaczego? Dlaczego na przykład B nie jest nieustannie definiowane, a D tak? zapytała jedna z świńskich prymusek.

Przyznam, że nawet mnie to pytanie zaskoczyło. Faktycznie, coś tu było nie tak. O ile o B/superkorycie wszelka wiedza jest ustalona i w zasadzie ogranicza się, zgodnie z tym, co mówiła naczelniczka, do innych pojęć ogólnych, jak dobro, sprawiedliwość, życie wieczne, tak jeżeli chodzi o D z aksjomatu trzeciego pojawia się teza o nieustannym definiowaniu podmiotu.
– Łotdafakizdiz! zakląłem z angielska pod nosem.

– Dobrze, że zapytałyście. Jak zwróciłyście uwagę zaczęła wyjaśniać locha w zasadzie aksjomaty dwa i trzy nie różnią się od siebie jeżeli chodzi o ich ogólność. Na płaszczyźnie znaczeniowej zakresy zmiennych B i D wykluczają się. I to je różni. Ale znowu, jeżeli porówna się lematy jeden i cztery OITP, okazuje się, że tu także nie ma różnicy. Tu i tu pojawia się jakiś Y. Co więcej, zmienna Y jest ta sama, zatem można stąd wyprowadzić wniosek, że: Y (L1) = Y (L4), czyli że to jeden i ten sam Y. I teraz pora na to, na co zwróciłyście uwagę, że podmiot aksjomatu drugiego jest ciągle definiowalny przez Y na mocy lematu numer cztery. Powinnam to trochę uściślić, dlaczego definiowalny, podczas gdy w lemacie tym mowa jest o pełnej wiedzy na temat podmiotu, nie zaś o definiowalności…
– No właśnie przerwały jej zaciekawione świnie.
– Chodzi o to, że wiedza jako taka nie jest czyś stałym powiedziała naczelniczka Weźmy sobie taki przykład. Jako małe prosiaczki, w okresie przedrewolucyjnym, zapewne wielokrotnie słyszałyście, a może i nawet widziałyście jeże. Takie małe, kolczaste stworzonka na czterech łapkach. Wiedziałyście wówczas tylko tyle o jeżach, co zobaczyłyście. To znaczy, że mają pyszczki, kolce na grzbiecie, małe nóżki i że szybko biegają. Jednak nie na tyle szybko, by przed nami uciec. I właśnie tu dochodzimy do zagadnienia ewolucji wiedzy. Bo kiedy je dopadłyśmy, by je pożreć, okazało się, że pod tymi kolcami i stosunkowo miękką skórką, kryje się soczyste, czerwoniutkie jeże mięso. Bardzo smaczne.
– Mlask, mlask, mlask rozległo się wśród świń i nawet, co zauważyłem naczelniczce zaczęła ciurkiem lecieć na bordowy dywan gęsta i pienista ślina. Nagle wśród adeptek świńskiej szkoły władzy rozległo się spontaniczne:
– Ruszamy! Na jeże! Żreć! Żreć! po czym niemal wszystkie, oprócz tej dociekliwej świńskiej prymuski, zerwały się z wygodnych kanap i przyjęły pozycję bojową, to jest na czworakach, skuliwszy uszy, z najeżoną na grzbiecie szczeciną ruszyły do wyjścia pozostawiając po sobie strugi śliny. Byłyby wybiegły, gdyby nie naczelniczka, która stanęła im na drodze. Ryknęła ona przeraźliwie, tak, że wszystkie stanęły jak wryte, po czym powiedziała:
– Władza nie może okazywać prostych emocji! Wyprostować się i wracać na swoje miejsca! Nie jesteście bydłem, stadem świń! Jesteście władzą!
Skarcone przez naczelniczkę świnie opamiętały się. Jedna po drugiej zaczęły wycierać pyski i przyjmować postawę wyprostowaną. Kiedy sytuacja wróciła do normy, naczelniczka opanowanym głosem powiedziała:
– Nie po to uczono was jak chodzić na tylnich kończynach, nie po to dołożono wszelkich starań abyście zachowywały się jak elita, byście tak łatwo miały ulegać prostym emocjom i instynktom.
– Ale to czerwoniutkie, jeże mięsko…. powiedziała jedna ze świń. Locha nie pozwoliła jej dokończyć. Przerwała:
– Nieważne czy jeże, czy ludzkie. Zawsze macie trzymać fason. Czy wy nie rozumiecie jeszcze, że macie być tymi igrekami w OITP? Jak chcecie zapanować nad instynktem świńskich społeczności, kiedy sami przy byle okazji, ba, na samo wyobrażenie krwistego mięsa, tracicie kontrolę nad sobą?
– Ale sama naczelniczka mówiła, że dekalogi są dla świętych… wtrąciła inna świnia.
– Mówiłam. To prawda. Ale żeby kontrolować stado, musicie dawać przykład. To, co będziecie robić, gdy stado nie będzie was widziało, to wasza sprawa. Tu możecie być najdzikszymi z bestii, możecie bez żadnego skrępowania korzystać z przywilejów władzy. Jednak stając przed stadem, wydając mu rozkazy, kierując nim musicie być nieskazitelne. Proszę, powiedz swoim świńskim koleżankom i kolegom zwróciła się locha do prymuski siedzącej najbliżej niej co się stanie władza zacznie zachowywać się jak stado, gdy zacznie publicznie kierować się naturalnymi instynktami.
Wywołana do odpowiedzi prymuska podniosła się ze skórzanej sofy, tak by inne ją bardzo dobrze widziały. Następnie wolno i wyraźnie powiedziała:
– Wówczas pojawi się tak zwany paradoks władzy, w którym jeżeli Y, który pierwotnie był różny od X a X od Y na zasadzie A i ~A, tak teraz okaże się, że między A oraz nieprawda, że A pojawi się znak równości, czyli: A=~A.
– I co w związku z tym? odpytywała dalej naczelniczka.
– O ile zdanie logiczne A=~A może funkcjonować w abstrakcyjnym systemie teoretycznym, tak jeżeli chodzi o wymiar społeczny, jego działanie oznacza rewolucję. Między społeczeństwem, czyli stadem, a władzą, czyli nami przywódcami tego stada, pojawi się równość. Nie będzie już żadnej granicy, która by nas bezpiecznie oddzielała od reszty świń. Stado wyczuje ten brak różnicy i ruszy na władzę, na nas. Obali ją i stworzy nową. Innymi słowy, równość między A i ~A, skutkować będzie pojawieniem rewolucji, po której ponownie pojawi się jakiś Y i różne od niego X, na zasadzie A i ~A, z tym że, to już nie my będziemy tymi igrekami.
– Bardzo dobrze powiedziała z uznaniem naczelniczka i machnąwszy uchem dała znak, by ta usiadła.
– Czy zrozumieliście? zwróciła się do pozostałych.
– Tak, kwii, kwii, tak zakwiczały świnie zazdrośnie łypiąc na wiecznie obkutą koleżankę.
– Wróćmy do tego jeża. Okazuje się, że wiedza na jego temat ewoluowała. O ile jeż w okresie przedrewolucyjnym był naszpikowanym kolcami stworzeniem, tak później okazało się, że jest on bardzo smakowitym kilogramem mięsa. Ale tu nie chodzi przecież o tego jeża, ale o wiedzę, która ma charakter ewolucyjny.
Świnie już bez zbędnych pytań notowały uwagi naczelniczki na temat natury wiedzy. Ta zaś kontynuowała:
– I wróćmy teraz do podmiotu aksjomatu trzeciego, do zmiennej D oraz lematu czwartego. Dlaczego Y ma pełną wiedzę o tymże D? zapytała retorycznie i nie czekając na odpowiedź kontynuowała:
– Cały system OITP zbudowany jest w zasadzie w oparciu o dwa aksjomaty, w tym przypadku są to: aksjomat numer dwa i trzy.
– I jeszcze aksjomat numer jeden wtrąciła się prymuska, która nieustannie notowała każde słowo lochy.
– Otóż właśnie nie. Pierwszy aksjomat jest wzmocnieniem dla pozostałych dwóch. Odnosi się jako pierwszy, do dwóch najbardziej ogólnych zmiennych, do B i D, czyniąc je bardziej konkretnymi, w skarajnych interpretacjach: osobowymi. Bo to właśnie na mocy aksjomatu jeden te dwie ogólne kategorie mogą działać, jako moce, które nie mają granic, i jako takie stają się czynnikami, a nie biernikami, to znaczy: działają. Bo jak poznać bezgraniczną moc, jeżeli ona nie działa? A jak ma działać, skoro nie istnieje ten, kto jej używa, czyli w tym przypadku B i D? Sama z siebie przecież działać nie może, potrzebuje tych zmiennych.
– Aha powiedziała ze zrozumieniem prymuska. Naczelniczka kontynuowała:
– Mamy zatem dwa najważniejsze aksjomaty. Jak sobie wyjaśniliśmy na przykładzie superkoryta, B, jest wyraźnie zdefiniowany. Na jego treść składa się wszystko co najlepsze podniesione na dodatek do niewyobrażalnej, abstrakcyjnej potęgi. I to w zupełności wystarcza. Inaczej jest z D, czyli jak go nazwali ludzie z diabłem.
– Chrummm sapnęły świnie, które jakby się ożywiły w tym momencie.
– Macie rację uprzedziła locha ewentualne pytania Diabeł jest bardziej ciekawy niż to superkoryto. Ale też i jest jako kategoria bardziej złożona. Nie jest on naiwnym zaprzeczeniem superkoryta, ale dzięki itd. jest nieustannie redefiniowalną kategorią. Rodzajem worka, do którego możecie wrzucić wszystko i wszystkich, by tylko utrzymać stabilność władzy. W zależności od potrzeb, sytuacji, nastrojów w stadzie, wszystko co wydaje się wam niebezpieczne dla was i waszych stanowisk, możecie nazwać owym D. Dlatego też jest ważne, abyście tylko wy, jako igreki w tym stadzie, mieli prawo decydowania o tym. Czyli, jak to zostało sformalizowane w lemacie czwartym: żeby tylko Y miał pełną wiedzę na temat D. Tylko wtedy będziecie mogli decydować o tym, co złe, eliminując tych, którzy są dla was niebezpieczni, bo właśnie oni nagle określeni zostali przez was jako źli.

Świnie spojrzały po sobie. Byłem przekonany, że niewiele z tego zrozumiały. Sam pojąłem zaledwie początek tej złożonej teorii, dlaczego świńskie móżdżki miałyby mieć nad moim przewagę? Okazało się, że byłem w błędzie. Jakimś cudem, mózgi świń w moim śnie były równie fantastyczne, co cały ten sen. Słuchaczki zaczęły dyskutować to ze sobą, to z naczelniczką na temat owego D. Rozmowę przerwała dopiero sama naczelniczka:
– Wiele z was pyta: Po co ten cały numer z D i czwartym lematem?. Wielu z was uważa, że aby utrzymać ciągłość panowania wystarczy sam lemat drugi, na mocy którego bezkarnie usuwacie tych wszystkich, którzy się wam nie podobają.
– No właśnie, chrum, chrum! No właśnie po co to D i lemat cztery? rozległo się wśród świń.
– Lemat czwarty ma o wiele większą moc. W grę wchodzi tu nie tylko złamanie prawa, za co potencjalnym świniom X grozi utrata łba. Tu mowa jest o wiecznym potępieniu, o smażeniu się w smole przez wieczność. Poza tym owo itd…. Zwróćcie uwagę, że za każdym razem nawiązuję do tego skrótu, który kazałam wam podkreślić czerwonym kolorem.
– No odpowiedziały zgodnie.
– Owo itd., daje wam niebywałe pole do popisu. O ile nie sposób od tak zmieniać norm prawnych, by odpowiadały nowo zaistniałym sytuacją, które nie zostały jeszcze skodyfikowane, by na dodatek były wzajemnie sprzeczne. Tak tutaj macie całkowicie wolną rękę. Możecie śmiało wkładać do worka z napisem D każdą nową sytuację, której się obawiacie. Każdy fakt może znaleźć się w ułamku sekundy w tym i tak dalej. Możecie na bieżąco reagować, stosując na dodatek ultymatywne narzędzie władzy śmierć połączoną z potępieniem. Jesteście w stanie jednym słowem zatrzymać ewolucję świadomościową całego stada świńskiego. Tu można i należy uczyć się od człowieka, który w swej historii miał takie jednostki, którzy potępieniem wstrzymywali na kolejne stulecia badania astronomiczne, czy rozwój innych nauk, uznając je za wymysł szatana. Pamiętajcie, że w OITP D ma takie samo znacznie jak B.
– Jakie to wszystko skomplikowane westchnęła pod nosem jedna ze słuchających świń. Naczelniczce i ta uwaga nie uszła mimo uszu. Odpowiedziała:
– Oczywiście, że skomplikowane. Każda teoria panowania musi być maksymalnie pogmatwana. Do tego stopnia złożona, żeby jej aspekty i niuanse, o których was tutaj uczymy, były całkowicie nie do pojęcia przez zwykłe świnie. Dla stada sekret panowania powinien być tajemnicą nie do odgadnięcia. Ale muszę was pocieszyć, że OITP jest i tak stosunkowo prosta. Za chwilę będziemy sobie mówili o ogólnej racjonalistycznej teorii panowania, w skrócie ORTP. Tam dopiero jest komplikacja skwitowała i ogłosiła krótką przerwę.

Świnie wstały, by rozprostować kości. Niektóre w grupkach dyskutowały o czymś, od czasu do czasu wybuchając świńskim śmiechem. Świnia-prymuska stała przy naczelniczce i o czymś z nią rozmawiała. Jasna stała się dla mnie przepaść między tym pomieszczeniem, a tym, co ujrzałem w OFICJALNEJ INTERPRETACJI, nie wliczając wilka z NIEZBĘDNEJ OPOZYCJI. Te świnie nie były identyczne, te były uczone w tej chwili tego, jak sprawić by podległe ich władzy świńskie stado składało się z homogenicznych jednostek i żeby przypadkiem żadnej z tych jednostek nie wpadł do głowy pomysł stania się indywiduum.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (17) Drugie drzwi

6 stycznia, 2008 by

Zacząłem powoli schodzić. Im dalej schodziłem, tym bardziej zwężał się korytarz. W końcu było tak wąsko, że prawie musiałem się przeciskać. Dobrnąłem do jego końca, na którym były wąskie i wysokie drzwi. Na nich także był wyraźnie wymalowany napis: NIEZBĘDNA OPOZYCJA. Nacisnąłem klamkę i drzwi ustąpiły. Wszedłem do środka. Okazał się to być mały pokoik, w którym na samym środku stała klatka a w niej siedział stary i gruby wręcz spasiony wilk. Podszedłem do klatki, żeby zobaczyć sobie go z bliska. Wilk spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem, a gdy dotknąłem ręką kraty zawarczał.
– Spokojnie, spokojnie powiedziałem do niego. On zaś niespodziewanie odparł:
– Jasne, że spokojnie. Nie bój się, warczę a priori, bo jestem niezbędną opozycją. Jestem tutaj by warczeć, by budzić strach i nic poza tym powiedziawszy to, dalej spoglądał na mnie beznamiętnym wzrokiem. To był pierwszy gadający wilk, którego w życiu swoim widziałem. Jednak nie to, że mówił mnie zaskoczyło. Po przygodzie z gadającym świńskim ryjem już mnie chyba nic zdziwi w tym śnie. Zastanowiły mnie jednak jego słowa, oraz to, że w przeciwieństwie do wcześniej spotkanych świń, on mnie w ogóle zauważył. Zapytałem go:
– Jak to, jesteś oficjalną opozycją? na co wilk odparł:
– Jesteś w świecie gadających świń. Wszędzie są tu tylko świnie. Wszystkie inne stworzenia zostały zjedzone…
– Jak to, zostały zjedzone? przerwałem wilkowi nagłym pytaniem.
– Kiedyś świnie wraz z krowami, końmi, kurami i innymi zdomestykowanymi zwierzętami, żyły pod władzą człowieka. W pewnym momencie jednak świnie zaczęły uważać się za wyjątkowe wśród innych zwierząt na służbie u człowieka. W końcu stworzyły tzw. teorię jednego przeznaczenia, zwaną także: teorią czystego mięsa i pokonały pozostałe zwierzęta. Na końcu zaś zbuntowały się przeciwko samemu człowiekowi i stały się jedynymi właścicielami świata.
– Nigdy nie słyszałem o teorii czystego mięsa. O co w niej chodzi? zapytałem.
Wilk z trudem się poruszył, chcąc widocznie zmienić pozycję na bardziej wygodną i zaczął opowieść:
– Wszystkie zwierzęta domowe, oprócz świń, miały różne przeznaczenia. Kury hodowane były ze względu na jajka, ale i ze względu na mięso. Konie pracowały w polu, ale też kończyły na talerzu człowieka. Podobnie było z krowami. Te dawały mleko, lecz często szły pod nóż. Jedynymi zwierzętami domowymi, które miały jedno przeznaczenie były świnie. Je hodowano tylko dla mięsa. Świnie szybko sobie wymyśliły, że skoro mają jedno przeznaczenie, to muszą być wyjątkowe. Stworzyły naprędce teorię czystego mięsa, według której są one superstworzeniami. Nie muszą, jak inne udomowione zwierzęta pracować, istnieją tylko po to, by je jeść. Są zatem jak twierdziły prawdziwym, czystym, najlepszym mięsem.
– I co się stało dalej? zapytałem.
– Świnie odpowiedział wilk zaczęły najpierw po kryjomu pożerać inne domowe zwierzęta, najpierw te mniejsze, a później krowy i świnie. W międzyczasie wprowadziły wśród swego gatunku program intensywnej kopulacji. Odgapiły go od królików, lecz nigdy się do tego nie przyznały. W każdym razie mnożyły się w zastraszającym tempie. Człowiekowi na początku było to na rękę. Z radością witał kolejne mioty świń, dbając pieczołowicie o najlepsze maciory.
– To niemożliwe, że ludzie nie zauważyli nagłego braku krów i koni w swoich gospodarstwach przerwałem wilkowi. Ten jednak odrzekł:
– Oczywiście, że zauważyli, ale nikt przecież nie mógł podejrzewać, że była to sprawka świń. Ludzie podejrzewali o to innych ludzi i tak zaczęły pojawiać się sąsiedzkie konflikty, w których argumentem były widły. One z czasem zmieniły się w potyczki między wsiami, następnie do tego włączyły się całe miasta na końcu wybuchły wojny między państwami. Finalnie wojna ogarnęła cały świat i żadna z walczących stron nie zauważyła, że świnie mnożą się i mnożą, że jest ich coraz więcej. Ludzie zapomnieli w końcu o co walczą, i prowadzili wojnę tylko dla zasady żeby wygrać. A świnie tylko czekały na to, aż walczące strony się maksymalnie wyniszczą. W końcu wylały się całymi masami z ferm hodowlanych by pożerać ciała poległych, rannych i tych, którzy zostali jeszcze przy życiu.
– Serio jadły ludzi? zapytałem z niedowierzaniem.
– Tak odparł wilk zjadały ludzi. Dziesięć świń w ciągu siedmiu minut potrafi zjeść dorosłego człowieka. Nawet kości zeżrą. Potrafiły znaleźć ludzi, którzy pochowali się w najwymyślniejszych kryjówkach. Przed świńskim nosem nie ukryje się trufla, a co dopiero człowiek. Świnie ogarnął szał zabijania kontynuował wilk po tym jak zżarły wszystką trawę, żołędzie w lesie, wypowiedziały wojnę wolnym zwierzętom. Jedynymi stworzeniami, przed którymi czuły naturalny respekt, byliśmy my, wilki. Jednak i my nie podołaliśmy świńskim hordom. Całymi stadami napadały na nas. Nie mogliśmy nic zrobić to powiedziawszy wilk spojrzał na mnie smutnym wzrokiem.
– Jak to: nic nie mogliście zrobić? zapytałem zdziwiony Macie przecież kły, pazury, oczy z przodu głowy, by poprawnie ocenić odległość od ofiary; jesteście wzorowymi drapieżnikami, nie wciskaj kitu, że nic nie mogliście zrobić!
– A co ty, kurwa jego mać, zrobiłbyś, gdyby napadło na ciebie w jednej chwili dwieście rozjuszonych świń? Nie pierdol, że byś z nimi dzielnie stoczył walkę, z której wyszedłbyś zwycięsko. Zapewne spierdalałbyś byle dalej i byle szybciej, jak to inni ludzie robili. Ale i tak byś się nigdzie przed nimi nie schował, wywąchałyby cię w każdej kryjówce! odwarknął zdenerwowany wilk.
Właściwie miał rację. Bić się z jednym przeciwnikiem, nawet z dwoma lub jeżeli ktoś jest mistrzem sztuk walk wszelkich z trzema na raz, to jest możliwe, ale nikt nie jest w stanie w pojedynkę zmierzyć się jednocześnie z dwustoma atakującymi napastnikami, nawet jeżeli są to świnie.
– Ale dlaczego ciebie świnie pozostawiły przy życiu i trzymają tutaj zamkniętego w klatce? zapytałem. Wilk zaczął opowiadać:
– Po krwawych rzeziach, gdy na świecie zostały już tylko świnie, aby zapanować nad samymi sobą, stworzyły one system władzy. A każda władza do tego by trwać, potrzebuje niemalże symbiotycznie opozycji. Dlatego schwytały mnie wraz z innymi ostatnimi wilkami i zamknęły żywcem w klatce, dokarmiając nas nieustannie, troszcząc się o nasze zdrowie by nam nie zabrakło niczego, prócz swobody, prócz wolności.
– A co się stało z innymi wilkami? Gdzie reszta? przerwałem zaciekawiony.
– Co się stało z moimi towarzyszami? Naprawdę chcesz wiedzieć? zapytał mnie wilk. Ja zaś bez wahania odparłem:
– Tak!
Wilk zaczął się wiercić, jakby się czymś zdenerwował. Zmienił mozolnie pozycję siedzenia i powiedział:
– Z całej świńskiej światowej rewolucji ocalały tylko trzy wilki. Ja i moich dwóch przyjaciół. Razem biliśmy się łapa w łapę z hordami nacierających wieprzy, ale jak już tobie powiedziałem, i my zostaliśmy pokonani. Znaliśmy się od bardzo dawna. Uważałem ich za swoich przyjaciół, oni uważali mnie za swojego przyjaciela. Nie pamiętam ile to razy deklarowaliśmy sobie wzajemnie miłość i wierność braterską, że prędzej padniemy na polu walki niż zdradzimy jeden drugiego. Trafiliśmy jednak do niewoli. Nie było nam dane zginąć w boju przeciwko świniom. Zamknięto nas w osobnych klatkach. Na początku głodzono nas. Dostawaliśmy tylko wodę do picia. Poza tym codziennie któryś z nas był zabierany do pokoju przesłuchań.
– Po co was przesłuchiwano? Przecież to nie ma sensu. Skoro świnie pokonały wszystkie stworzenia, to nie miały się już czego obawiać. Jaki był zatem sens tych tortur? przerwałem opowieść wilkowi. Ten odrzekł:
– Także nie widziałem sensu tego głodzenia i przesłuchań. Moi dwaj przyjaciele też nie wiedzieli, po co ten cały teatr. Wyczuwałem to w ich skowycie. Ale świnie miały swój plan, o którym dowiedziałem się na samym końcu, kiedy zostałem tylko ja przy życiu.
– Jaki plan? zapytałem zniecierpliwiony.
– Kurwa, człowieku, czy mógłbyś mi tak dla odmiany nie przerywać?! Chcesz słuchać, to słuchaj i nie przerywaj, a jak nie, to wypierdalaj! odwarknął poirytowany wilk.
– No dobrze, już nie będę. Nie musisz się tak zaraz denerwować odpowiedziałem uspokajająco.
– No to słuchaj dalej kontynuował wilk. Wśród tych wszystkich świń pojawiło się kilka macior jakby bystrzejszych niż inne. Były mądrzejsze niż cała reszta i one wiedziały, że stan chaosu świńskiej rewolucji nie może trwać wiecznie, gdyż to doprowadziłoby do tego, że jedne świnie zjadałyby inne, a stąd najkrótsza droga do autodestrukcji gatunku. Dlatego ustaliły, że należy stworzyć władzę, jako rodzaj panowania nad świniami. Wiedziały także, że władza taka może być tak stabilna jak stabilna jest jej opozycja. Zatem nie chciały one zwykłych wilków zamkniętych w klatkach, ale superwilków, które będą zajadłymi wrogami świńskiego gatunku i jednocześnie wcieleniem wszystkich wilczych cnót, czyli: waleczności, odwagi, poświęcenia, bezkompromisowości, braterstwa. Jednym słowem, tego wszystkiego, czego brak świniom samym. Dlatego postanowiły poddać nas próbie, aby wybrać tego idealnego, który spełniałby warunek idealnej, koniecznej opozycji. Na początku nas głodziły aby po kilku tygodniach kusić jedzeniem. Żaden z nas jednak nie zdecydował się na współpracę w zamian za jedzenie. Później nas torturowały. Wymyślały takie różne machiny, których celem było zadawanie maksymalnego bólu w jak najdłuższym czasie w taki sposób, żeby nas nie zabić, żebyśmy żyli. Kiedy mnie brano na przesłuchania cały czas powtarzałem sobie w myślach kilka wersów, które odczytałem onegdaj na drzewie samobójców w naszym lesie. Pewnie ktoś je wyrył na drzewie zanim się powiesił. Brzmiały one tak:

voll von freuden war mir die welt
als noch mein leben licht war
nun da, der nebel fehlt
ist keiner mehr sichtbar

Nie wiedziałem co znaczą te słowa, zresztą do dziś tego nie wiem, ale skoro one były ostatnimi ze słów, które wyrył samobójca na drzewie zanim sie powiesił, musiały one być słowami ultymatywnymi. Ich znaczenie musi być ostateczne. Za każdym razem, gdy mnie prowadzono na przesłuchanie, w głowie oprócz nieustannego pytania: Po co to robią? dudniło mi tych kilka wersów z drzewa samobójcy.
Któregoś dnia kontynuował wilk usłyszałem głośny skowyt moich braci, nie wiedziałem jeszcze wówczas, że był to ich ostatni głos, który usłyszałem. Gdy zamilkł, przed drzwiami mojej celi rozległo się gwałtowne poruszenie. W otwartych gwałtownie drzwiach mojej celi stanęła mądra maciora w towarzystwie świńskich strażników. Dopiero, gdy zobaczyłem grymas zadowolenia na jej ryju, to dotarła do mnie świadomość śmierci moich braci. Zerwałem się wówczas resztkami sił na cztery łapy i rzuciłem się na maciorę. Byle bliżej życiodajnej tętnicy szyjnej, byle ją przegryźć, byle się zemścić za te wszystkie okrucieństwa.
Jednak mimo całkowitej mobilizacji wszystkich sił, które posiadałem w sobie po tych długotrwałych torturach, łańcuch, którym byłem przykuty do ściany celi nie ustąpił.
– Wyrywaj się wilczku, wyrywaj. Powiedziała do mnie maciora.
– Zajebie cię! warczałem, ciągle się wyrywając z łańcucha.
– To dobrze, kwi, kwi zarechotała Masz być groźny, masz nas szczerze nienawidzić. Chcę, żebyś był dla wszystkich świń postrachem.
Gruby wilk zamilkł i zwiesił łeb. Widziałem, że jego matowe oczy przez chwilę zapłonęły ogniem szczerej nienawiści do świń. Nie wiedziałem za bardzo co powiedzieć, czy w ogóle powinienem coś mówić w tej sytuacji? Na nic zdałyby się w tym momencie pocieszenia.
Po chwili wilk wycedził przez zęby:
– Kurwa! Gdybym tylko mógł, gdyby chociaż raz zdarzył się taki dzień, w którym żadna krata by mnie nie ograniczała, wyrżnąłbym je wszystkie, co do ostatniego prosiaka. Wszystkie kotne lochy w ich wylęgarniach zagryzłbym, zwyczajnie zagryzł. Moja etyka, wszelkie zasady zginęły wraz z ostatnimi przyjaciółmi… Tak bardzo ich nienawidzę, nienawidzę…
Obserwując grubego wilka, który teraz cały czas powtarzał nienawidzę, nie chciałem mu mówić, że świnie odniosły sukces. Jego nienawiść budziła strach u świńskiej społeczności, w której od dawna powtarzany był mit o wilku i siedmiu prosiaczkach. Chyba na tym to polegało pomyślałem w duchu By stworzyć okrutne piekło, którego baliby się wszyscy. Przed którym respekt powstrzymywałby nie tyle od występku, ale przede wszystkim od buntu przeciwko władzy, która okiełznała owo piekło. Strach przed obaleniem rządzących, które skutkowałoby uwolnieniem wilka, zbierał swoje psychologiczne żniwo. Każdy się bał wilka, nawet najmniejszy prosiaczek, a sama władza jawiła się jako zbawienna siła, która okiełznała świńską zmorę, zamykając wilka w klatce. W dodatku nie był to zwykły wilk, ale taki drapieżnik, który całym swoim wilczym sercem, każdym włosem na wilczej skórze nienawidziły wszystkich świń i każdej z osobna. To jest wymarzone piekło dla każdej świńskiej władzy.
Zdecydowałem, że nie będę już go więcej nagabywać. Sprawiał on wrażenie załamanego swoją bezsilnością i udałem się ku tym samym drzwiom, którymi tu się dostałem. Jednak zauważyłem, dopiero teraz, że w pomieszczeniu z klatką, są jeszcze inne małe drzwi. Trochę jakby ukryte, nie rzucające się w oczy. Podszedłem do nich. Także na nich widniał napis: IDEOLOGIA. Postanowiłem sprawdzić co znajduje się za nimi. Ostrożnie je otworzyłem i znowu ujrzałem schody, które prowadziły jeszcze głębiej w dół.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (16) Drzwi pierwsze

6 stycznia, 2008 by

Po chwili znalazłem się przed schodami, prowadzącymi do góry. Stopień za stopniem, powoli, bo wiedziałem, że szybko iść nie mogę, wspinałem się do po nich do góry. Na ich końcu były małe drzwi, na których widniał napis: OFICJALNA INTERPRETACJA. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Okazało się, że za nimi była sala, w której ustawione były rzędami ławki, w których siedziały świnie. Sala ta nie miała ścian bocznych. Po lewej i po prawej stronie nieskończone rzędy ławek, a w nich świnie spoglądające tylko do przodu. Żadna nie rozglądała się na boki, wszystkie siedziały w milczeniu na krzesłach przy ławkach. Co mnie zdziwiło, to to, że wszystkie świnie wyglądały tak samo. Różowe, błyszczące, z zakręconym ogonkiem. Nie podobna było odróżnić jedną od drugiej. Była to jednolita masa milcząco-słuchających świń. Kilkadziesiąt metrów ode mnie, z przodu, było lekkie podwyższenie, na którym także stała świnia, która powtarzała:
– Nigdy i nigdzie nie będziecie mieli lepiej. Nigdy i nigdzie nie będziecie mieli lepiej. Nigdy i nigdzie nie będziecie mieli lepiej.
I tak cały czas. Nawet jak do niej podszedłem, ta stała niewzruszona i recytowała swoją formułkę. Tuż za nią w podłodze był otwór i schody, które prowadziły jakby do piwnicy. Rozejrzałem się jeszcze raz dookoła. Spojrzałem to na świnie recytującą, to na świnie milcząco-słuchające. Żadna nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Postanowiłem sprawdzić, dokąd prowadzą te schody.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (15) Sen

5 stycznia, 2008 by

Znalazłem się w dużym pałacowym salonie. Wielkie kryształowe lustra, w złoconych ramach, zdobiły ściany. Miedzy nimi wisiały obrazy, na których co było charakterystyczne i co mnie zaskoczyło były namalowane świnie w różnych pozach: świnie stojące, świnie wędrujące, świnie na statkach, świnie leżące, jedzące, świnie z łasiczką dosłownie wszelkie możliwe świńskie czynności były przedstawione na tych obrazach. Było też tu trochę mebli, wśród nich uwagę moja przykuła masywna biblioteka fornirowana białą brzozą. Podszedłem do niej żeby zobaczyć jakie książki się w niej znajdują. Wziąłem do rąk opasłe tomisko, w skórzanej oprawie. Bardzo ładny egzemplarz. Otwarłem na stronie tytułowej a tam: Metafizyka świń.
– Dziwny tytuł pomyślałem i sięgnąłem po kolejną książkę. Okazało się, że był to druk stosunkowo młody, bo wydany jakieś 10 lat temu, ale tytuł trochę mnie zdziwił: Świńskie dowcipy. Odłożyłem te książki na boku i podszedłem do innego regału biblioteki. Wyjąwszy z niego pierwszą lepszą książkę okazało się, że też była o świniach. Zacząłem przeglądać inne pozycje w bibliotece. Wszystkie miały związek ze świniami. Była wśród nich m.in. Teologia świń, Świńska etyka; były romanse: Saga o rodzie Świń; były kryminały: Stare świńskie golonki i arszenik były nawet całe tomy poezji o świniach.
Wszystko to zaczęło mi się wydawać trochę dziwne. Odczuwałem pewien dysonans między estetyką pomieszczenia a treścią książek oraz obrazów wiszących na ścianach. Nagle usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, coś jak pisk mojego tłustego szczura tylko, że trochę mocniejszy. Odgłos dobiegał gdzieś z dołu. Szukałem jego źródła rozglądając się po podłodze, na której ułożono marmury o różnych odcieniach w misterne geometryczne wzory.
Dźwięk się nasilał w miarę poszukiwań i w miarę, gdy stawał się głośniejszy, zacząłem rozpoznawać w nim nie tylko sam dźwięk, ale i pojedyncze słowa, jak kultura i świń. Kierując się cały czas kierunkiem, skąd dochodził ów dźwięk, doszedłem do masywnego, olbrzymiego biurka. Za nim stał fotel a na jego siedzisku zobaczyłem leżącą kaszankę. Z jej odkrojonej części wystawał świński ryj, który piskliwym tonem powtarzał:
– Żyjesz w kulturze gadających świń. Żyjesz w kulturze gadających świń. Żyjesz w kulturze gadających świń.
Przyglądałem mu się jakiś czas, także z bliska. Świński ryj jednak na mnie reagował, tak jakby mnie w ogóle nie zauważał, i cały czas powtarzał: Żyjesz w kulturze gadających świń.
Wszystko to, te obrazy, książki, świński ryj wystający z kaszanki, już nie tylko wydawało mi się dziwne, ale budziło we mnie uczucie narastającego niepokoju. Postanowiłem wydostać się z tego salonu. Odszedłem od biurka i udałem się w tę część salonu, w której jeszcze nie byłem. Miałem nadzieję, że tam znajdę wyjście. Po drodze mijałem różne rzeźby ustawione na misternie cyzelowanych marmurowych kolumnach były to: świnia rzucająca dyskiem, świnia siedząca, z podpartym ryjem, jakby była w głębokiej zadumie, była świnia, która dźwigała na swoich barkach kulę ziemską, był też tors świni, bez głowy ale ze skrzydłami.
Czułem, że pomału zaczyna mnie ogarniać strach przed tym dosłownie świńskim salonem, tym bardziej, że nie było widać jego końca. Mimo, że starałem się iść szybciej, to jednak nie mogłem. Z całych sił zacząłem szybko biec, ale okazywało się, że mimo moich wysiłków poruszałem się w ślimaczym tempie. Wpadłem w prawdziwą panikę. Zacząłem się szarpać i wyrywać przestrzeni, która jak czułem zagęszczała się wokoło mnie tak, że uniemożliwiała swobodne poruszanie się.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (14) Kosmiczna matematyka

5 stycznia, 2008 by

– Zostaw nas samych powiedziała Pla do strażnika, a ten bez słowa opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.
– Czy już teraz wiesz, kim jestem? zapytała mnie ponownie, znowu podając chustkę.
Tym razem jednak nie mogłem jej przyjąć, bo moje ręce były przykute do siedziska metalowego krzesła. A potrzebowałem jej bardzo w tej sytuacji. Już nie tylko mój nos był zatkany od krzepnącej krwi, ale zalała mi ona także prawą stronę twarzy, wydostając się przez rozcięty łuk brwiowy. Pla całkowicie zignorowała moją przymusową niemoc motoryczną i odłożyła chustkę na stole. Patrząc na mnie powiedziała:
– Zdradzę ci klucz do swojej tajemnicy. Oto on: dwie jedynki przez siebie mnożone wyjawią imię nieskończone.
Powiedziawszy to wstała i zawołała:
– Strażnik!
Pomyślałem, że znowu coś zrobiłem, co wprawiło w złość Ple i przygotowywałem się na doznanie uczucia wszechogarniającej ciemności. Kiedy strażnik otworzył drzwi do celi Pla powiedziała do niego:
– Rozkuj go i zostaw w tej celi.
Strażnik jak się możesz domyśleć drogi czytelniku ponownie bez słowa wykonał jej polecenie. Moje ręce teraz były wolne i mogłem sięgnąć po chusteczkę, aby przede wszystkim się wysmarkać, bowiem tylko dobrze dotleniony mózg był w stanie podołać tej zagadce, którą niewątpliwie był ów klucz do tajemnicy mojej niedawnej towarzyszki.
Cały czas w mojej głowie przewijało się stwierdzenie: dwie jedynki przez siebie mnożone wyjawią imię moje nieskończone.
– Jaki związek mają cyfry z tajemnicą tej kobiety zadałem sobie w duchu pytanie. Byłem całkowicie skołowany. Nie wiedziałem, od czego zacząć: czy od tej nieszczęsnej tony, która okazała się być tysiącem kilogramów, czy może od teorii liczb? W tej gmatwaninie wątpliwości i intelektualnych zaułków zdawała się przewijać jedna myśl przewodnia matematyka.
– To ona pozwoli rozwikłać zagadkę dwóch jedynek przez siebie mnożonych, dzięki czemu poznam sekret Ply pomyślałem i zabrałem się do liczenia w pamięci. Rezultat tych obliczeń, jak się możesz łatwo domyślić drogi czytelniku był zawsze taki sam: jeden pomnożone przez jeden dawało zawsze jeden. Próbowałem liczyć w różnych pozycjach. To stając na krześle, to kładąc się krzyżem na podłodze, to stając na rękach, to zamykając oczy, to znowu je otwierając w nadziei, że może zmiana systemu, w którym mnoży się jeden przez jeden, pozwoli uzyskać wynik różny od jedności. Trwało to jakiś czas, zanim doszedłem do wniosku, ze na nic się zdadzą moje wysiłki i starania, bowiem jeden razy jeden zawsze da jeden. Nie istnieje taka pozycja, taki układ czy system, w którym jedynka multiplikowana przez samą siebie pozwoliłaby otrzymać inny wynik niż jeden.
– Chyba zabrnąłem w ślepą uliczkę pomyślałem, ale w głębi ducha ciągle wierzyłem, że kluczem do rozwiązania zagadki jest matematyka. Jednak nic mi jednak nie przychodziło do głowy oprócz tej nieszczęsnej jedynki.
– Może jeden oznacza w tym przypadku coś innego niż jakieś dowolne i abstrakcyjne jeden? zacząłem mówić do siebie po cichu. I nagle dotarła do mnie myśl, że nie chodzi tu o zwykłe mnożenie, że może być to rodzaj szyfru, kolejnej zagadki, której rozwiązanie pozwoli odkryć tajemnicę tej kobiety. Postanowiłem uporządkować wszystkie informacje, jakie o niej miałem. Miała na imię Pla, nazwisko: Tysiąckilogramów. Ale tysiąc kilogramów, to tona jak się okazało. Do tego wszystkiego dochodzą te dwie jedynki przez siebie mnożone.
– Jak to wszystko połączyć? Jaki jest związek między zagadką matematyczną, a informacjami, które miałem o tej kobiecie? mruczałem pod nosem. Moje rozmyślania nad rozwiązaniem tego sekretu trwały na tyle długo, by mnie całkowicie zniechęcić. Miałem już się poddać i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, ale zorientowałem się, że nie próbowałem przeanalizować tego kalamburu jako całości, tylko koncentrowałem się na detalach. Wszak miałem do dyspozycji tylko dane szczegółowe jak: imię, nazwisko i tonę oraz rachunek: 1 x 1 = 1, ale nawet nie wpadłem na to, by ogarnąć to jako całość. Koncentrując się na detalach pominąłem jedną ważną rzecz, a mianowicie, że Pla, Tysiąckilogramów, tona to pewien kod językowy, że 1 x 1 = 1, to także kod językowy. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, by spróbować połączyć te kody i otrzymać metakod, aby przy jego pomocy rozwiązać tajemnicę Ply.
Podłubawszy chwilę w nosie, aby na wszelki wypadek lepiej udrożnić drogi oddechowe, co zwykle czyniłem rozpoczynając złożone procesy myślowe, zabrałem się od obliczeń.

Kod 1.

Ciąg znaków: [pla tysiackilogramów], składający się ze znaków ogólnego ciągu znaków: [A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P R S Ś T U W Y Z Ź Ż], zwanych alfabetem, uporządkowany według reguł ciągu ogólnego

Kod 2.

Ciąg znaków: [1 x 1 = 1], składający się ze znaków ogólnego ciągu znaków [1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ] zwanych cyframi i liczbami, uporządkowany według reguł ciągu ogólnego.

– Ale czy możliwe jest połączenie tych dwóch kodów, a tym samym uzyskanie metakodu, czyli kodu numer trzy? zacząłem się zastanawiać. Postanowiłem połączyć najpierw ogólne ciągi znaków kodu 1 i 2. Na zakurzonej części stołu, przy którym wcześniej siedziałem, podziwiając niebywale kształtne cycki kobiety, której tajemnicę teraz usiłowałem odkryć, narysowałem palcem prostą tabelkę. W jej górnej części umieściłem kolejno litery z ciągu ogólnego kodu 1., w dolnej zaś wartości liczbowe brane kolejno z ciągu ogólnego kodu 2.
Wyglądała ona tak:

A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P R S Ś T U W Y Z Ź Ż
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 15 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32

Analizując ją zacząłem się zastanawiać:
– A co będzie, jeżeli literze alfabetu przyporządkuję wartość ciągu ogólnego kodu 2? Jaką wartość uzyskam dla wyrażenia: Pla Tysiąckilogramów?
Narysowałem pod spodem drugą tabelę, która wyglądała tak:

p l a t y s i ą c k i l o g r a m ó w
22 15 1 26 29 24 12 2 4 14 12 15 20 10 23 1 17 21 28

Na wszelki wypadek w podobny sposób skonstruowałem tabelkę, ale dla wyrażenia: Pla tona, bo jak się okazało, tysiąc kilogramów, to tona.

p l a t o n a
22 15 1 26 20 18 1

Nie wiem co ty byś zrobił na moim miejscu drogi czytelniku, ale ja zignorowałem tabelę dla wyrażenia: Pla Tysiąckilogramów. Nie dlatego, że tak sobie wymyśliłem, ale z tego powodu, że była nazbyt złożona a ja nazbyt leniwy, by ją analizować. Nauczyłem się także podczas moich wielu poszukiwań człowieka, ale nie tylko, bo życie codzienne dostarczało wielu argumentów, że najważniejsza jest prostota. Każda rzecz skomplikowana, każde takie zdarzenie, składa się z rzeczy i zdarzeń prostych. Kiedy się odkryje ich istotę, wówczas cała struktura, choćby nie wiadomo jak była zagmatwana, nie będzie miała już żadnych tajemnic. To tak jak z biedronkami i ich legendarnymi kropkami. Można zadać pytanie: dlaczego biedronki mają kropki? Po co są te kropki w ogóle biedronkom potrzebne? Wszelkie próby odpowiedzi będą musiały uwzględniać nie tylko teorię biedronki jako takiej, ale przede wszystkim kropki jako takiej. I nawet, jeżeli ktoś skonstruuje odpowiedź na pytanie: dlaczego biedronki mają kropki?, to i tak odpowiedź ta będzie zawierała w sobie wiele nierozwiązanych kwestii, kolejne pytania, wśród których podstawowym będzie pytanie o to, co to właściwie jest kropka? Dlatego szukając odpowiedzi na pytanie: dlaczego biedronki mają kropki? należy zgodnie z zasadą elementów prostych odpowiedzieć najpierw na pytanie: co to jest i po co jest kropka?. A kiedy już okaże się, że wszelkie kropki są od tego by je postawić nad i, wówczas ich związek z biedronkami będzie oczywisty: kropki biedronkom potrzebne są po to, by na nich były.
Może się to tobie wydać trochę dziwne, drogi czytelniku, ale jak może być inaczej? Skoro kropka jest od tego by była nad i, to biedronki są od tego by były pod kropkami, a kropki w tym przypadku, by były nad biedronkami. Zresztą możesz sam to łatwo sprawdzić, a jeżeli w trakcie swoich poszukiwań odnajdziesz biedronkę, która ma pod sobą kropki, albo kropki w takiej konstelacji z biedronką, gdzie nad kropką jest biedronka, możesz śmiało uznać moją teorię za fałszywą.
Ale wracając do rzeczy.
Skoncentrowałem się zatem na tej ostatniej tabeli. Każda litera miała przyporządkowaną pewną wartość liczbową, i na odwrót: każda wartość liczbowa miała przyporządkowaną pewną literę. Pierwsza rzecz, która rzucała się w oczy, to powtarzająca się wartość 1, która odpowiadała literze a. Przypomniała mi się teraz podpowiedź: dwie jedynki przez siebie mnożone.. Wiedziałem, że wynikiem działania 1 x 1 będzie 1, ale co będzie, gdy literę a pomnożę prze a, bo właśnie ta litera odpowiadała wartości 1? Zacząłem mnożyć a przez a. I znowu stawałem na głowie, robiłem przysiady, stawałem to na krześle, to siadałem na stole, ale okazywało się, że podobnie jak w przypadku działania mnożenia na cyfrze 1, tak i w tym przypadku wynik ciągle był taki sam: a.
Miałem do dyspozycji wielokrotnie zweryfikowany w doświadczeniu wynik. Była nim litera a. Teraz pozostało tylko odnalezienie rozwiązania zagadki Ply.
– Dwie jedynki przez siebie mnożone mruczałem pod nosem. Ale gdzie tu rozwiązanie?
Wróciłem jeszcze raz do tabelki, ale postanowiłem przerobić ją tak, żeby była w niej tylko jedna wartość 1 i odpowiadająca jej litera a. Istniały tylko dwie możliwości rozwiązania:

Możliwość pierwsza:

p l t o n a
22 15 26 20 18 1

Możliwość druga:

p l a t o n
22 15 1 25 20 18

Otrzymałem dwa wyrazy: pltona oraz platon. I nie wiem dlaczego, ale spodobał mi się ten drugi tj.: platon. Jednak nie wiem jak ty, drogi czytelniku, ale ja nie miałem pojęcia, jaki związek mógł mieć ów platon ze mną? Wszak jestem tylko zwykłym człowiekiem – Sok Ratesem. Próbowałem odnaleźć jakiś sens słowa platon, nic jednak nie wymyśliłem. Wydawało mi się, że dalej znajduję się w tym samym punkcie wyjścia, co na początku, gdy Pla zadała mi zagadkę. Byłem już zmęczony ciągłym myśleniem a w szczególności akrobacjami, które towarzyszyły moim obliczeniom w zakresie mnożenia. Postanowiłem trochę odpocząć. Zmazałem wszystkie tabelki narysowane na zakurzonej części stołu i zrezygnowany położyłem się na posadzce, by choćby na chwilę zasnąć.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (13) Gówno

5 stycznia, 2008 by

Czy zastanawiałeś się drogi czytelniku kiedykolwiek nad tym, co to jest gówno, jaka jest jego istota, jaki jest jego sens? Ja osobiście nigdy. Ale teraz, gdy gówno, jako słowo przez usta mojej niedawnej towarzyszki przedarło się do świata dźwięku i trafiło do mojego mózgu, pomyślałem, że musi mieć ono jakiś głębszy sens, skoro ujawniło się w takich okolicznościach, skoro wypowiedziała je osoba o ładnych cyckach, którą uważałem za niebywale mądrą. Gówno musi mieć sens.
Zacząłem się zastanawiać, co mogło oznaczać słowo gówno. Nic mi nie przychodziło do głowy. Zacząłem szukać synonimów, bo być może kiedyś zastanawiałem się już nad gównem, nie mając świadomości, że to właśnie gówno. Kiedy tak rozmyślałem, nagle zaświtała mi pewna myśl:
– Przecież gówno to kupa!
Poczym od razu przypomniałem sobie pewną rymowankę, którą dawno temu przeczytałem na ścianie muru. Było to jeszcze w tych czasach, w których czytałem. Ale od jakiegoś czasu zaniechałem tej czynności, ponieważ wszystko, co przeczytałem zapamiętywałem i nijak nie mogłem zapomnieć. Z obawy, że mój mózg się zapełni do tego stopnia, że przestanie w ogóle działać, od jakiegoś czasu nie czytam w ogóle. Ale wracając do rymowanki, to brzmiała ona tak:

w niedzielne poranki gdy wracam z ubikacji
zastanawiam się czy nie będę miał racji
gdy napisze jedno słowo choćby o kupie porannej

każdy o miłości, chorobie o życia przygodach rymuje
niech jednak człowiek bez kupy porannej przeżyć spróbuje
nie jest to prosta sprawa – każdy wie to przecie
wszelki obiad: prosty czy wykwintny kończy się w klozecie

również nadymanie i srebrne widelce, przepiórki albo pasztetowa
to wszystko bez znaczenia: jedzenie udane gdy kupa gotowa
pan i sługa, prostak i mądrala – każdy sra tak samo
może z małą różnicą: pierwszy kreci w lewo, drugi kreci w prawo

z zapachu i konsystencji człek wróży dnia nowego dzieje
czy zwolnią mnie z pracy, czy będzie korek na drodze, czy egzamin obleje?
tyle wątpliwości, tyle myśli różnych w intymnym pomieszczeniu
nagle całe życie poddaje pod rozwagę szukając sensu w istnieniu

z zadumy myślowej jedna rzecz ratuje zbłąkanego człeka
to książka, gazetka – lektura zaległa, którą przerwała senna powieka
zawsze w czytaniu łatwiej znosić porodów i skrętów jelit katusze
idylla trwałaby dłużej – bo spokój tu – lecz do pracy biec muszę

podciągam spodnie i oglądam z radością ten okaz znakomity
wielki soczysty błyszczący – otoczką woni spowity
w zadumę wprawia mnie po wszystkim jedno przemyślenie
czy gdyby nie kupa poranna możliwe byłoby jeszcze moje istnienie?

Kiedy wyrecytowałem ją sobie w pamięci dopiero teraz przekonałem się, że ma ona większą wartość, aniżeli tylko jak na początku przypuszczałem charakter trzepakowo-blokowo-murowy. Nie miałem teraz żadnych wątpliwości, że autor tego dzieła musiał być niebywale mądrym człowiekiem o bogatym doświadczeniu życiowym. Niczym szaman, który onegdaj wróżył przyszłość z trzewi zabitych w ofierze bogom zwierząt, tak on analizując konsystencję kupy, jej woń starał się odgadnąć dnia nowego dzieje. Ale najważniejsze jest w tym wszystkim owo pytanie istnieniowe: czy gdyby nie kupa poranna możliwe byłoby moje istnienie?. Zacząłem się zastanawiać:
– Czy faktycznie istnienie może być zależne od gówna? Czy istnieje jakiś związek między gównem a byciem?
Nie widziałem innej możliwości uzyskania odpowiedzi na te pytania, jak przeprowadzenie eksperymentu. Nie zważając na to, że Pla ciągle na mnie patrzy, podniosłem się z krzesła, szybko ściągnąłem swoje krasnoludkowi majtki jednocześnie kucając i rozpocząłem eksperyment. W trakcie przeprowadzania doświadczenia nie zważałem na krzyki, które wydobywała z siebie Pla, byłem całkowicie skoncentrowany na badaniach naukowych, gdyż nawet malutka chwila nieuwagi mogła zafałszować wyniki. A każdy naukowiec dba o to, by efekty badań miały charakter obiektywny.
Kiedy zakończyłem proces formowania kupy wstałem z kucek i podciągnąłem majtki. Następnie zabrałem się do analizowania materiału, jednak jedyne co zdołałem wstępnie zbadać, to owa wonna otoczka. Moje obserwacje empiryczne zostały gwałtownie przerwane, gdy do pomieszczenia wtargnął nagle strażnik. Widocznie to krzyki mojej niedawnej towarzyszki go tu sprowadziły. Jednak strażnik już raz pokazał, że nie jest osobą, która darzy zrozumieniem potrzeby nauki, i jak możesz się domyśleć drogi czytelniku, kolejny raz doświadczyłem znanego mi już dobrze uczucia ciemności.
Zaczynały mnie już nudzić te chwile utraty przytomności. W trakcie ich trwania nic się nie działo, o niczym nie myślałem. Była tylko czerń, która sama w sobie może być ciekawa jako zjawisko, ale nie jako absolutna rzeczywistość, w której się nic nie dzieje. Poza tym, kiedy odzyskiwałem przytomność zawsze zastanawiałem się, co mi umknęło, co się wydarzyło w tej chwili, gdy byłem nieprzytomny? Nie było jednak nikogo, kto mógłby mi opowiedzieć o tym.
Powoli dochodziłem do siebie. Leżałem na posadzce, obok mnie moja kupa a nade mną stał strażnik z pałką w dłoni, przy którym stała Pla. Kiedy zauważyli, że odzyskuję przytomność Pla powiedziała do strażnika:
– Posadź go przy stole i przykuj do krzesła, żeby nie przychodziły mu podobne pomysły do głowy.
Strażnik, co mnie zaskoczyło, posłusznie wykonał jej polecenie. Kim była Pla, że mogła tak łatwo wydawać polecenia strażnikowi? Przecież sfera obowiązków strażnika wyznaczona jest przez jego mundur. Pla nie nosiła takiego munduru, ale długi, trochę wyświechtany, czarny płaszcz. Czy Pla miała mimo wszystko jakiś związek z uniformami, uniformami ludźmi w garniturach, wśród których nieustannie poszukiwałem człowieka? Te myśli nie dawały mi spokoju.
– Muszę się dowiedzieć, kim ona właściwie jest postanowiłem w duchu.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (12) Tysiąckilogramów to tona

4 stycznia, 2008 by

Usiadłem naprzeciwko mojej niedawnej towarzyszki, która wcześniej poratowała mnie swoją chusteczką, a której to cycki nieustannie podziwiałem to w strugach deszczu, to w kawiarni. Niewiele się zmieniła od tej chwili, kiedy mnie aresztowano. Wyglądała tak samo, nawet miała na sobie ten sam płaszcz, który wcześniej mi użyczyła, bym osłonił swoje pornograficznie nagie ciało przed deszczem. Spoglądałem to na nią, to w jej oczy, to na jej piersi. Precyzyjniej rzecz ujmując, to interesowały mnie nadal najbardziej właśnie jej cycki. Ani duże, ani małe. Taki klasyczny model sportowy, tzn. idealnie pasujące do dłoni i mieszczące się w nich perfekcyjnie. Pewnie byłbym się w nie dalej wpatrywał, gdyby nie jedna, natarczywa myśl, która błąkając się po mojej głowie, nie dawała mi spokoju. Mianowicie, co znaczyły jej ostatnie słowa: Oto on!, które wykrzyczała wskazując na mnie palcem, a po których wszyscy w knajpie rzucili się na mnie szturmem.
– Znowu ktoś ci przypierdolił? zapytała Pla i podała mi tą samą chusteczkę, którą zaoferowała mi wcześniej, abym otarł krew z twarzy.
– Takie to już życie naukowca odpowiedziałem i wziąłem chusteczkę aby wytrzeć krew, a zwłaszcza skrzep, który zrobił się w okolicach dziurek od nosa, a który uniemożliwiał mi oddychanie. A nie ma nic gorszego niż niedotlenienie mózgu w takich sytuacjach, spowodowane utrudnieniem w oddechu. Przecież niewłaściwie dotleniony mózg nie jest w stanie sprawnie myśleć. Dlatego małe dzieci i nie tylko, zwłaszcza kierowcy, gdy są w trasie najczęściej dłubią w nosie. Pierwsi dlatego, że się intensywnie rozwijają dorastając i niezbędna im jest niebywała kondycja fizyczna mózgu, by ogarnąć rozmaitość świata, który właśnie poznają, drudzy dlatego, że słabe dotlenienie mózgu może być przyczyną dekoncentracji w trakcie jazdy, co skutkować może nie tylko wyborem złej drogi przejazdu, ale nawet śmiercią, gdy niewłaściwie oceni się odległość od pojazdu nadjeżdżającego z przeciwka w trakcie manewru wyprzedzania. Pamiętam do dziś bardzo wyraźnie moje spotkanie z takim dłubiącym w nosie dzieckiem. Któregoś razu, kiedy szukałem człowieka, trafiłem do parku, w którym bawiło się mnóstwo dzieci. Zmęczony swoimi wędrówkami, postanowiłem usiąść na chwile na ławce i odpocząć. Jako, że miałem wówczas zwyczaj noszenia przy sobie ołówka i czystej kartki papieru, by zapisywać swoje fantastyczne pomysły, wyjąłem ołówek, by coś tam zanotować. I gdy zabierałem się za pisanie, podszedł do mnie mały dzieciak i zapytał:
– A proszę pana, a co pan tam robi?
Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to jego szczerość i bezpośredniość. Byłem dla niego całkowicie obcą osobą, tak obcą jak on dla mnie. Stał tak naiwnie, wlepiając się we mnie swoimi wielkimi, dziecięcymi gałami, jedną ręką dłubał w nosie, drugą zaś podtrzymywał spadające spodnie. Zadziwiająca była też prostota samego pytania. Postanowiłem zatem całkiem prosto odpowiedzieć:
– Piszę.
Powiedziawszy to z powrotem wróciłem do notowania. Jednak dzieciak cały czas stał, dłubał w nosie i obserwował, co ja robię. Po chwili zapytał mnie ponownie:
– A proszę pana, a jak się pisze?
– Pisze się ołówkiem po kartce odpowiedziałem, a on ponownie tym razem nie zwlekając zadał kolejne pytanie:
– A jak się robi ołówek?
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko rozpocząć wykład na temat robienia ołówka. Wiedziałem, że dzieciak nie da za wygraną i nie zbędę go milczeniem. Stał sobie tak wpatrzony we mnie swoimi dziecięcymi oczami, wyczekując odpowiedzi i oczywiście nieprzerwanie dłubał w nosie.
– Ołówek robi się z drewna i rysika węglowego – nie dokończyłem, bo ów malec przerwał mi zadając kolejne pytanie:
– A co to jest rysik węglowy?
Ja mu na to:
– Rysik węglowy, to jest to, co pisze w ołówku odpowiedziawszy, chciałem kontynuować wykład na temat produkcji ołówków, ale dzieciak zadał kolejne pytanie:
– A proszę pana, a jak się robi rysik węglowy?
I znowu spoglądał na mnie naiwnym wzrokiem, ciekawej świata zewnętrznego istoty. Jasne, że mogłem go olać i dalej prawić o tym, jak się robi ołówek, lecz sobie pomyślałem, że i tak na pewnym etapie mojej opowieści będę musiał wyjaśnić, jak się robi ów rysik węglowy. Dlatego odpowiedziałem:
– Rysik węglowy, robi się z węgla.
Dzieciak, słysząc odpowiedź, zadał kolejne pytanie:
– A jak się robi węgiel?
Jak się możesz domyśleć drogi czytelniku i na to pytanie próbowałem odpowiedzieć. Zacząłem zatem opowiadać o dinozaurach, o wielkich paprociach. Dzieciak jednak zdawał się całkowicie ignorować moje historyjki o prehistorii świata. Cały czas dłubał w nosie i spoglądał to na mnie, to na ołówek. I kiedy tak mówiłem, mówiłem on nagle mi przerwał pytaniem:
– A proszę pana, a jak się robi wszystko?
Jego ostatnie pytanie do dnia dzisiejszego błąka mi się w głowie, ale na początku, gdy je usłyszałem straciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek będę mu w stanie wyjaśnić technologię procesu robienia ołówków. Dlatego też wówczas już nie odpowiedziałem na nie, podniosłem się z ławki i odszedłem zostawiając dzieciaka z miliardami podobnych pytań w głowie. Dzisiaj jednak żałuje tej decyzji, ponieważ dopiero po jakimś czasie dotarły do mnie sens i głębia pytania: Jak się robi wszystko?, jednakże do dzisiaj nie wymyśliłem na nie żadnej odpowiedzi. Kto wie ile jeszcze podobnych pytań usłyszałbym od tego dzieciaka, gdybym wówczas nie odszedł. Od tamtego czasu jednak zawsze ochoczo dłubałem, przy każdej nadążającej się okazji a nawet i bez okazji w nosie w nadziei, że oczyszczone drogi oddechowe dotlenią mózg, żeby ten mógł wyprodukować pytanie tego samego gatunku, które zadało mi dziecko podczas tamtego spotkania.
Niewiadomo, dlaczego dzieci jak już dorosną, to przestają instynktownie dłubać w nosie. A dorośli robią to tylko, gdy nikt ich nie widzi. Może dlatego, że na skutek jakiegoś tajemnego porozumienia uzgodniono, że dłubanie w nosie będzie uznane za nieestetyczne, za feeeee, żeby ludzie, jak najdalej jak to tylko możliwe, pozbawieni zostali zdolności krytycznego myślenia, które jak wiadomo jest cechą dobrze dotlenionego mózgu.
Jak widzisz, drogi czytelniku, dłubanie w nosie ma niebywałe znaczenie dla człowieka i bezpośrednio wiąże się z procesem myślenia. Ja w tej sytuacji, w której się obecnie znalazłem, nie mogłem sobie pozwolić na osłabienie zdolności krytycznych, dlatego bez większych zastrzeżeń wziąłem ową chustkę i zacząłem w nią smarkać skrzepami krwi.
Trwało to jakąś chwilę. Kiedy już skończyłem całą ceremonię oczyszczania nosa nie mogłem oprzeć się pokusie by pooglądać to, co zostało na chustce. Rozłożyłem ją i zacząłem podziwiać szkliste, brunatno-czerwone okazy baboli dosyć sporych rozmiarów i luźnej konsystencji. I kiedy już pojawiło się w mojej głowie skojarzenie między babolami z chustki a fraktalami Mandelbrota, Pla powiedziała do mnie:
– Przestań zajmować się swoimi babolami. Nie czas na to. Czy wiesz, dlaczego tu się znalazłeś?
Natychmiast porzuciłem wszelkie rozmyślania o estetyce krwistego smarka i zacząłem intensywnie zastanawiać się nad tym, co mógłbym jej odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy, więc zupełnie szczerze odpowiedziałem:
– Nie wiem.
Usłyszawszy to, Pla wyjęła ze swojej teczki kilkanaście spiętych ze sobą kartek. Przeglądała je chwile i odłożyła. Spojrzała na mnie ponownie i zapytała:
– A czy ty wiesz w ogóle, kim ja jestem?
– Jesteś Pla odpowiedziałem bez namysłu, dodając Pla Tysiąckilogramów.
Jej nazwisko zapamiętałem z naszej przygody z kelnerką w knajpie, gdy sprawdzano jej dowód osobisty.
Pla, gdy to usłyszała uśmiechnęła się do mnie i zapytała:
– Czy wiesz ile to jest tysiąc kilogramów?
– Tysiąc kilogramów, to jeden kilogram plus jeden kilogram, plus jeden kilogram, plus jeden kilogram – zacząłem odpowiadać.
– Przestań rżnąć głupka! przerwała mi Pla.
– Zamierzasz mi tu liczyć do tysiąca?
Znowu byłem pełen podziwu dla jej zdolności jasnowidzenia, o których wcześniej się już przekonałem. Faktycznie zamierzałem tak pododawać kilogramy do tysiąca, bo podobno liczenie, zwłaszcza np. owiec, pomaga się zrelaksować, co było mi w tej sytuacji tak samo potrzebne jak właściwe dotlenienie mózgu.
Tym czasem Pla wstała od stołu i zbliżyła się do jedynych drzwi w tym pomieszczeniu, tak jakby chciała upewnić się, że są zamknięte, że nikt nie podsłuchuje. Nacisnęła na klamkę, ale okazało się, że drzwi są zamknięte od zewnątrz. Cały czas stojąc do mnie tyłem zwrócona twarzą do drzwi powiedziała spokojnym głosem:
– Tysiąc kilogramów to tona.
– No i co z tego? zapytałem. Na co Pla, odwracając się do mnie odpowiedziała:
– Gówno.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Psychopatologia społeczna (11) Więzienie

4 stycznia, 2008 by

Trzy kroki szerokości i cztery długości, twarde łóżko, umywalka, kibel i parawanik oto mój nowy dom. Nigdy nie doświadczyłem luksusów miejsca, dlatego nie odczułem tej zamiany. W gruncie rzeczy przyznać muszę, że moje nowe miejsce pobytu było czystsze niż mieszkanie, w którym od kilkudziesięciu lat spałem, budziłem się, jadłem śniadanie, które wychodząc zamykałem na klucz. Jedyne, czego będzie mi brakować, za czym będę tęsknić, to mój prywatny szczur. Niewiadomo dlaczego, człowiek tak bardzo przywiązuje się do swoich stworzeń, które mu towarzyszą w życiu.
Usiadłem na łóżku i próbowałem sobie zrekonstruować cały swój dzisiejszy dzień by odkryć powody mojego aresztowania.
– Co ja takiego zrobiłem? pomyślałem i mimo moich usilnych starań, nie potrafiłem odnaleźć przyczyny mojego obecnego stanu rzeczy. Z zamyślenia wydobył mnie stukot butów. Ktoś zbliżał się do drzwi. Po chwili usłyszałem charakterystyczny zgrzyt w zamku. Wszedł strażnik. Chłop wielki jak góra. Ubrany w swój garnitur, w którego skład wchodziły: wypastowane buty z zaokrąglonymi czubkami, spodnie wyprasowane na kant, coś w rodzaju marynarki no i czapka. W ręku trzymał klucze, nie tylko do celi, ale do wolności każdego osadzonego. Przecież strażnik mógł w każdej chwili otworzyć wszystkie drzwi, żeby aresztowani, w tym i ja, mogli wyjść na wolność. Jednak on tego nie robi, nie robił i nie zrobi nigdy. Uniemożliwia mu to jego garnitur uniform, który przywdziewając, uczynił z niego bezmyślne narzędzie. I podobnie jak ci ludzie, których spotykałem wychodząc z domu w poszukiwaniu człowieka, którzy automatycznie przemierzali drogi z domu do pracy, z pracy do domu, ze spotkania A na spotkanie B tak i strażnik nie jest w stanie sprzeciwić się swoim obowiązkom, które nałożył na siebie, zakładając garnitur. Jego zadaniem jest być beznamiętnym w kontakcie z indywidualną tragedią, z którą spotyka się w pracy tzn. nie rozstrzygając o winie prowadzić więźnia z punku A do punktu B.
Strażnik nie może być człowiekiem, którego szukałem. Człowiek wie czym jest dobro i czym jest sprawiedliwość. I gdyby ów był człowiekiem, wiedząc czym jest sprawiedliwość, mógłby rozstrzygać o winie i karze sam decydowałby kogo uwolnić, a kogo więzić. Żaden sąd nie byłby potrzebny. Żaden strażnik jednak nie wnika w historię osadzonego. Także ten nie zapytał mnie, dlaczego zostałem uwięziony. Ale nawet gdyby na chwilę uwolnił się od sfery obowiązków, które narzucał mu jego garnitur, i zapytał mnie o to, to i tak nie wiedziałbym, co mam mu odpowiedzieć nie widziałem bowiem, na czym polegała moja zbrodnia, przez którą tu się znalazłem.
Strażnik, spoglądając na mnie powiedział beznamiętnie:
– Masz widzenie.
– Że co? odparłem zdumiony. Na co strażnik odparł:
– Ktoś przyszedł cię odwiedzić. Wstawaj i chodź za mną.
Nigdy nie byłem w więzieniu, nie miałem pojęcia, co znaczą właściwie te skróty słowne stąd moje zdziwienie. Był to dla mnie obcy świat, w którym rządziły jakieś nieznane mi dotąd reguły gry. W moim świecie, w którym byłem ja i szczur oraz dziesiątki przedmiotów, orientowałem się bardzo dobrze. Razem: ja i szczur, zaczynaliśmy śniadanie. Szczur wiedział, że jak zacząłem mlaskać i chrupać ten sprasowany chleb, to znak, że i on za chwile coś zje, gdyż okruszki waliły rykoszetami po całym pokoju. Ja wiedziałem, że jak szczur zaczynał piszczeć, to znak, że trzeba iść do kibla i się wysrać, a następnie spuścić wodę i umyć ręce żeby ten mógł się napić z resztek wody w umywalce albo w muszli klozetowej. Ale zasad rządzącym tym światem, w którym teraz niewiadomo dlaczego się znalazłem, jeszcze nie znałem. Cała ta sytuacja przypominała mi jedno ze spotkań, w którym uczestniczyłem w trakcie weryfikacji tezy: nie samym chlebem człowiek żyje. Któregoś razu ale już po tym, kiedy doszedłem do wniosku, że: to, co można zjeść, można wypić potrzebowałem pieniędzy na wódkę. Któryś z naukowców, który podobnie jak ja wpadł doszedł do tego samego wniosku, podsunął mi pomysł, jak można zarobić pieniądze bez większego trudu, a mianowicie zagrać w karty, gdzie stawką były pieniądze. Kiedy pierwszy raz usiadłem do stolika, by zagrać, siedzieli przy nim także inni gracze. Kiedy rozpoczęła się gra, okazało się, że nie tylko ma ona swoje zasady, ale także swój język, bez którego znajomości każdy skazany jest na porażkę. Był to język dziwnych gestów, mimiki, ruchów, dziwnych słów: dwie pary, trójka, street etc. Oczywiście za głupi byłem, by to zrozumieć i jak się możesz łatwo domyślić szanowny czytelniku nie tylko nic nie wygrałem, ale także przegrałem cały majątek. W skutek czego nie mogłem dalej kontynuować swoich badań naukowych nad wpływem alkoholu na życie i ostatecznie zmuszony byłem przerwać swoje dociekania naukowe w tej materii. Tak oto przestałem pić.

Nauczony niedawnym spotkaniem z kelnerką, z którą moja dyskusja okazała się być bezcelowa, nie miałem zamiaru nawet prosić strażnika o wyjaśnienie mi jego przekazu: masz widzenie. Zapewne i to skończyłoby się wezwaniem szefa. Podniosłem się z łóżka i poszedłem za strażnikiem. Kiedy tak przemierzaliśmy wąski i długi korytarz, miałem dużo czasu na myślenie. Refleksje na temat kondycji człowieka we współczesnym świecie, pytania o sens wszelki i wszelkie rozważania natury metafizycznej zmieniały się w mojej głowie jak w kalejdoskopie. Z zadumy tej wyrwał mnie instynkt naukowca-empiryka, o którym dawno zapomniałem. Kiedy tak szedłem za strażnikiem, zwróciłem uwagę na jego zwarte pośladki, od których nie wiadomo dlaczego nie mogłem oderwać oczu.
Zapewne teraz się dziwisz drogi czytelniku, dlaczego oglądałem tyłek strażnika, wszak zapoznałeś się z moimi badaniami nad różnymi teoriami naukowymi i wiesz, że w trakcie swoich eksperymentów zawsze gustowałem w kobietach. Otóż ja też w tej chwili zastanawiam się nad tym, co ja w tym strażniczym tyłku widziałem takiego ciekawego, że nie mogłem przestać na niego spoglądać. Ale wracając do tyłka.
Kiedy tak sobie go beztrosko oglądałem wpadłem na pomysł by zweryfikować kolejną teorię z życia wziętą, a mianowicie: robić coś z palcem w dupie. Może ty drogi czytelniku wiesz skąd się wzięło to powiedzenie, lecz ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Jedyne, co wiedziałem w związku z tą teorią to, to że robienie czegoś z palcem w dupie wiązało się z pewną swobodą i lekkością w działaniu. Eskortowany przez strażnika, obarczony wspomnieniami związanymi z przebiegiem dnia, w którym zostałem aresztowany, czułem się przytłoczony, zupełnie ociężały. Skoro zrobienie czegoś z palcem w dupie miało gwarantować pewną lekkość w działaniu, to przyznać muszę, że jak nigdy do tej pory, zaistniały optymalne warunki dla przeprowadzenia badań empirycznych, które potwierdziłyby albo zanegowały prawdziwość powiedzenia: robić coś z palcem w dupie. Wsadziłem najpierw sobie palec między pośladki czyli tam, gdzie jest dupa. Ale oprócz ucisku i uczucia pewnego dyskomfortu nie odczułem czegoś, co można było określić swobodą działania. Nie szło mi się ani odrobinę lżej, ani jedna troska nie oddaliła się w zapomnienie. Nie odczułem ani wytchnienia mentalnego, ani fizycznego. Przeciwnie. Doznałem czegoś, czego doświadcza każdy, komu majtki wpiły się w tyłek pewne uczucie, któremu nie można się przeciwstawić, którego każdy chciałby się jak najszybciej pozbyć, wyciągając gacie z tyłka. No może za wyjątkiem kobiet, które lubują się w stringach. Chociaż ja sobie nie wyobrażam, jak można chodzić ze sznurkiem w tyłku. Ale przyznać muszę, że ten sznurek w tyłku kobiecym wygląda całkiem seksownie.
– Ile to te biedne kobiety musza się nacierpieć, by przypodobać się rodzajowi męskiemu, by tylko zachęcić do kopulacji, by stymulować męskie libido? pomyślałem przez chwilę. Jednak już nie szukałem odpowiedzi na to pytanie, które pozwoliłoby odkryć istotę i sens cierpienia kobiet w stringach. Postanowiłem dalej badać teorię o robieniu czegoś z palcem w dupie.
W systemie, w którym sprawdzałem prawdziwość tej teorii były tylko dwie dupy do dyspozycji: moja i strażnika, na których mogłem przeprowadzić eksperyment. Swoją dupę już wyeksploatowałem w celach naukowych, teraz pozostała mi ostateczna weryfikacja teorii, która została wstępnie obalona, gdy włożenie palca do własnej dupy, nie przyniosło założonej lekkości działania. Bez zbędnych ceregieli, tzn. nie zastanawiając się ani chwili i nie pytając o pozwolenie strażnika, wsadziłem swój wskazujący palec między jego pośladki czyli krótko mówiąc w jego dupę.
Nie wiem czy mi ulżyło jako osadzonemu, nie wiem także czy ulżyło strażnikowi. W zasadzie, to nie wiem nic, co miałoby związek z weryfikacją teorii: robić coś z palcem w dupie. Zapewne dziwisz się teraz czytelniku, dlaczego nie wyniosłem z tego eksperymentu żadnych konkretnych obserwacji. Nie przejmuj się, ja też się bardzo długo dziwiłem. Ale zanim nadeszło owo zdziwienie wpierw doznałem znajomego uczucia ciemności, takiego samego, jak wówczas, gdy dostałem w mordę od jednego z ludzi w garniturze, podczas moich codziennych poszukiwań człowieka wśród ludzi.
Kiedy po długim okresie ciemności ponownie zyskałem zdolność widzenia, zauważyłem ciekawą rzecz. Otóż nie szedłem już za strażnikiem, ale wlokłem się za nim a ściślej rzecz ujmując: to on ciągnął mnie za ubranie i wlókł za sobą. Nie wnikam w to, co nastąpiło gdy wsadziłem palec do dupy prowadzącego mnie strażnika pozostawię sprawę weryfikacji tej teorii na przyszłość, żebym miał co robić, gdy wyjdę z aresztu.

W końcu dotarliśmy do zamkniętych, stalowych drzwi. Strażnik puścił moje ubranie i wybrał z pęku kluczy ten właściwy i otworzył je. Wskazując na wejście ręką powiedział do mnie już nie tak beznamiętnie, jak wówczas, gdy informował mnie o widzeniu:
– Właź pierdolony cwelu! Później się z tobą policzę! powiedział to i wepchnął mnie do środka.
Nie wiedziałem, co znaczą jego słowa, czego mogłem się spodziewać później, gdy będzie się ze mną liczył. A już najzupełniej enigmatyczny był dla mnie zwrot: pierdolony cwelu nigdy wcześniej nie zetknąłem się z taką konstelacją pojęciową.
– Pewnie mi to wyjaśni, jak się ponownie spotkamy pomyślałem. Nie byłem w stanie kontynuować swoich domysłów w tej kwestii, bo nagle znalazłem się w pomieszczeniu, które okazało się być mały pokojem. No, może trochę większym od mojej celi. Panował tu półmrok, mimo zapalonej lampki. Nie było żadnego okna. Na betonowej posadzce stał stół, przy którym siedziała jakaś osoba. Stałem jak wryty, nie wiedziałem, co mam zrobić. Po chwili usłyszałem znany mi już głos:
– Podejdź i usiądź powiedział to kobieta, którą teraz już poznałem. To była Pla

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (10) Aresztowanie

4 stycznia, 2008 by

– Ręce do tyłu i nie próbuj uciekać! warknął do mnie ktoś z boku. Złożyłem ręce z tyłu na plecach, poczułem ucisk kajdanek. W tym czasie spoglądałem to na Ple, to na szefa, to na kelnerkę, to na wszystkich wszyscy patrzyli zaś na mnie. Nie miałem pojęcia o co tu chodzi, dlaczego nagle wszystko stanęło na głowie. Nic nie zrobiłem przecież, no może tylko tyle, że nie mając przy sobie dowodu osobistego poprosiłem o podanie drinka alkoholowego. Czułem się wyróżniony w jakiś sposób. To, czego nie osiągnąłem przemierzając miasto w samej bieliźnie, teraz się spełniło. Uwaga wszystkich skierowana na mnie. Rozkoszowałem się tym, wdzięcznie prężąc swoje półnagie ciało, płaszcz bowiem, który podarowała mi Pla, pozostał na oparciu krzesła. Jeden z osobników w garniturze popchnął mnie do wyjścia. Wyszedłem już zaaresztowany na ulicę. Spięty kajdankami, z lekko przygarbioną sylwetką prowadzony byłem w kierunku pojazdu, który stał nieopodal. Oczywiście deszcz ciągle padał bo deszcz zawsze pada w takich sytuacjach, kiedy główny bohater kiepskiego kryminału jest aresztowany. Zgodnie z kanonem pisarskim, także i w tej opowieści pada deszcz.
Dystans, który dzielił mnie i mój orszak od pojazdu nie był znaczny, ale wystarczający by ci sami przechodnie w garniturach, którzy do tej pory podążali zahipnotyzowani pięknem symetrycznej kostki brukowej w sobie tylko znanym kierunku, teraz przystanęli, zbili się w spory tłum, aby mnie obserwować. W tym całym widowisku nikt nie zwracał uwagi ani na tego, kto mnie prowadził, ani na moją towarzyszkę-zdrajczynię: Ple, ale na mnie. I znowu napawałem własne ego tym powszechnym zainteresowaniem.
Po kilkudziesięciu sekundach siedziałem już na tylnym siedzeniu pojazdu i wieziono mnie w nieznanym mi kierunku. Siedziałem sam. W tylnim oknie krata, w bocznych też i od kierowcy oddzielała mnie pancerna szyba. Był to całkowicie zuniformizowany przedmiot, służący tylko do jednego celu do zniewalania. Przystosowany do tego stopnia, że nawet nie miał klamek wewnętrznych, żeby przypadkiem któremuś z zniewalanych nie przyszło do głowy wydostanie się z niego. Pancerne i okratowane szyby były niemożliwe do sforsowania bez użycia dynamitu, ale przecież żaden aresztowany nie zdecyduje się w tym ciasnym pomieszczeniu na jego użycie, gdyż oznaczałoby to śmierć dla niego. Taki oto paradoks: chcesz być wolny i się wydostać, to użyj dynamitu, innego sposobu nie ma, ale jeżeli to zrobisz, to zginiesz i nie będziesz już nigdy mógł żyć na wolności. Może ci, którzy wymyślili ten rodzaj auta, o tak jednoznacznej funkcji zdeterminowanej przez jego specyfikę, chcieli dać wszystkim aresztowanym, którzy byli nim przewożeni, możliwość doświadczenia wolności absolutnej? To wydawałaby się sensowne. Przecież każdy konwojowany mógł wybrać między śmiercią w trakcie próby uwolnienia się z tego auta, a śmiercią lub życiem, gdy zostanie osądzony. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że każdy potencjalny konwojent wybierze to drugie wyjście czyli nie będzie próbował się wydostać z pojazdu. Ponieważ ma świadomość, że dojechanie do celu i poddanie się osądzeniu jest dla niego bardziej korzystne niż oczywiste samobójstwo, gdyby próbował się wydostawać w trakcie konwojowania. Ale z drugiej strony przecież nie stawianie oporu i poddanie się osądowi, oznacza zrzeczenie się ze swojej woli i dobrowolne poddanie się pod panowanie woli sędziego, żeby ten osądził o życiu lub śmierci. Natomiast próba ucieczki, mimo, że jest jawnie samobójcza jest skutkiem indywidualnej decyzji, każdego więźnia. Dla każdego, kto wierzy w ostateczną instancję, w jakąś metafizyczną kontynuację swojego życia po śmierci, w boga, wybór między samobójczą próbą ucieczki, a poddaniem się decyzji sędziego, jest prosty. Taki aresztowany będzie próbował ucieczki, jeżeli będzie trzeba, to użyje nawet kilograma dynamitu by sforsować te opancerzone drzwi. Nieważne, że przy tym zginie, bowiem dla takiej osoby śmierć oznacza wieczną wolność poza ciałem poza wszelkim ograniczeniem.
Kiedy pojawiła się w moim umyśle ta refleksja, zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem ja nie mam w zapasie gdzieś takiej wiary.
– Czy przypadkiem jestem osobą, która w coś wierzy? – zacząłem się intensywnie zastanawiać, ale jak się po chwili okazało bezskutecznie. Nie znalazłem w sobie ani kropelki czegoś, co można nazwać wiarą w przedłużenie swojego życia. Owszem, jestem człowiekiem wierzącym. Wierzę, że istnieje absolutnie nieistniejący bóg, w którego nieistnieniu upewniam się za każdym razem, gdy wychodzę z domu i proszę do o zmianę pogody. Jego istotą jest absolutne nieistnienie. Dla mnie samobójcza ucieczka z opancerzonego pojazdu nie była ucieczką w krainę całkowitej wiecznej wolności, ale ucieczką do krainy wiecznego nieistnienia, z której nie było drogi powrotnej, a na to sobie nie mogłem pozwolić. Jeszcze nie teraz, przynajmniej nie teraz.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Psychopatologia społeczna (9) Ludzie

4 stycznia, 2008 by

Spotkanie z szefem zakończyło się moim triumfem i oczywistą porażką obsługi tego lokalu oraz systemu prawnego. Norma: alkohol sprzedajemy tylko osobom pełnoletnim zwyczajnie została przez szefa olana. Stało się tak tylko dzięki mojemu oślemu uporowi. Swoje zwycięstwo okupić miałem najwyższą ceną, ale o tym miałem się dopiero przekonać. Dopiero teraz zorientowałem się, że stałem się przedmiotem zainteresowania niemal wszystkich gości w tym lokalu, oczywiście nie licząc obsługi. Oczywiście przyczyną tego była moja niedawna pogawędka z szefem oraz strój, który musiał budzić przynajmniej zdziwienie, ponieważ spod płaszcza prześwitywały nagie części mojego ciała.
Postanowiłem zignorować owa ciekawość, licząc na to, że z czasem minie. Niestety. Gdy za jakąś chwilę rozejrzałem się dyskretnie wokół siebie dokonałem strasznego odkrycia: byłem o b s e r w o w a n y!!!
Ludzie cały czas spoglądali na mnie, niby to ukradkiem a niektórzy nawet się z tym nie kryli i gapili się wprost.
– Chyba najwyższy czas już sobie iść powiedziałem do swojej towarzyszki. Ona jednak jakby tego nie zauważyła i cały czas cos notowała. Wiedziałem, że usłyszała i zrozumiała moją sugestię, która nie dopuszczała sprzeciwu. Pla jednak całkowicie zignorowała moje przeczucia i sugestie. Jak się okazało miała wobec mnie całkiem inne plany. W jednej chwili wstała z miejsca, a wraz z nią podnieśli się pozostali goście lokalu, w którym siedzieliśmy do tej pory. Wskazała na mnie palcem i powiedziała na głos:
– Oto on!
Przyznać musze, że do dziś w uszach dźwięczą mi te słowa, których sensu nigdy nie zrozumiałem. Po tym jak wypowiedziała ową formułkę goście jakby na jej rozkaz ruszyli w moim kierunku. Wszyscy ze wszystkich stron. Znalazłem się w takiej sytuacji, z której nie było wyjścia ani wejścia znalazłem się nagle w samym epicentrum zainteresowania, którego wcześniej nie było. Wiedziałem, że wszelki opór będzie bez sensu i poddałem się bez walki. Nie dlatego, że się przeląkłem napierającego na mnie tłumu, lecz dlatego, że zgodnie z obliczeniem nie miałem teraz żadnych szans a siły należało oszczędzać na bardziej dogodną sytuację, w której zwycięstwo byłoby chociaż potencjalnie możliwe.
Poczułem na sobie dotyk rąk. Nie przypominały one uścisku policjanta, lecz raczej ciekawski dotyk dziecięcej dłoni, która napotkała w swym zasięgu niespotykany do tej pory przedmiot. Jednak nawet jeżeli uściski nie były stanowcze, to i tak poruszanie się w ich gąszczu nie było możliwe. Otoczony pozostawałem w bezruchu i próbowałem wyłowić z tłumu sylwetkę mojej niedawnej towarzyszki, do której miałem takie zaufanie. Nie zdziwiłem się jak ja zobaczyłem wraz z kelnerką, szefem i tym, którego zapamiętałem jako oddalającą się sylwetkę w garniturze po tym jak cudownym sposobem odzyskałem zdolność widzenia czyli tym, który zdzielił mnie w mordę. Wielka czwórka się zebrała, ale ciekawe w jakim celu urządzili ten cały cyrk? Nie miałem złudzeń co do tego, że cały mój dzisiejszy dzień, przynajmniej od momentu wyjścia z domu, został zaplanowany w najmniejszym szczególe. Wszystko zostało ułożone według tak misternego planu, abym to ja sam proponował drinka w knajpie, abym to ja prowokował debatę z kelnerką, abym to ja prosił o szefa, abym to ja dostał po mordzie. Pla, jako moja towarzyszka ani razu nie przejęła inicjatywy w działaniu. Zdawała się biernie oczekiwać na moje kolejne propozycje.
– Sprytne babsko! Kurwa mać! Sprytne, albo ja jestem taki głupi! pomyślałem. Byłem strasznie wściekły na siebie. – Jak mogłem przeoczyć ową sztuczkę ze sterczącymi sutkami!? Tak! To właśnie to! Moje zmysły krytyczne i wrodzoną ostrożność, instynkt przetrwania osłabiony został widokiem tych cycków, które mi implicite pokazywała moknąc dobrowolnie w deszczu, gdy ofiarowała mi niby to altruistycznie swój płaszcz jako okrycie.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz Dalej »