1977 (3)

26 stycznia, 2008 by

3.

Specyfiki stosunków polsko-niemieckich doświadczyłem na własnej skórze pod koniec lat osiemdziesiątych. Rodzina za granicą i niemieckie pochodzenie babki nie uszło uwadze kolegów starszych ode mnie. Któregoś poniedziałku, pamiętam to dokładnie, bo w poniedziałki zawsze dostawałem od taty blaszaną dwudziestozłotówkę, za którą kupowałem kolejny numer Żołnierza Polskiego, poszedłem jak zwykle do szkoły. Na przerwie przeglądałem sobie pisemko, podziwiając zbrojny oręż Ludowego Wojska Polskiego i sił Układu Warszawskiego, oraz studiując kolumnę na ostatniej stronie poświęconą sztuce walki i kulturystyce, jakiś chłopak podbiegł do mnie i powiedział:
– I co hitlerku?
Uśmiechnąłem się do niego, bo nie wiedziałem za bardzo o co mu chodzi. Jeszcze tej samej przerwy inni przybiegali i wołali za mną:
– Hitlerowiec! Hitlerowiec!
Co ja mogłem mieć wspólnego z Hitlerem? Z Waffen SS? Z Wehrmachtem? Ano nic. Ale moja babka i część mojej rodziny ze strony ojca, to wszystko byli Niemcy. Czy kogoś interesowało to, że babcia ocaliła mojego dziadka, który spędził okres okupacji na robotach przymusowych? Czy oni wszyscy w tej chwili zdawali sobie sprawę, że moje nazwisko kończy się na ski? Oni nie wiedzieli i ja też nie wiedziałem. Dlatego po powrocie do domu zapytałem rodziców, dlaczego mówią na mnie hitlerowiec w szkole. Pamiętam jak się ojciec wściekł. Pewnie musiał to samo przeżyć jak był mały. Natychmiast na drugi dzień poszedł do szkoły i zażądał rozmowy z dyrektorką. Stałem w tym czasie pod jej gabinetem i po chwili zostałem poproszony do środka. Pani dyrektor poprosiła, żebym powiedział, którzy to chłopcy mnie przezywali. No to powiedziałem, bo wiedziałem mniej więcej którzy i z której klasy. Po chwili zjawili się w pokoju moi prześladowcy. Dyrektorka nakrzyczała ich, pogroziła palcem i skwitowała:
– Żeby mi to było ostatni raz.
Wychodząc z gabinetu dyrektorki, ojciec poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
– No, teraz będzie dobrze.
Okazało się, że wcale dobrze nie było. Już nazajutrz ci sami ciągle wołali za mną hitlerowiec, dodając do tego zupełnie obce dla mnie wówczas słowo: ormowiec. Już nie zaprzątałem głów rodzicom i pytaniem o to, co to znaczy ormowiec. Nie chciałem pogarszać swojej sytuacji i nie chciałem narażać na szwank stosunków polsko-niemieckich. Ormowiec na długo pozostał dla mnie synonimem kapusia.

Dzieciństwo na wsi ma swoje plusy i minusy. Z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy człowiek posiada jakąś tam świadomość ekologiczną, bo nasłuchał się tych wszystkich mądrych rzeczy o zdrowym powietrzu wiejskim, o własnej marchewce z pola, o owocach, które dojrzewały bez oprysków chemicznych, wieś ma same plusy. Dla małego chłopca, dorastającego na wsi, wieś miała tylko minusy. Na wsi nie ma nic, prócz pól, lasów i bezpańskich psów, których wycie przerywa ciszę nocną. W ogóle jest cicho, za cicho. Poza tym należało wszystkim mówić dzień dobry. Rodzice mówili, rodzicom mówiono i my, dzieci naszych rodziców musieliśmy mówić. Najgorsze były niedziele. Zaganiano nas wówczas do kościoła. Jest to jedno z bardziej traumatycznych wspomnień, kiedy musiałem przed dziewiątą wstawać, myć się, ubierać by iść do kościoła. W drodze na msze należało wszystkim się ładnie kłaniać, powtarzać w nieskończoność to samo dzień dobry. W drodze powrotnej też. W kościele natomiast siadało się w niewygodnych ławkach, by co chwilę wstając, siadając i klęcząc doczekać się końca mszy. Być może ksiądz głosił jakieś opozycyjne wobec socjalistycznego ustroju kazanie, którego z zaciekawieniem słuchali moi rodzice. Mnie jednak nie obchodziła walka z reżimem. Nie miałem w ogóle świadomości jego istnienia.
Jedną z zabaw, którą sobie urozmaicałem niedzielny pobyt w kościele, wynalazł mój starszy brat. To on odkrył, że sino-szara farba olejna, którą pomalowane zostały ławki jest na tyle miękka, by można ją było zdrapywać paznokciem. Skrobałem w niej zatem różne szlaczki. Któregoś razu, gdy tak sobie zdrapywałem olejnicę, jakaś pani z tylniej ławki zaczęła mnie szturchać. I powiedziała do mojej mamy:
– No zobacz pani, co on wyprawia.
Matka się zaczerwieniła, nie tyle ze złości, co ze wstydu. Skarciła mnie solidnie. Po powrocie do domu dostało mi się jeszcze od ojca. Koniec końców cała nasz trójka, to znaczy ja, mój starszy i młodszy brat, zawsze mieliśmy komisyjne obcinanie paznokci w sobotni wieczór, tak żeby nie było czym skrobać farby w niedzielę. Tak oto skończyły się zabawy z farbą, ale nie skończyła się udręka godzinnej mszy. Pomysłowość wczesnych nastolatków nie zna granic i któregoś razu wpadłem na prosty pomysł. Do jego realizacji potrzebowałem Adama, mojego starszego brata. Umówiliśmy się, że będziemy chodzili na mszę, ale na dwunastą. Rodzice z młodszym bratem pójdą na mszę poranną, zostawią nas w domu. Pośpimy sobie dłużej w niedziele. A kiedy przyjdzie na nas pora, aby iść do kościoła, to oczywiście wyjdziemy z domu, ale przecież do kościoła wcale dojść nie musimy. Adam się zgodził i tym oto sposobem, pod opieką starszego brata, zamiast się niedzielnie uduchowić, zwiedzaliśmy razem różne zakamarki wsi. Na początku problemem były pieniądze, które dostawaliśmy, by wrzucić na tacę. Nie mogliśmy wrócić z nimi do domu, a wyrzucać też za bardzo nie chcieliśmy. Gdyby wówczas, tak jak dzisiaj, otwarte były jakieś sklepy w niedzielę, to na pewno zrobilibyśmy z nich odpowiedni użytek. Ostatecznie jednak Adam wziął na siebie obowiązek ich upłynnienia. Wszystko szło jak po maśle. Oczywiście aż do czasu. Któregoś razu jakiś znajomy rodziców nas przyuważył, jak w odświętnych ubraniach szwędamy się po wiosce. Powiadomił o tym rodziców, rodzice powiadomili nas, a my udaliśmy, że nic o tym nie wiemy. Wówczas ojciec, niewiadomo skąd wyjął jakąś książeczkę, otworzył ją i po chwili zapytał:
– Co było na mszy?
Skamieniałem. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że ojciec trzymał w ręku jakąś miniaturową wersję tej wielkiej księgi, którą ma ksiądz na ołtarzu i że jak zacznę kłamać, to się natychmiast zorientuje i kłamstwo wyjdzie na jaw. Z całej opresji wybawiał nas Adam, mistrz kłamstwa. On to bez żadnego zająknięcia zaczął opowiadać jakieś cuda o Jezusie. Zrekonstruował na poczekaniu cały przebieg mszy, na której nie byliśmy. Tato spoglądał poważnie to na mnie, to na najstarszego syna, to w swoją książeczkę, którą w tej chwili trzymał w dłoni. Obracał co chwila jakieś karteczki a Adam cały czas mówił o tym, co było na mszy. I kiedy chciał już opowiadać o temacie kazania, tato przerwał mu i powiedział:
– No dobrze, dobrze. Wystarczy.
Kiedy tato zakończył przesłuchanie zapytałem brata, skąd on wiedział co było mówione w kościele, przecież razem zwagarowaliśmy. Adam wówczas powiedział mi, że on wie, bo czytał wcześniej książeczkę, którą miał w ręku ojciec. Oczywiście to też była blaga i oczywiście podobnie jak ojciec i ja wówczas uwierzyłem Adamowi. Jednak już nigdy więcej nie zdobyłem się na wagary. Chodziłem z rodzicami, na dziewiątą, nie oznacza to jednak, że przestała mi doskwierać nuda tej godzinnej ceremonii.
Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale któregoś razu postanowiłem, że zostanę ministrantem. Nie, nie natchnął mnie żaden duch święty, nie usłyszałem podczas snu tajemniczego głosu: Synu! Masz powołanie!. Nic z tych rzeczy. Powód mojej decyzji był ciągle ten sam: ucieczka przed niedzielną, godzinną nudą. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Dowiedziałem się u jednego z kolegów, który już był ministrantem, co trzeba zrobić, żeby móc ubierać ten biały fartuszek i stać koło księdza, gdy on odprawia mszę. On odpowiedział, że mam przyjść na zbiórkę w sobotę. No i poszedłem i tak oto stałem się z dnia na dzień ministrantem.
Okres mojej kadencji zbiegł się z pobytem w parafii ks. Andrzeja. Wyjątkowo dziwny typ. Jak mówił, a mówił dużo i szybko, to zawsze w kącikach ust zbierała mu się ślina, która jak białko z jajka ubijała się na skutek nieustannego gadania, i przypominała białą maź a nie ślinę. Oprócz tego ksiądz ten jako pierwszy chyba w naszej wsi miał odtwarzacz wideo i talerz telewizji satelitarnej. Tych bardziej zaufanych, starszych ministrantów zapraszał do siebie na wideo i, jak to mówiliśmy wówczas: na satelitę. Opowiadali oni później między sobą, że oglądali pornusy u księdza i o tym, jak razem z nim pili, ale kto by się tym wówczas przejmował. W okresie nieskazitelności wizerunku sług bożych, takie historie były bardziej fantastyczne niż książki Dicka. Dzisiaj prawdopodobnie sprawą zająłby się jakiś odważniejszy prokurator.
Pierwszą zbiórkę spędziłem na noszeniu i układaniu porąbanego drewna. Ksiądz zagonił wszystkich ministrantów do pracy. Praca uszlachetnia, ale ja nie czułem się uszlachetniony, chociaż tyrałem jak wół. Z dworu do piwnicy, tam i z powrotem, a hałda polan wcale się nie zmniejszała. W trakcie pracy odkryłem, że bycie ministrantem wiąże się z pewnymi profitami. Otóż w piwnicy księdza starsi stażem i wiekiem koledzy odkryli skład butelek z mszalnym winem. Dali mi jedno, żebym wyniósł i sami też pochowali kilka za kurtkami. Wyniosłem i oddałem im. A później stałem i przyglądałem się, jak chłopaki piją wino za murem plebani.
Później często popijaliśmy wino mszalne, a zwłaszcza przed sama mszą. Ksiądz przynosił dwie buteleczki. Jedną wypełnioną żółtawym, wytrawnym winem, w drugiej była biała woda. A my czekaliśmy zawsze na żółtą flaszeczkę. Upijaliśmy z niej i dolewaliśmy wody. Któregoś razu przegięliśmy. O ile przeważnie piliśmy do połowy, tym razem któryś z nas pociągnął nieostrożnie większy łyczek. Skutek był taki, że ksiądz w trakcie mszy nalał sobie wina do kielicha, podniósł go do góry i powiedział jak zwykle: Oto kielich krwi mojej, która za was i za wielu będzie przelana. Poczym przechylił kielich, ale nie przełknął wina. Trzymał w ustach substancję, która w tym momencie była przecież krwią samego Jezusa i się rozglądał na boki. Purpurowy ze wściekłości patrzał na nas, cherubinków w bielutkich komżach, ze złożonymi rączkami. Żaden z nas nie dał nic po sobie poznać. Ksiądz przełknął w końcu i ukląkł. Nic nam po mszy nie powiedział, ale już więcej nie rozstawał się z żółtą flaszeczką.
Nie była to jednak najgorsza odmiana świętokradztwa. Któregoś razu służyłem do mszy pogrzebowej. Kiedy się zakończyła, ksiądz nie miał czasu na pochowanie komunikantów, czyli tych białych opłatków, które rozdaje chętnym ze słowami: Ciało Chrystusa. Zostawił klucze do tabernakulum i my, ministranci, mieliśmy wszystko doprowadzić do porządku. Sam zaś wyszedł, by odprowadzić zmarłego na cmentarz. Wówczas jeden ze starszych ministrantów, Zbyszek, zaczął jeść opłatki i częstował nas nimi, żebyśmy też jedli. Pamiętam jak przyklejały się do podniebienia. Kiedy skończyły się w jednym kieliszku, Zbyszek otworzył tabernakulum i wyjął kolejny kielich z opłatkami. Te też jedliśmy. Nie widziałem wówczas w tym nic dziwnego, zwłaszcza grzechu śmiertelnego świętokradztwa. W końcu pożeraliśmy samego Jezusa, jego ciało. Było to dla mnie kolejne doświadczenie do kolekcji.

Zbyszek zmarł jakieś dziesięć lat temu. Zachorował na raka i umarł.

Moja przygodna z ministranturą skończyła się stosunkowo szybko. W zasadzie z dnia na dzień. Tak szybko jak stałem się ministrantem, tak szybko przestałem nim być. To było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy marksistowsko-leninowski światopogląd materialistyczny, został wyparty przez połączone siły liberalnej gospodarki wolnorynkowej i idealizmu chrześcijańskiego. O ile wcześniej na religię chodziłem do salki katechetycznej, tak w tym okresie religia była już przedmiotem nauczanym w szkole podstawowej, do której chodziłem. Był koniec roku. Na jednej z ostatnich lekcji ks. Andrzej, ten od pornusów, satelity i tych innych brzydkich rzeczy, zapytał wszystkich w klasie:
– Co sądzicie o lekcji religii? Podobały się wam lekcje ze mną?
Zapadło milczenie. Ksiądz zachęcał:
– No nie bójcie się, możecie wszystko powiedzieć. Śmiało.
Znowu wszyscy milczeli. Po chwili wstałem i zacząłem opowiadać o tym oglądaniu wideo, o tym pijaństwie i o tym, że ksiądz ma antenę satelitarną i w ogóle, że jest bogaty a tyle biednych dookoła parafian. Powiedziałem mu też o ubóstwie Jezusa, o którym nam tak cały czas opowiadał na lekcjach. Prawiłem tak jak nawiedzony franciszkanin w sporze z legatami papieskimi w kwestii ubóstwa kościoła. Do pełni wizerunku brakowało mi tylko szarego, lnianego habitu. Ksiądz Andrzej zrobił się wówczas czerwony. Zaczął szybko mówić, znowu pojawiła mu się biała maź w kącikach ust. Na koniec walnął rękę w biurko i krzyknął:
– Mówisz jak komunista!
Co ja wówczas wiedziałem o komunizmie? Nic.
Po powrocie do domu opowiedziałem o całym zdarzeniu rodzicom, tak na wszelki wypadek, gdyby mieli się dowiedzieć o tym od dyrektorki. Ksiądz Andrzej przyjechał wieczorem do nas. Znowu zaczął coś mówić. Nie było mnie przy tej rozmowie. Tylko on i rodzice. Skutek tej pogawędki był taki, że ojciec wyprosił księdza z domu. Rodzice nic mi nie powiedzieli. Żadnej dyscyplinującej pogawędki. Nic z tych rzeczy. Nadeszła pierwsza niedziela po całym wydarzeniu. Przychodzę do zakrystii, a ksiądz proboszcz, który miał wówczas mszę powiedział do mnie:
– Zostaw komżę i możesz iść.
Poszedłem. Zaraz po mnie poszedł też ksiądz Andrzej. Przeniesiono go na jakąś parafię, po miniskandalu obyczajowym, którego był głównym aktorem.

Bilans całego zdarzenia był taki, że moi rodzice nigdy więcej nie poszli na mszę do kościoła. Ja też chodzić nie musiałem. Problem godzinnej nudy niedzielnej sam się rozwiązał.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (2)

26 stycznia, 2008 by

2

Moje pierwsze wspomnienie, które pamiętam, to jak na czerwonym, małym rowerku zrobionym przez ojca, jechałem do kolegi. To była moja pierwsza wyprawa jednośladem po asfalcie. Nie jakieś tam piaszczyste drogi, w których grzęzły koła, ale prawdziwy, czarny asfalt, wylany przez Niemców przed 1945 r. To tyle, jeżeli chodzi o pierwsze wspomnienie. Jeżeli zaś chodzi o ten czerwony rowerek. Był to pierwszy jednoślad w moim życiu. Miał tę dziwną przypadłość, że cały czas mu się pedały obracały. Najbardziej uciążliwe było to, gdy zjeżdżałem z górki. Wówczas musiałem podnosić nogi, albo rozkładać je na boki, bo pedały kręciły się z taką prędkością, że nie nadążałem pedałować. Prosiłem ojca, żeby coś zrobił z tymi pedałami. Ten jednak nic nie zrobił, bo co mógł zrobić? Kiedy jako dziecko upominałem się o duży, normalny rower, powtarzano mi:
– Dostaniesz na komunię. Zobaczysz, dostaniesz składaka.
Oczywiście zegarek też miałem dostać na komunię, dlatego już od początku pierwszej klasy szkoły podstawowej czekałem na komunię. Co tam misterium transsubstancjacji, to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Liczył się rower i zegarek. Drugi jednoślad, tym razem prawdziwy, a nie tam jakaś samoróbka, dostałem w maju, właśnie na komunię od chrzestnego. Był to złożony w dużym kartonie składak WIGRY 3. Dostałem go tydzień po całej imprezie, której hitem był piętrowy tort, który się zawalił, zanim podano go na stół. Wujek spóźnił się z prezentem, ponieważ czekał na to, aż go przywiozą do geesu. Zamówił go z wyprzedzeniem, jednak zaprogramowana kolejnym planem gospodarka socjalistyczna nie uwzględniła chyba mojego prezentu, stąd owo opóźnienie.
Kiedy wujek przytaszczył rower w kartonie bardzo się ucieszyłem. Pamiętam jak go razem z ojcem skręcałem, to znaczy przeszkadzałem mu, zadając różne pytania o kolejne części tej machiny. Tato cierpliwie opowiadał. Kiedy skończył powiedział coś tam, żebym uważał, żebym się nie zabił jak będę jeździł. I oczywiście wyruszyłem na podbój okolicy. Pierwszą podróż odbyłem do tego samego przyjaciela, do którego kilka lat wcześniej pojechałem na czerwonym rowerku. Chciałem się pochwalić. Przyjechałem do niego. Zaczęliśmy wspólne oględziny. W którymś momencie on powiedział:
– Masz fajnego składaka.
Na co ja:
– No, sam składałem.
Nie wiedziałem wówczas, że określenie składak nie oznaczało: rower do samodzielnego złożenia, ale rower, który się składa na pół. Zresztą nigdy nie odkryłem do czego służy ten mechanizm na środku ramy.
Oprócz roweru na komunię dostałem także zegarek. Ten podarowała mi chrzestna. Do dziś go pamiętam. Był to SATURN, miał siedem melodyjek i cztery guziczki po dwa z każdej strony koperty. Miał też światełko. Jak się nacisnęło przyciski na skos, to brzęczały kolejne melodyjki, jak się nacisnęło dwa równoległe, to zapalało się światełko. Można było w ciemnościach zobaczyć, która jest godzina. Wówczas z zegarkami była dziwna sprawa. Im więcej miał melodyjek, tym lepszy był. Pamiętam jak się w klasie chwaliliśmy, z jakim przekonaniem zachwalaliśmy własne zegarki. W tym podstawówkowym rankingu byłem daleko w tyle. Inni mieli zegarki z czternastoma melodyjkami. Jednak prowadził taki jeden w klasie, którego elektronik miał nie tylko melodyjki ale kalkulator. On był najlepszy, każdy chciał zobaczyć to liczące cudo, tym bardziej, że w powietrzu unosiła się złowroga aura tabliczki mnożenia, z której ciągle nas odpytywano na matematyce.
W każdym razie w latach osiemdziesiątych szałem były elektroniki i to jak najbardziej naszpikowane bajerami. Oczywiście nikt z nas nie myślał, że do takich zegarków za kilka lat ktoś włoży kompas, odbiornik GPS, pager czy coś w tym stylu. Ważne były melodyjki no i kalkulator, ale ten był tylko jeden na całą szkołę.
Dwa lata temu moja chrześnica szła do pierwszej komunii. Zapytałem wówczas co by chciała w prezencie. Rower już miała i to taki, którego ja sobie do tej pory nie kupiłem. Górala z kilkudziesięcioma przerzutkami. Zegarek też miała. Iza powiedziała mi wtedy:
– Komputer.
Dostała komputer.

Jednak SATURN nie był moim pierwszym zegarkiem. Mój nadgarstek stracił dziewictwo dużo wcześniej. Jeszcze w przedszkolu pojechałem z ojcem do NRD, do Berlina Wschodniego, w którym mieszkała siostra matki mojego ojca a mojej babci. Wszyscy w rodzinie mówili na nią ciocia Kasia. Jechaliśmy do cioci Kasi na jeden paszport, w którym było wspólne zdjęcie. Pamiętam, że podróż trwała niewyobrażalnie długo. Pociągi i przesiadki, perony i znowu pociągi.
Dzisiaj jadąc do Berlina na cmentarz, by zapalić świeczkę na grobie cioci Kasi, lub odwiedzić znajomych, jadę tylko dwie i pół godziny. Nikt nie sprawdza mojego paszportu, nikt nie kontroluje mojego bagażu. To było wówczas nie do pomyślenia.
Nie pamiętam, żeby ogarnął mnie jakiś szczególny zachwyt na widok sztandarowej, reprezentacyjnej republiki socjalistycznej. Nie wiem, czy na półkach było więcej czy mniej towarów niż w Polsce. Wielkie wrażenie wywarły na mnie ruchome schody w jakimś wielkim sklepie, ale pewnie takie były też w Warszawie. Pamiętam jak się bałem, że te schody mnie wciągną gdzieś pod spód, bo przecież chowały się one w podłodze. Mój strach był tak duży, że z obawą wyczekiwałem aż dojedziemy na górę. Widząc kolejne stopnie, które znikają w podłodze chciałem przeskoczyć owo miejsce styku schodów z podłogą. Odbiłem się dwa stopnie wcześniej, żeby zdążyć. I oczywiście przeliczyłem swoje możliwości i nie wziąłem pod uwagę, że ojciec trzymał mnie wówczas za rękę. Przewróciłem się i upadłem na kolano, które sobie rozciąłem o kant stopnia. Oczywiście wzbudziłem sensację wszyscy zaczęli się na mnie gapić, ojciec coś wrzeszczał:
– Co ty wyprawiasz!
No i znowu się pobeczałem i nie z bólu ale ze wstydu. Ciocia Kasia, chcąc mnie udobruchać natychmiast zaprowadziła mnie do jakiegoś stoiska. Zapytała mnie co chcę. Płacząc, wskazałem na zegarki i na plastykową figurkę niebieskiego kosmonauty z napisem DDR na hełmie. Ciocia bez zastanowienia kupiła mi co chciałem. I tym sposobem dostałem pierwszy w swoim życiu zegarek. Produkt marki RUHLA, nakręcany ze wskazówkami. Miał też datownik. Do dziś leży gdzieś w szufladzie. Twarda sztuka, przetrwała wszystkie elektroniki.

Największym hitem pobytu u cioci w Berlinie nie był jednak ani zegarek, ani ruchome schody, ani nawet wesołe miasteczko, do którego poszliśmy. Ale plecak syna cioci, Norberta wypełniony po brzegi żeleźniakami. Takimi małymi samochodzikami z metalu. Prawie wszystkie miały otwierane drzwi. Niektórym otwierały się nawet maski. Były to różne modele, od ciężarówek, samochodów osobowych, kabrioletów, terenówek, po machiny budowlane. Istny raj dla małego chłopaka, który w domu bawił się karabinem wyciętym z deski przez ojca. Siadałem na dywanie, wyciągałem je wszystkie, co do sztuki, i inscenizowałem różne sytuacje. To placu budowy, to toru wyścigowego. Trudno mi się było od tego oderwać. Byłem zły, gdy tato z ciocią wyciągali mnie gdzieś na miasto, by mi pokazać na przykład pawie chodzące w berlińskim ZOO. Co mnie obchodziły wiewiórki, które oswojone wybierały orzeszki z dłoni, czy z kieszeni kurtki. To nie miało dla mnie żadnego znaczenia, bo nieustannie myślałem o tym plecaku pełnym żeleźniaków.

Po powrocie opowiadałem wszystkim w przedszkolu jak to fajnie jest w Berlinie. Pamiętam, że wszystkie nierówności ekonomiczne w rozwoju siostrzanych przecież republik Polski Ludowej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zredukowane zostały przeze mnie do twierdzenia, że tam żeleźniaki są a u nas nie ma. Chwaliłem się przy tym jednym z samochodzików, które zwędziłem z plecaka Norberta. Gdybym go poprosił pewni by mi go dał, ale Norbert nie znał ani słowa po polsku, a ja po niemiecku umiałem wówczas liczyć tylko do dziesięciu. Swoją znajomością niemieckiego też się chwaliłem rówieśnikom, którzy lgnęli do mnie, gdy wróciłem z Niemiec. Jednak to nie język obcy wabił moich kolegów i koleżanki ze straszaków, i nawet nie żelazne autko, ale czekolady, które przynosiłem do przedszkola. Skończyły się czekolady, przestałem być królem. Na szczęście ciocia Kasia regularnie przysyłała paczki z różnymi słodyczami, ciuchami, pończochami dla mamy. Rodzice racjonalizowali słodycze, żeby nam na jak najdłużej wystarczyły. Części z nich w ogóle ukrywali, by zrobić nam z nich paczki pod choinkę. Swojego przydziału nie zjadałem jednak od razu, wolałem zabrać do przedszkola. Wówczas znowu na chwilę byłem królem. W tamtych czasach wystarczała tylko mleczna czekolada SAROTI, z małym murzynkiem na opakowaniu, by rządzić wszystkimi starszakami. Kiedy kończyła się czekolada ostatnim asem moich rządów było samo opakowanie. Wielu moich rówieśników je zbierało. To była nauka w sobie, filatelistyka opakowań czekolady. Zresztą ja sam je kolekcjonowałem. Na początku układało się je pod wykładziną, żeby dobrze się wyprostowały. Następnie albo chowało się do jakiegoś dużego zeszytu, albo wieszało na słomianki zwisające na ścianach. Ja je przypinałem do słomianki. Miałem ich dosyć sporo, bo ciocia regularnie dbała o stan mojej kolekcji. Wszystkie, które się dublowały rozdawałem. Moje dublety robiły furorę aż do pierwszych klas szkoły podstawowej.

Ciocia Kasia zginęła kilka lat później. Jechała gdzieś na rowerze. Potrącił ją samochód w tym samym miejscu, w którym kilkanaście lat wcześniej zginął jej mąż, którego nigdy nie poznałem. Jego też potrąciło auto, gdy jechał na rowerze.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (1)

25 stycznia, 2008 by

1.

Czasami jakoś tak się dzieje, że umykają nam ważne rzeczy, że ciekawe zdarzenie zostają tak po prostu, bez żadnej intencji, przeoczone. To samo dotyczy ludzi. Spotyka się ich. Później są rozstania i nadzieja na kolejne spotkanie. Nadzieje nierzadko stają się dożywotnimi, bo tych samych ludzi zastępują inni i inni i tak do końca.

Rodzice wybudowali się przy starym, poniemieckim basenie o wymiarach olimpijskich. Jedną z części płotu okalającego pływalnie były drewniane kabiny, przebieralnie, w których zwłaszcza dziewczyny, z natury bardziej wstydliwe od mężczyzn, przebierały się w stroje kąpielowe. Jako dzieciak często się podkradałem z różnych stron, by przez szpary w deskach podpatrzeć to i owo. To pierwszy raz wówczas zobaczyłem nagą kobietę, że tak powiem: na żywo. Żadne tam gazetki, zresztą takich z gołymi dziewczynami wówczas nie było. To nie były te czasy, w których krocze Paris Hilton zdobiło nagłówki prasy brukowej. To była zupełnie inna epoka.
Swoją fascynację kobiecą nagością przypłaciłem rozciętą wargą i płaczem. Któregoś razu, gdy zakradłem się podglądać przez szparę jak się dziewczyna przebiera, zobaczyłem, to co zwykle widziałem w takich sytuacjach. Kawałek pośladka, pół piersi i kilka kępek zarostu łonowego. A należy wiedzieć, że nawet w intymnym zaciszu kabiny kobiety bardzo szybko się przebierały i oko dziecka nie zdążyło rejestrować wszystkich nowości anatomicznych. Nie wiem jakim cudem, chociaż dziś przypuszczam, że owa kobieta jako przedmiot moich obserwacji usłyszała mój chichot, który tłumiłem każdorazowo w trakcie podglądania, że się zorientowała. Nieświadoma ofiara jak wówczas sądziłem mojej ciekawości nagle się wyprostowała. Stała całkiem naga, jak ją pan bóg stworzył i to dokładnie przed szczeliną, do której miałem przyklejone oko. Nie zakrywała się, nie krzyczała: Ratunku! Podglądacz!, tylko tak zwyczajnie sobie stała. Wówczas to pierwszy raz doświadczyłem na własne oczy, że dziewczyny nie mają siusiaków. Jako dzieciak zadawałem sobie wówczas pytanie: Czym one sikają?. Podglądana przeze mnie kobieta odwróciła się, tak jakby chciała, żebym zobaczył ją z tyłu. Tu nie było jednak nic ciekawego do oglądania. Wydawało mi się wówczas, że wygląda tak samo jak ja. Nie zwróciłem wówczas najmniejszej nawet uwagi na biodra i te krągłości, które dzisiaj doceniam. Stojąc jeszcze chwilę odwrócona tyłem, ponownie pokazała mi się z przodu i pokiwała palcem, dając znak, żebym się zbliżył. Przylgnąłem całą twarzą do szpary. Z całych sił, żeby jeszcze raz wszystko dokładnie pooglądać. I nagle, znienacka dziewczyna z całej siły kopnęła w deskę, do której przywarłem twarzą. Uderzyła na tyle mocno, by mnie odrzuciło obok na ziemię, co zresztą nie było trudne, gdy po drugiej stronie drewnianej ściany stoi jedenastoletni dzieciak. Poczułem ból i chwilowe ogłuszenie. Dopiero wówczas zorientowałem się, że ona się zorientowała i zacząłem biec do domu. Ryczałem strasznie po drodze, w zasadzie to wyłem. Nie tyle z bólu, bo go nie czułem. Także nie dlatego, że widziałem na dłoni krew, którą otarłem z wargi. Płakałem ze wstydu. Zostałem nakryty. Od tamtego czasu nigdy więcej nie szedłem podglądać, nawet gdy to robili koledzy z podwórka i mnie namawiali. Nigdy też nie dowiedziałem się kim była ta dziewczyna, chociaż długo miałem obsesję, że ona wie, kim ja jestem. Dlatego przez jakiś czas w ogóle nie chodziłem na basen, bojąc się, że mnie spotka i będzie się ze mnie śmiała.
Oprócz kabin, niewątpliwą atrakcją basenu była skocznia, którą wszyscy nazywaliśmy trampoliną. Punktem honoru było skoczenie z niej do wody. Każdy łepek się pchał na drabinkę, by się po niej wspiąć na drugie piętro i skoczyć. A stawka była niebagatelna uznanie wszystkich dziewczyn, które opalając się na wydeptanej, basenowej murawie, podziwiały skaczących. Ratownicy, a było ich zawsze dwóch, mimo że cały czas pili w kabinie dla ratowników, to jednak zawsze trzeźwo oceniali wiek i zdolności wszystkich chętnych do skoku. Dlatego trudno było się na nią wspiąć. Każdego nielata traktowali tak samo. A mianowicie gromkim i stanowczym:
– Gdzie się chuju pchasz! Chcesz się utopić?! Idź mi stąd, ale już smarku!
To przeważnie wystarczało. Nie chuj, ale smark był tak upokarzający, że każdemu młokosowi na cały dzień przechodziła ochota na skakanie z trampoliny. Zwłaszcza, że każdorazowo przyglądające się skoczni dziewczyny, gdy usłyszały krzyki ratowników, śmiały się głośno. Każdy mały chłopak chciał być nagle dorosły, a tu nagle ktoś do niego wrzeszczał smarku.

Miałem jedenaście lat, kiedy udało mi się po raz pierwszy niepostrzeżenie wejść na trampolinę. Oczywiście zignorowałem tak zwane pierwsze piętro. Przecież ono było tylko dla cieniasów. Od razu wszedłem na drugie. Podszedłem do krawędzi i od razu się cofnąłem. Odległość od wody wydawała mi się wręcz kosmiczna. Usiadłem na krawędzi, bo myślałem, że to zmniejszy ten dystans dzielący mnie od lustra wody. Chciałem się tak zwyczajnie zsunąć i skoczyć na nóżki. Mimo, że skok na nóżki też był uważany za obciach, to jednak był to skok i mniej blamował niż zejście, którego wówczas nie brałem pod uwagę. Wiedziałem, że muszę skoczyć, tylko nie wiedziałem jak. Kiedy tak modliłem się, siedząc na krawędzi, usłyszałem za plecami:
– Dawaj mały, skaczesz czy nie?
Odwróciłem się i zobaczyłem Surka. Tego samego Surka, który budził postrach wszystkich w moim wieku i starszych, o wiele starszych. Surek był kryminalistą. Miał tatuaże, miał odciętego kciuka, nie miał jedynki, co mu w cale nie przeszkadzała się uśmiechać. Bycie kryminalistą w czasach mojego dzieciństwa to było coś. Dzisiaj co trzeci jest kryminalistą, ale wówczas aura więzienia, która otaczała takich ludzi, miała w sobie coś magicznego. Surka uważano za półboga-półdemona. Wszyscy z daleka podziwialiśmy jego tatuaże, gwiazdki wytatuowane na barkach. Opowiadano o nim legendy. Na przykład.
Któregoś razu Surek siedzi sobie w knajpie. Pije piwo. Jedno za drugim aż się upija. Podchodzi do niego kilku facetów i chce go zbić. Surek wstaje i załatwia wszystkich jak Bruce Lee.
Nie ma bardziej sztampowych opowieści niż ta, ale każdy z nas w to wierzył. Jedyne o co się spieraliśmy, to liczba napastników, którą Surek rozłożył na łopatki. Wszyscy mu trochę zazdrościliśmy, był w jakimś sensie naszym idolem, typem awanturnika. Zastępował nam brutalnych bohaterów filmów akcji. Uosabiał bezwzględność, brutalność więzienną no i miał tatuaże. Sam jako dziecko wielokrotnie rysowałem sobie długopisem kotwicę na ramieniu. Starszy brat robił to samo i mówił, że jak się wielokrotnie ją poprawia długopisem, to w pewnym momencie będzie ona nie do zmycia. Była tez inna teoria powszechna wśród moich kolegów, jeżeli chodzi o robienie tatuaży. A mianowicie, należało sobie namalować rysunek długopisem a następnie wcierać go zapałkami w skórę, aż do momentu całkowitego starcia się siarkowej główki zapałki. Trzeba tak zetrzeć kilka pudełek, zanim tatuaż się utrwali. Człowiek się nieźle nacierpiał, zanim zrozumiał, że tym sposobem nie można zrobić tatuażu.
Ale wracając do przygody z trampoliną.
Łatwo sobie wyobrazić co wówczas czułem, gdy siedziałem nad przepaścią, a za moimi plecami stał właśnie on Surek-kryminalista. Spanikowałem nie na żarty. Pewnie byłbym skoczył. Miałem wystarczającą motywację, mianowicie demona za plecami. Jednak Surek mi w tym przeszkodził. Powiedział:
– Jak masz cykora, to nie skacz. Odsuń się.
Nic nie odpowiedziałem. Bałem się cokolwiek powiedzieć, żeby czasami nie oberwać. Nie zdążyłem się też odsunąć. Surek skoczył przeze mnie. Odbił się za mną, przeleciał nade mną i runął na główkę do wody. Po tym zdarzeniu opowiadałem wszystkim kolejną opowieść o Surku, zapisując własnoręcznie osobny rozdział w jego mitologii, który mógłbym zatytułować: Surek latający.

Basen nie wytrzymał konfrontacji z epoką wolności, która rozpoczęła się po 89 roku. Niszczał i niszczał. O ile władza ludowa zainteresowana była w kształceniu zdrowego ciała klasy robotniczej i dbała o ten relikt, który pierwotnie stał w narodowosocjalistycznej gotowości do służby w hodowli kolejnych generacji aryjczyków, tak demokratyczna władza zdecydowała o nierentowności tego obiektu. Reguła ekonomiczna przesadziła o jego końcu.
Co się stało z Surkiem?
Surek po 89 także się zmienił. Uległ zredefiniowaniu. Z buntownika i herosa stał się nagle żulem. Bohater upadł, bo był to czas upadku starych bohaterów, których mieli zastąpić nowi. Ostatni raz spotkałem go kilka lat temu. Siedział na schodach w centrum rynku wraz z innym menelem pił wino. Ten inny menel, to mój kolega z dzieciństwa Jacek, który był jak nikt wygadany. Wciskał takie bajery i tak skutecznie, że wszyscy, mimo że wiedzieli, że to są kity, to i tak z zaciekawieniem tego słuchali. Nikt by nie przypuszczał, że Jacek kiedyś usiądzie obok Surka. A jednak, on też nie wytrzymał. Siedzieli sobie razem. Surek mnie zawołał. Podszedłem. Poprosił mnie o jakieś drobne. W tym czasie pijany już Jacek, zaczął opowiadać kolejny bajer o tym, że się wybuduje, że zbuduje sobie ładny dom, tylko musi się z tego wszystkiego otrząsnąć. Nic nie powiedziałem. Wiedziałem, że opowiada bajkę dla samego siebie, że jest mu potrzebna. Surek, także pijany wówczas, odezwał się do niego:
– Ty się kurwa najpierw tu, w środku zbuduj, kurwa! i pokazał palcem na głowę.

Kilka tygodni później usłyszałem, że Surek zmarł. Ponownie opowiadano legendy, jak to szalony Surek biegał i krzyczał, że walczy z diabłem, że widział diabła. Tylko, że tym razem diabeł go zabrał. Podobno ostatnie słowa Surka brzmiały: Uciekam.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna

25 stycznia, 2008 by

Dzisiaj skończyłem pisać. Zakończenie Psychopatologii dostępne jest tylko z całością w wersji *.doc: psychopatologia-spoleczna.doc

Własciwie to nie wiem, czy to ja zapanowałem nad książką, czy odwrotnie.
Powodzenia! A będzie ono potrzebne.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dramat bez końca

22 stycznia, 2008 by

Miałem przerwę w pisaniu, którą poświęciłem sztuce. Oto ona:

————————-
DRAMAT BEZ KOŃCA
————————-
[ wersja *.doc: dramat-bez-konca.doc ]

Dramat bez końca

AKT I

SCENA I

Rok 1945. Bunkier Hitlera. Dookoła ruiny. Hitler sam w pomieszczeniu. Siedzi na metalowym łóżku, obok którego stoi pusta klatka po jego owczarku. W jednej ręce trzyma cyjanek a drugiej pistolet. W kącie stoi niewidoczne Jedno z praw dialektyki. Sam do siebie:

Hitler:

To już koniec. Do tej pory nie miałem siły by cię powstrzymać. Zresztą, co ja mogłem? Sam, w pojedynkę? A teraz zobacz jak tu cicho się nagle zrobiło. Nie ma nikogo, jesteśmy sam na sam. Zabiję cię!

Nagle pojawia się Polska. Staje przed nim. Mówi:

Polska:

Stój! Nie możesz zabić hitlera, on nie należy do ciebie.

Jedno z praw dialektyki powtarza trzy razy, lecz nikt go nie słyszy:

Jedno z praw dialektyki:

Hitler jest nieśmiertelny. Hitler jest nieśmiertelny. Hitler jest nieśmiertelny

Hitler:

Muszę, muszę. Zobacz co zrobił? Myślisz, że to ja? Że miałbym tyle siły by jedną ręką rozbić cały świat? Nigdy! Nigdy bym sam tego nie dokonał. To niemożliwe, bym w pojedynkę tak wszystko pozmieniał, odwrócił, wywlókł z ciał kości na zewnątrz. Bieleją teraz na słońcu, każda z numerem od jeden do nieskończoności. Tylko sam bóg może stworzyć takie statystyki. Wyjdź na zewnątrz. Rozejrzyj się. Każdy trup ma przynajmniej jednego kata, a tam w popiołach przewracają się miliony trupów. One wszystkie należą do niego, bo ja sam własnego trupa nie mam. Nigdy nikogo nie zabiłem.

Hitler zaczyna płakać. Po chwili uspokaja się. Spogląda na Polskę i mówi:

Hitler:

Zawsze go nienawidziłem, ale do tej pory nie miałem odwagi by mu to powiedzieć. A teraz zabiję go! Umrze wraz ze mną!

Podnosi truciznę do ust i przykłada pistolet do skroni. Polska krzyczy:

Polska:

Nie! Stój! Na rany Chrystusa! Zaklinam cię! Nie rób tego. Zabijanie jest grzechem!

Następnie podbiega, łapie go za ręce. Hitler się wyrywa. Polska wiąże i knebluje Hitlera. Następnie zamyka w klatce. Z grymasem radości na twarzy mówi:

Polska:

Jeszcze będziesz mi jadł z ręki. Zobaczysz, tak cię wytresuję, że będziesz tylko czekał na kolejny rozkaz. Tylko zagwiżdżę a ty przylecisz na czterech z językiem na wierzchu i będziesz merdał ze szczęścia ogonem. Już ja cię wyszkolę.

Polska kopie w klatkę. Hitler miota się w klatce, chce się uwolnić. Szarpie się. Wyje. Po chwili Polska mówi.

Polska:

Nie będziesz miał u mnie źle. Będę dobrą panią. Będzie ci jak u pana boga za piecem. Codziennie świeże, surowe mięso. Krwiste, takie jak lubisz najbardziej i wyszalejesz się za wszystkie czasy. W swoim domu nie miałeś tak dobrze. Dobry hitler, dobry

Uspokaja, głaszcząc po głowie. Ponownie odzywa się Jedno z praw dialektyki:

Jedno z praw dialektyki:

Hitler zawsze kąsa rękę, która go karmi. Hitler zawsze kąsa rękę, która go karmi. Hitler zawsze kąsa rękę, która go karmi.

SCENA II

Ciemny pokój, na którego środku stoi stół. Przy stole dwa krzesła. Na jednym z nich siedzi Polska, na drugim Fałszywy Chrystus. Nie widać ścian, wejść, ani wyjść. Światło z góry oświetla tylko miejsce stolik i siedzące przy nim postacie.

Fałszywy Chrystus:

To ONI mnie zabili. ONI mnie prześladowali. Zapamiętaj sobie raz na zawsze i na wszelki wypadek, gdybyś miała kiedykolwiek o tym zapomnieć, wytatuuj sobie to sinym tuszem pod lewą pachą: to ONI zabili twojego Chrystusa. Zawieś krzyż na szyi, żebyś wiedziała jak karać.

Następnie podnosi poprzebijane dłonie do góry i pokazuje Polsce. Na stół kapie krew z ran. Polska pyta Fałszywego Chrystusa:

Polska:

Panie, cierpię wraz z tobą jak ci ulżyć? Tak bardzo chcę ci pomóc. Jestem twoją wierną służebnicą. Niech się stanie wola twoja, tutaj na ziemi.

I wyciera krew swoimi dłońmi i brudzi nią swoją twarz. Następnie oblizuje najpierw swoje ręce, a później dłonie Fałszywego Chrystusa i mówi:

Polska:

Przysięgam na twoje rany i mękę, że zrobię wszystko panie, co tylko rozkażesz. Niech będzie wola twoja.

Fałszywy Chrystus pstryka palcami. Nagle wyłania się z ciemności postać, Bejlis z haczykowatym nosem, długą, siwą brodą. Z jarmułką na głowie. Odziany w chałat. Trzyma w jednym ręku martwe niemowlę, w drugim zakrwawiony nóż. Podchodzi powoli do stolika.

Polska:

Kto tu? Kto idzie?

Fałszywy Chrystus:

Nie lękaj się. To syn mój umiłowany, jego słuchać będziesz.

Bejlis:

Wzywałeś mnie panie. Oto i jestem.

Kłania się. W trakcie ukłonu spada mu z głowy jarmułka, odsłania się goła czaszka. Próbuje ją podnieść i zakryć kość. Ale odkleja mu się sztuczna broda. Tą też próbuje ponownie przykleić i wypada mu z ręki martwe niemowlę, które okazuje się być plastykową lalką. Polska wstaje od stolika. Podnosi dziecko i uświadamia sobie, że jest sztuczne.

Polska:

To nie jest prawdziwe dziecko! Ono jest z plastyku. Twój syn, panie, on się cały rozsypuje. Broda się odkleja a pod peruką widać tylko suche kości. Żadnej krwi w nim nie ma, żadnego życia. Jest sztuczny, jak ta lalka.

Chwila ciszy. Polska dokładnie ogląda jeszcze raz lalkę, Bejlisa i uważnie zaczyna sie przyglądać Fałszywemu Chrystusowi. Wątpi pierwszy i ostatni raz:

Polska:

Czy ty panie jesteś prawdziwy?

Jedno z praw dialektyki znowu zabiera głos:

Jedno z praw dialektyki:

Tworzy wszystko, na obraz i podobieństwo swoje. Tworzy wszystko na obraz i podobieństwo swoje. Tworzy wszystko na obraz i podobieństwo swoje.

Fałszywy Chrystus spogląda na Polskę. Ukradkiem wsuwa ręce pod stolik i przykleja sobie prawdziwą ranę do boku. Następnie wstaje i głośno mówi:

Fałszywy Chrystus:

A co to jest prawda? Chcesz wiedzieć? Prawda, to jestem ja ty i mój syn umiłowany. Prawda to jest to, co tu widzisz. Poza nami nic nie jest prawdziwe ani fałszywe. Kiedy wyjdziesz z tego pokoju sama zdecydujesz, co prawdą będzie. I będzie, jeżeli tak postanowisz, bo ja będę z tobą, a ty moim rządcą na ziemi. Włóż ręce do boku mego. Moja krew cię przekona.

Polska wkłada dłoń do prawdziwej rany. Wyjmują ją całkiem zakrwawioną. Ogląda ją i oblizuje.

Polska:

Tak! Ten sam metaliczny smak. Poznaję co jest prawdą, a co fałszem. Teraz widzę już wszystko wyraźnie.

Następnie z płaczem, pada na kolana, składa ręce do modlitwy i prosi:

Polska:

Panie! Daj mi siłę! Nie pozwól żebym jeszcze kiedykolwiek zwątpiła. Bądź przy mnie we dnie i w nocy. Daj mi siłę i zdrowie, uczyń swoją dłonią i mieczem. Daj mi patrzeć przez twoje oczy na świat. Nie chcę już więcej błądzić.

Fałszywy Chrystus:

Od tej chwili smak krwi będzie cię prowadził. Nigdy nie zbłądzisz. Jako przewodnika zostawię ci Bejlisa. Zrobiłem go z twojego żebra, żebyś nigdy już nie była sama. Pielęgnuj to dziecię. Napełnij krwią, w jego suche kości tchnij życie. On jest częścią ciebie i tylko tobie będzie od tej pory służył. Wspólnie stworzycie nową naukę o człowieku, która będzie moją religią.

Fałszywy Chrystus wstaje od stołu. Idzie w tym samym kierunku, z którego wyłonił się Bejlis. Zostawia za sobą krwawe ślady. Odchodząc gubi prawdziwą ranę, która odkleja się i spada. On tego nie zauważa. Znika. Rana zaczyna pulsować, jak serce. Wypływa z niej krew. Rana mówi, ale Polska i Bejlis tego nie słyszą:

Rana:

Przez dziurę w boku rozpoznaje się człowieczeństwo. Dłoń wprawna rzeźnicza odnajdzie nerki nawet jądra i serce, zatrzyma je w fazie skurczu żeby ciało wypluło całą krew.
Przez dziurę w boku można stymulować prostatę należy bardziej zakasać rękaw – żeby się nie pobrudzić. Trzeba uważać także by nie uszkodzić jelit pełnych po ostatniej wieczerzy. W jelicie grubym jest już uformowany stolec. Czuć go ze strachu.

Zapada ciemność. Nic nie widać. Odzywa się Jedno z praw dialektyki:

Jedno z praw dialektyki:

Koniec zawsze staje się początkiem i tak bez końca. Koniec zawsze staje się początkiem i tak bez końca. Koniec zawsze staje się początkiem i tak bez końca.

SCENA III

Izolatka zakładu dla psychicznie chorych. W niej na łóżku, przypięty pasami leży Pacjent. Jest strasznie wychudzony. Ma czarną brodę, semickie rysy twarzy. Na skroniach ma koronę cierniową, jednak nie ma żadnej rany na ciele. Nie krwawi. Szarpie się na łóżku i krzyczy:

Pacjent:

Oddaj mi moje rany! Zwróć mi je!

Jeden pas puszcza. Udaje mu się uwolnić rękę. Natychmiast zaczyna zdzierać sobie skórę na nadgarstkach i ranić twarz. Do izolatki wbiegają pielęgniarze. Z powrotem krępują go skórzanymi pasami. Jeden do drugiego mówi:

Pielęgniarz I:

Ten pojeb myśli, że jest cierpiącym Jezusem. Złapali go kiedyś, jak chodził nago po ulicy. Zrobił sobie koronę cierniową z drutu kolczastego, poprzebijał nadgarstki i wyrżnął dziurę w boku. Aż cud, że przeżył. Istny cud. Wiesz, skurwiel chciał być autentyczny. Żydkowi całkowicie odjebało. Wyrywa się i okalecza. No, zobacz na jego mordę. Cała w bliznach. Doktorzy mówią, że to nieuleczalny przypadek. Próbowali go leczyć, kazali zrobić gumową replikę korony i włożyć na głowę. Że niby to mu pomoże. A ty pizda. Pojeb się ciągle wyrywa i okalecza. Weź chujowi przypierdol, żeby się nie szarpał. Nie mogę przywiązać mu tej jebanej ręki.

Pielęgniarz II:

Nie można bić pacjentów. Przecież wiesz, że prawo zabrania.

Pielęgniarz I:

Nie pierdol mi tu o zakazach i nakazach, tylko mu jebnij solidnie. Widzisz, że nie daje rady, że jebaniec się wyrywa!

Pielęgniarz II uderza pięścią w głowę Pacjenta. Ten traci przytomność. Pielęgniarz I przywiązuje już bez problemów oswobodzoną wcześniej dłoń Pacjenta z powrotem do łóżka. Zmęczony szarpaniną siada na metalowym stołku, zapala papierosa i mówi do kolegi:

Pielęgniarz I:

Kiedy nikt nie widzi, to lej ile wlezie. Ten śmieszny regulamin, że nie wolno bić pacjentów, to lipa. Kto tu zagląda? Widziałeś tu kiedyś jakąś kontrolę? Czy ci poważni panowie od regulaminów przyszli tu kiedyś w odwiedziny?

Pielęgniarz II:

Ale nie wolno…

Pielęgniarz I:

Jakie kurwa nie wolno? Tu możesz wszystko. Jak chcesz jebańca w dupę zerżnąć, to powiedz. Wyjdę i sobie poużywasz do woli. Ten żydek się nie poskarży nikomu. A nawet, gdyby zaczął gadać, to nikt mu nie uwierzy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy świrowi. Zresztą masz moje poparcie. Dwa głosy przeciwko jednemu czubowi, to aż nadto.

Pielęgniarz II:

Ale tu są inni pracownicy. Oni coś zauważą.

Pielęgniarz I wybucha śmiechem, krztusząc się dymem.

Pielęgniarz I:

A co ty myślisz, że inni tu to święci? Chłopie, tu można wszystko. Z nimi możesz robic wszystko, nikt ci nie zabroni, nikt ci nic nie powie. Na przykład Roman, wiesz, ten grubas z pierwszej zmiany, ma swojego ulubionego pacjenta. Przychodzi do niego codziennie i bije go aż do nieprzytomności. Mierzy przy tym czas. Chwali się później kolejnymi rekordami nokautu. A taki doktor, ten, który leczy naszego żydka. On ma tu taką dwójkę dzieci. Wstrzykuje im jakieś gówna, po których skóra dzieciaków przypomina jedną wielką czerwoną ranę. Gościu cały czas coś notuje. Ma swoje króliki i każdy o tym wie i nikt nic nie mówi.

Zdziwiony Pielęgniarz II pyta:

Pielęgniarz II:

To doktor też?

Pielęgniarz I:

Chuj z doktorem. Nawet ksiądz Stefan, który przychodzi tu raz w tygodniu niby to dusze zbawiać, to jak myślisz, dlaczego godzinami nawraca tylko szaloną Martę spod ósemki. Wiesz, tę wariatkę, która uważa, że należy do narodu wybranego. Chłopie jak on ją wali. Nigdy wcześniej nie widziałem księżula w akcji. Podwija kieckę i robi z nią co chce.

Pielęgniarz II:

To niemożliwe!

Pielęgniarz I

Co niemożliwe? Przyjdź tu w niedzielę o dziewiątej. Sam zobaczysz. Dziadzio się poci, stęka i kwęka. Wsadza swojego małego kutasa w jej cipę. Dziewczyna już nawet się nie broni. Tak jakby wiedziała, że tak musi być, że tak powinna wyglądać każda niedziela. Na początku wyła. Wszyscy słyszeliśmy jej krzyki na korytarzu, które księżulo próbował zagłuszyć jakimiś piosenkami. Że niby litanię śpiewa do świętej dziewicy. Wszyscy od razu wiedzieli o co chodzi.

Pielęgniarz II:

Ale dekalog, kurwa! Tak nie można.

Pielęgniarz I:

A co to jest ten dekalog? To tylko film Kieślowskiego, nic więcej. Zrozum wreszcie, że jesteś tu, między nami. Tu są sami swoi.

Pielęgniarz II:

A jeżeli ktoś z zewnątrz się dowie? Co wtedy? Jak się wytłumaczycie?

Pielęgniarz I wybucha śmiechem i mówi:

Pielęgniarz I:

Dowie się? A czego niby ma się dowiedzieć? Czy ty naprawdę uważasz, że to ta praca nas zmienia? Kurwa! Chłopie! Oni wszyscy na zewnątrz, niezależnie od tego, czy to jest ksiądz, doktor czy gruby Roman, są tacy sami. Byli sobą zanim tu weszli. Tu w końcu mogą być sobą. Nikt nie musi udawać. Tylko ty jesteś jakiś dziwny, zadajesz głupie pytania. Masz wątpliwości? Skrupuły? Ty, a może ty jesteś tak samo pierdolnięty jak ten burak na łóżku?

Pielęgniarz II zastanawia się. Po chwili milczenia odzywa się:

Pielęgniarz II:

Wiesz, ja tak nie mogę. Po prostu nie potrafię. Nie wiem dlaczego, ale nie…

Pielęgniarz I przerywa mu:

Pielęgniarz I:

Nie to nie. Ale słuchaj, mam prośbę. Stań przed drzwiami i pilnuj, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Ja się trochę z nim zabawię.

Pielęgniarz II:

Dobrze. Ale czy mogę popatrzeć? Obiecuję, że nie będę ci przeszkadzał. Słowo!

Pielęgniarz I:

A patrz ile chcesz i ucz się, jak to się robi.

Pielęgniarz II wychodzi z izolatki. Zamyka za sobą drzwi. Pielęgniarz I podchodzi do Pacjenta, ściąga spodnie. Pielęgniarz II rozgląda się, chce się upewnić, że nikt nie nadchodzi. Zza drzwi dobiegają go krzyki:

Pacjent:

Dlaczego mnie prześladujesz?!

Pielęgniarz I:

Stul mordę skurwysynie, bo cię zajebię!

Pielęgniarz II kolejny raz się rozgląda. Nikt nie zareagował. Odwraca się, spogląda do wnętrza izolatki przez judasza w drzwiach. Po chwili zaczyna się onanizować, obserwując cały czas zajście w izolatce. Rozlega się głośne sapanie, które przerywa okrzyk Pacjenta:

Pacjent:

Boże mój, Boże! Czemuś mnie opuścił?

SCENA IV

Stary rabin, w szatach obrzędowych klęczy. Patrzy w niebo, podnosi ręce do góry. Rozmawia z Bogiem. Bóg jest nieżywy. Popełnił samobójstwo. Zwisa z nieba na stryczku. Dynda raz w lewo raz w prawo. Rabin nie wie, że Bóg umarł.

Stary rabin:

Boże sprawiedliwy, błagam cię ocal nas! Dobry Boże, wczoraj Celka zabili, bo chleb kradł. Zatłukli go pałkami. Zupełnie na śmierć. A on tego chleba nie chciał dla siebie. Dla rodziców niósł, dla braci i sióstr. Boże, a czy na śmierć zasłużył dobry Lejb? Był taki dobry, taki dobry dla wszystkich. Nikt o nim złego słowa nie mógł powiedzieć. Boże, a tego Milka na pewno pamiętasz. Taki zawadiaka, którego wszędzie pełno. Wesołek był. Wiedział jak człowieka rozbawić. Nawet jak już wychódł, gdy stał się szkieletem, miał ciągle ten sam zawadiacki błysk w oczach. Przedwczoraj konał na moich rękach. Ja płakałem, a on umierał z głodu. Do ostatniego oddechu oczy mu się śmiały. Boże! Dlaczego!?

Rabin nie może opanować emocji. Płacze. Zakrywa twarz chałatem, ociera łzy. Martwy Bóg kołysze się na sznurku z lewa na prawo, z prawa na lewo. Stary rabin uspokaja się. Ponownie podnosi dłonie do nieba i woła:

Stary Rabin:

Boże, za jakie grzechy?! Oni czekają na ciebie. Cały czas czekają

Znowu zaczyna szlochać

Panie ty widzisz naszą krzywdę, naszą krew. Martwych synów swoich, martwe córki. Czy ty wiesz, jak szybko dzieci dorastają? Nie ma już dzieci, jest tylko pełno starców. Twój lud z dnia na dzień się zestarzał. Żony szukające mężów, mężów szukających żony. Panie! Zawarłeś z nami przymierze. Wzywam cię, dotrzymaj obietnicy, zanim się odwrócimy. Krew w kość, kość w proch.

Stary rabin spogląda na Boga, który cały czas kołysze się na stryczku. Bóg nie odpowiada. Rabin widząc, że na nic jego prośby. Wstaje z klęczek, otrzepuje chałat i sam do siebie:

Stary rabin:

Muszę się spieszyć, żebym zdążył znaleźć dziesięciu do kadischu

AKT II

SCENA I

Jest rok 1946. Polska wróciła do siebie. W domu zastała bałagan. Zaczyna sprzątać, przesuwa meble, podnosi talerze, które wcześniej wysypały się z kredensu. W pokoju gościnnym umieszcza klatkę z Hitlerem, obok niego stawia Bejlisa. W trakcie czynności nuci sobie patriotyczne pieśni. Przywróciwszy trochę porządek, podchodzi do jednej z walizek. Wyjmuje z niej czarny uniform. Taki jak mieli żołnierze SS. Zakłada go. Zakłada czarne oficerki z wysokimi cholewami. Doczyszcza je szmatką. Staje przed lustrem, zakłada czapkę wojskową, na niej zamiast totenkopfa jest orzełek. Przygląda się sobie w lustrze. Obraca się w lewo, w prawo. Podoba się sobie. Następnie podchodzi jeszcze raz do walizki i wyjmuje z niej skórzany pejcz i otwiera klatkę z Hitlerem.

Polska:

No wychodź! Już! Zobaczymy co potrafisz! Dawaj, dawaj!

Szturcha go pejczem.

Hitler wybiega z klatki, biega po całym pokoju. Rzuca talerzami. Tłucze je. Polska biega za nim, próbuje go uspokoić. Woła:

Polska:

Siad! Siad! Leżeć! Spokój!

Hitler nagle zatrzymuje się. Odwraca do Polski i zaczyna na nią warczeć. Podchodzi powoli.
Polska trzaska pejczem, Hitler zatrzymuje się, ale dalej warczy. Polska trzymając pejcz w gotowości, podniesiony nad głową, podchodzi do Hitlera i chce go pogłaskać. Uspokoić. Mówi:

Polska:

Dobry, dobry. Już spokój, dobry.

Hitler kąsa Polskę w rękę. Polska szybko zabiera rękę. Krzyczy:

Polska:

A ła! To boli!!

Niewidoczne, Jedno z praw dialektyki odzywa się:

Jedno z praw dialektyki:

A nie mówiłem. A nie mówiłem. A nie mówiłem

Polska uderza pejczem Hitlera. Bije go bez opamiętania. Hitler kuli się na ziemi i piszczy. Polska przestaje bić i mówi:

Polska:

To ja cię przygarnęłam, ocaliłam a ty tak mi się odwdzięczasz? Całkiem zdziczałeś! Już nawet nic nie mówisz tylko warczysz!

Ponownie bije. I krzyczy:

Polska:

Już ja cię nauczę! Ja cię nauczę!

Przestaje bić. Hitler leży na ziemi, trochę krwawi. Polska uspokaja się, pokazuje ręką na stojącego nieruchomo Bejlisa i mówi do Hitlera:

Polska:

Jego gryź, Bejlisa. On nic nie poczuje. Bierz go! Ksa! Ksa! Bierz go! Bierz go!

Szczuje.

Hitler podnosi się z podłogi. Odwraca do Bejlisa. Zaczyna warczeć. Podchodzi coraz bliżej. Okrąża go dookoła. Rzuca się na niego od tyłu. Przewraca się z Bejlisem na podłogę. Szarpie go. W tym czasie Polska podchodzi do patefonu, nastawia płytę. Siada na kanapie, obserwuje jak Hitler szarpie Bejlisa. W tle rozbrzmiewa Mazurek Dąbrowskiego:

Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy
co nam obca przemoc wzięła szablą odbijemy
marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski
za twoim przewodem złączym się z narodem.

Płyta się zacina, słychać cały czas tylko pierwszą zwrotkę. Polsce to nie przeszkadza. Siedzi cały czas na kanapie, przygląda się Hitlerowi, który gryzie Bejlisa i wystukuje rytm Mazurka pejczem o skórzaną cholewę buta. Uśmiecha się.

Scena II

Czasy współczesne. Dom, w którym mieszka Polska jest całkowicie wyremontowany. Są nowe meble, nowe talerze. W pokoju gościnnym nie ma już klatki. Hitler leży na dywanie, obok niego zużyta całkiem maskotka Bejlis. Pogryziona, poszarpana. Broda i jarmułka walają się po dywanie. W tym czasie Polska stoi na drabinie i kończy malowanie ścian. Kolor czerwony pokrywa kolorem białym. Jest cała brudna od farby. Na podłodze stoi Radio, którego Polska słucha w trakcie remontu. Po chwili schodzi z drabiny, bierze Bejlisa i podchodzi do Hitlera. Mówi:

Polska:

Pobawimy się?

Podsuwa Hitlerowi Bejlisa. Hitler zaczyna warczeć i szarpie za kukłę. Polska śmiejąc się przeciąga z Hitlerem Bejlisa. Siłują się.

Polska:

Bierz! Bierz! No dawaj! Szarp mocniej, mocniej! Nie masz już siły? No dawaj! Kto silniejszy, kto silniejszy?!

W tym czasie w radio Głos prowadzącego:

Głos prowadzącego:

– Proszę, słuchamy. Trzeba ściszyć radio przede wszystkim.

Głos męski:

– Halo?

Głos prowadzącego:

– Bardzo proszę.

Głos męski:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Głos prowadzącego:

– Niech będzie pochwalony. Kto się do nas dodzwonił?

Głos męski:

– Mówi J. z X. Chciałem powiedzieć, że Polska jest zniewolona, bo ludzi są naiwni.

Hitler to słyszy. Zostawia kukłę, podchodzi do odbiornika i zaczyna się do niego przytulać. Obejmuje, całuje, liże. A w radio dalej:

Głos męski:

Wierzą tym, którzy ich zniewalają. Ci, co zdobyli Jerozolimę maja jedna zasadę: panować albo burzyć. Jest naród, który chce zapanować nad światem za wszelką cenę.

Następuje jakieś zakłócenie w odbiorniku. Hitler warczy, zaczyna szarpać radio. Polska podchodzi i mówi:

Polska:

Spokój. Siad!

Hitler się zostawia radio. Polska coś przy nim majstruje, kręci potencjometrem. Ponownie łapie sygnał. Tym razem słychać Głos żeński:

Głos żeński:

Chciałam powiedzieć, jak byłam parę lat temu w Jerozolimie, w Izraelu, w Tel Awiwie mówił taki stary polski Żyd, mówi: jest nieprawdą, że zginęły 3 miliony, ani nie jest prawdą, że zginęło ich 6 milionów, bo oni tak mówią, po prostu zginęło ich 1,4 miliona w Polsce. A że po prostu taka sumę podają: 3 miliony, to dlatego żeby dostać jak największe odszkodowanie od światowej federacji, takiej, co dają odszkodowania po wojnie, tak dokładnie nie zapamiętałam tej nazwy.

Hitler znowu obejmuje radio. Cieszy się. W tym czasie Polska chodzi po pokoju, zbiera kawałki Bejlisa. Brodę, jarmułkę. Bierze też kukłę, siada na kanapie i zaczyna ją reperować. Obok stoi zestaw do naprawy. Bierze klej i przymocowuje brodę. Przyczepia też jarmułkę, ale ona odpada. W radio tym czasem:

Głos żeński:

Oni to robili celowo i dostali odszkodowanie. Ten Żyd mówił, za Polskę i za Żydów 700 miliardów dolarów, to są kolosalne sumy, i po prostu, mówi, żaden z Polaków, nawet jednego Polaka, nawet połowy Polaka nie było tam, na tej komisji światowej, tylko sami Żydzi, oni te 700 miliardów dolarów przywłaszczyli sobie i nawet się nie przyznali do tej pory. Tak, że to jest naród bardzo taki po prostu…

Nie słychać zakończenia zdania, bo Hitler przyłożył radio do ucha i skacze z nim po pokoju, głośno warcząc. Polska przestaje na chwilę naprawiać Bejlisa. Patrzy na Hitlera i mówi:

Polska:

Aleś się rozbawił. No! Już, spokojnie, bo mi mieszkanie zniszczysz. Świeżo malowałam. Siad! Leżeć!

Hitler posłusznie wykonuje polecenie. Siada na dywanie i dalej słucha radia. Ten sam żeński głos:

Głos Żeński:

– Jak oni potrafią siebie po prostu wywyższyć. W J. nie zginęło ich 1,4 miliona w tej stodole, bo przecież to nie ma takich stodół. To się w ogóle w głowie nie mieści! Tam było 140 tysięcy. Podobnież 120 tysięcy, nie mogło być więcej, to jest największa ilość jaka mogła być.

Głos prowadzącego:

-No, to taka liczba jest oczywiście przesadzona. Takiej liczby nie było w ogóle możliwej.

Glos Żeński:

– I my po prostu nie możemy się dać, żeby oni na tak po prostu okłamywali, żeby nas tak nabierali w bezczelny sposób. Bo jest to nieprawda. Żydzi uciekli do Ameryki, wiedzieli, że będzie wojna, bo oni tę wojnę wywołali….

Radio nagle milknie. W pomieszczeniu robi się ciemno. Zabrano prąd. Polska nie wie co się dzieje. Zapala świeczkę. Widać Hitlera, który bije w radio, gdy te nagle ucichło. Polska uspokaja Hitlera:

Polska:

Spokój!

Następnie podchodzi ze świeczką do tablicy z bezpiecznikami. Ogląda je. Mówi sama do siebie:

Polska:

Dziwne, hmmm, wszystko jest w porządku, a prądu nie ma. Dziwne, hmmm.

Z zapaloną świeczką wraca na kanapę. Bierze kukłę Bejlisa, sprawdza czy dobrze zreperowana. Okazuje się, że jarmułka nie chce się przyczepić do kości czaszki. Próbuje ostatni raz, lecz ciągle się nie udaje. Jest rozzłoszczona. Krzyczy i bije w Bejlisa:

Polska:

Najpierw brak prądu, a teraz ty! A masz! A masz!

Bije pięściami, następnie rzuca na podłogę. Zaczyna kopać. Do akcji włącza się Hitler. Zostawia radio w spokoju i rzuca się na Bejlisa. Razem z Polską demolują kukłę w blasku świeczki. Nagle w szamotaninie przewracają świeczkę. Ta gaśnie. Jest całkowita ciemność. Słychać odgłosy szarpaniny. W pewnym momencie głos Polski odzywa się:

Polski:

Co robisz!? Zostaw! A ła! Zostaw! Dusisz mnie!! Puść! Jego bierz, nie mnie! Nie mnie! Aaaa! Ratunku!!!

Słychać warczenie Hitlera.

Polska:
Resztkami sił

Agrhhh! Puść.

Zapada cisza. Po chwili zapala się światło. Radio bzyczy, bo nie ma go kto ustawić. Polska leży z przegryzioną szyją na posadzce. W pokoju okropny bałagan. Obok Polski siedzi Hitler z zakrwawionymi rękami. Smaruje nimi twarz. Następnie bierze poszarpanego Bejlisa i wybiega z domu Polski. Odzywa się Jedno z praw dialektyki:

Jedno z praw dialektyki:

Hitler jest nieśmiertelny. Hitler zawsze kąsa rękę, która go karmi. A nie mówiłem?

SCENA III

Pokój. W nim trzech starszych filozofów w podeszłym wieku. To Kant, Platon i Seneka. Dookoła nich pełno książek. Porozrzucane, poniszczone, podarte, a niektóre nadpalone. Na środku pokoju stoi nieruchomo nagi człowiek. Platon i Seneka siedzą w fotelach. Platon pyka fajkę i myśli, Seneka czyta jakąś książkę. Kant z założonymi z tyłu rękami chodzi niecierpliwie po pokoju, okrążając nagiego człowieka.

Kant:

Zawsze uważałem, że z ludźmi należy postępować po niemiecku. Że trzeba wydawać rozkazy i to wyraźne, żeby nie było żadnych wątpliwości. Nie można inaczej. Nikt nie będzie słuchał sugestii, nie mówiąc o dostosowywaniu się do spekulatywnych rozważań na temat dobra! Rozkaz i posłuszeństwo, tylko dzięki temu uniknęlibyśmy tragedii.

Zatrzymuje się na chwilę przy człowieku i mówi:

Kant:

Siad!

Człowiek siada.

Kant:

Wstań!

Człowiek wstaje. Kant do Platona i Seneki:

Kant:

Widzicie jakie to proste? Człowiek bez żadnych pytań wykonuje rozkazy. Nawet jak ma wątpliwości, to milczy i robi to, co mu się każe robić. A teraz uważajcie, rozkaże mu, żeby czynił dobrze. Przygotowałem dla niego imperatyw kategoryczny. Patrzcie co zrobi.

Kant do człowieka. Platon z Seneką obserwują uważnie eksperyment.

Kant:

Postępuj tak, aby norma twojego zachowania stała się prawem powszechnym. Niech człowiek będzie dla ciebie celem w sobie, a nie środkiem do celu.

Człowiek ani drgnie.

Kant powtarza jeszcze raz. I tym razem brak reakcji człowieka. Kant podbiega do niego. Zaczyna go szarpać i krzyczy:

Kant:

Rusz się, rób to, co ci każę! Dalej! Dalej bydlaku! Bądź dobry!

Człowiek jednak stoi w miejscu. Kiedy Kant policzkuje człowieka, odzywa się Platon.

Platon:

Spokojnie, tylko spokojnie drogi kolego. Nie tłucz go tak, bo zabijesz. Nie widzisz, że on nie rozumie istoty rozkazu? Ty mu rozkazujesz: Postępuj dobrze!, on jednak nie wie, co to jest dobro jako takie. Jak może zatem wykonać twój rozkaz?

Kant przestaje bić. Odwraca się do Platona i sapiąc ze zmęczenia pyta:

Kant:

Jak to nie rozumie?

Platon odkłada fajkę. Wstaje i mówi do Kanta:

Platon:

Kluczem jest model grecki. Trzeba skłonić ludzi do refleksji. Na tym polega cała istota dobra, że samodzielnie odkryte, na zawsze pozostanie w człowieku. I już nigdy ten, kto pozna co to jest dobro, ten, który będzie wiedział na czym ono polega, nie będzie czynił źle. Inaczej być nie może. Trochę więcej wiary w człowieka, bo to przecież nie zwierzę bezrozumne, ale właśnie człowiek. Patrz jak to się robi.

Kant odchodzi na kilka kroków od człowieka. Ustępuje miejsce Platonowi. Platon obejmuje człowieka ramieniem. Zamyśla się chwilę, patrząc w górę i po chwili mówi:

Platon:

Wyobraź sobie coś na kształt jaskini, w której jesteś przykuty od dziecka. Wszystko, co w niej widzisz uznajesz za realne. Nagle jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, kajdany ustępują. Jesteś wolny. Ktoś cię wyprowadza z tej ponurej, ciemnej rzeczywistości. Wychodzisz na zewnątrz i spoglądasz na słońce. Ono oślepia cię. Razi. Ale po jakimś czasie twój wzrok się przyzwyczaja. Dostrzegasz bogactwo prawdziwego świata. Rośliny, rzeki. W końcu spoglądasz na słonce samo. Widzisz jakie ono jest piękne. To właśnie jest dobro!

Następnie patrzy na człowieka i pyta:

Platon:

Czy widzisz, to co ja widzę? Czy wiesz co to jest dobro?

Człowiek milczy.

Platon:

No powiedz! Wiesz już? Widzisz to?

Człowiek milczy. Platon zaczyna się denerwować. Szturcha delikatnie człowieka i podniesionym tonem pyta:

Platon:

Odezwij się! Widzisz to dobro, czy nie?

Człowiek milczy. Platon zaczyna szarpać człowiekiem. Bije go, krzycząc:

Platon:

Kurwa! Widzisz czy nie! Kurwa! Widzisz czy nie! Widzisz!!!!

Człowiek cały czas milczy. Stoi nieruchomo, gdy Platon go bije. W końcu do bicia przyłącza się Kant, który krzyczy:

Kant:

Zabić go! Zabić! Zajebać jebańca! To tylko bezrozumne bydle!

Platon z Kantem biją człowieka. Seneka, który ich do tej pory obserwował. Wstaje z fotela. Podchodzi do nich i przyłącza się do bicia. Człowiek upada na podłogę. Trzech filozofów dalej go kopie, aż ten przestaje się ruszać. W końcu Kant opamiętuje się. Powstrzymuje dwóch pozostałych i pyta:

Kant:

Panowie! Stop! Co my zrobiliśmy?

Platon ocierając pot z czoła nachyla się nad martwym człowiekiem. Dotyka szyję, sprawdzając czy jest puls. Nachyla się nad jego twarzą, sprawdzając czy oddycha. W końcu podnosi wzrok i mówi spokojnie:

Seneka:

Zabiliśmy człowieka.

Platon z Kantem zaczynają płakać. Seneka ich uspokaja:

Seneka:

Panowie, panowie. Tylko spokojnie. Zabiliśmy człowieka, to prawda. Ale to jeszcze nic nie znaczy. Czasami droga nie prowadzi do miejsca, które drogowskaz wskazuje.

AKT III

SCENA I

Pokój. Jedna jego połowa jest zacieniona. Druga jasna. W części zacienionej, za kratą stoją nieruchomo, ściśnięte jeden obok drugiego Dokumenty. Jakiś historyk podchodzi do kraty, otwiera ją, wyciągając przypadkowo, na chybił-trafił niektóre. Prowadzi je do jasnej części pokoju, i gdy one się już tam znajdą, zaczynają mówić.

Dokument, C. P, C.J.J.M?, W. 1993, s.106:

Chciałbym jeszcze raz scharakteryzować nastawienie Polaków do Żydów i w ogóle do akcji wytępienia Żydów. Niższe sfery ludności miejskiej a także chłopi z miejsca zorientowali się, skąd wiatr wieje. Zrozumieli, że nadarza się okazja wzbogacenia, jedyna na przestrzeni wieków. Można było bezkarnie rabować, kraść, zabijać ludzi, toteż wielu z hasłem teraz albo nigdy zabrało się do tej roboty. Wznosili tylko ręce ku niebu, dziękując za łaskę, że dożyli takich czasów… Uważali, że są niewinni, wszak odpowiedzialni są tylko Niemcy. W każdym mieście,, gdzie odbywała się akcja, getto otoczone było przez motłoch, który uczestniczył w formalnym polowaniu na Żydów, polowaniu według wszelkich prawideł sztuki myśliwskiej z naganiaczami.

Milknie na chwilę, zwiesza głowę. Podnosi ponownie i kontynuuje całkowicie beznamiętnie:

Przed Żydami roztaczał się piękny widok sierpniowego dnia w uzdrowisku o. Przed komisariatem niedaleko aresztu, stoi sobie grupa Polaków. Jest wśród nich lekarz miejski, doktor M. Są też administratorzy i urzędniczki policji kryminalnej, ubrane w przewiewne kapelusze z dużymi torbami przewieszonymi przez ramię. To ostatni krzyk mody, tzw. berlinki. Twarze uśmiechnięte, wesołe. Toczy się głośna rozmowa, uprawia się flirt w dobrym tonie nie zapomnijmy, że znajdujemy się między inteligencją. Polacy są zadowoleni ze ślicznej pogody, są wyspani, w dobrych humorach, są gotowi wybaczyć ludziom wszystko.
Żydzi mają gorszy charakter od Polaków. Gdy patrzą przez drucianą siatkę na ich twarze, maja im prawdopodobnie mocno za złe uśmiechy. Nie chcą tego widzieć, odwracają głowy. Wtedy spostrzegają gdzieś daleko za szlabanem zaciekawione twarze tych Polaków, którzy nie mają wstępu do getta, a też chcą zobaczyć jak się prowadzi Żydów na śmierć. Skazańcy odwracają znów głowy. Widzą wtedy swoje mieszkania zajęte przez jeszcze innych Polaków, widzą Polki obierające kartofle przed domami, widzą nowe ogniska domowe, tworzące się na ruinach ich bytu. Wtedy kierują wzrok ku niebu, tam przynajmniej nic nie widzą.

Znowu milknie na chwilę. I kontynuuje:

Trudno mi pisać o Polakach. To, co się teraz dzieje jest największym rozczarowaniem życiowym jakiego doznałem. Dwadzieścia sześć lat żyłem między Polakami, przyjąłem kulturę i literaturę polską, polubiłem Polskę, uważałem ją za drugą swą ojczyznę i dopiero w ostatnim roku poznałem prawdziwe oblicze Polaków.

Historyk wyprowadza kolejny przypadkowy dokument. Dokument wyprowadzony do strony jasnej nie zwraca uwagi na poprzednika, zaczyna opowiadać

Dokument, E. R, K.G.W, W. 1983:

19 lutego, 1941
Policjanci polscy urządzili sobie w styczniu takie oto źródło dochodów: zamykali Żydów, nawet posiadających przepustki i za wypuszczenie brali od nich po 10 zł.
20. maja 1941 r.

Milknie na chwilę i dodaje:

Na cmentarz przychodzą stale różne grupy wycieczkowiczów (wojskowi i cywile), większość nie okazuje Żydom żadnego współczucia. Niektórzy zgoła uważają, że śmiertelność jest za mała, inni robią różne zdjęcia fotograficzne. Szczególne zainteresowanie wywołuje szopa, w której w ciągu dnia dziesiątki nieboszczyków. To po prostu makabra. Pod osłoną z czarnego papieru leży mnóstwo trupów, okrytych strzępami odzieży, prawie jak w jatce. Nieboszczycy to kościotrupy, widzi się tylko kości obciągnięte cienką skórą.

Zostaje wyciągnięty kolejny dokument, który zachowuje się tak samo jak poprzednik

Dokument Z.K, D. z l., L. 1958, s. 290.:

W niedzielę, przez cały dzień ludność cywilna wyłapywała Żydów i doprowadzali ich do aresztu przy magistracie.

Dokument milknie pierwszy raz. Chwila ciszy. Po czym dalej:

I w dalszym ciągu tropiono wszędzie Żydów. Widziałem jak w pobliżu szpitala, w zabudowaniach znanych powroźników Dymów, wynaleziono i wyprowadzono pięćdziesięciu Żydów.

Dokument milknie po raz drugi. Po chwili:

Tłum gawiedzi stał i przyglądał się. Niektórzy z amatorstwa pomagali: rozbijali dachy i ściany, szukając Żydów, a potem bili ich pałkami.

Dokument milknie po raz trzeci. I kończy:

Ludność z otwieranych żydowskich domów rozchwytuje wszystko, co jest pod ręką, ludzie bezwstydnie dźwigają całe toboły z nędznym żydowskim dobytkiem lub towarem z małych żydowskich sklepików.

Historyk wyprowadza ostatni dokument:

Dokument B. P, W. z. m. w.. P, BŻIH, 1996 nr. 4, s 21.:

Z chwilą gdy pociąg wjeżdżał na stację, zaczęto z wagonów wypychać ludzi.

Dokument przerywa po chwili kontynuuje:

Zaraz po wyciągnięciu ludzi zaczęto ich zabijać. Zabijanie odbywało się w ten sposób, że rzucano w biegających bezradnie na peronach i torowiskach Żydów kamieniami, aż padli. Gdy ofiara upadła, dobijano leżącego żelaznymi klockami hamulcowymi. Na ten widok ja i inżynier E… rzuciliśmy się w tym kierunku, wołając: Ludzie, co wy robicie. Boga się nie boicie i tym podobne słowa.

Kolejna przerwa. I dalej:

W tym momencie wytworzyła się dla nas sytuacja groźna. Tłum zwrócił się do nas z uniesionymi kamieniami, wykrzykując groźnie: Wy pachołki żydowskie. Żydzi wymordowali nasze dzieci, a wy ich jeszcze bronicie?. Sytuacja moja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy jeden z dobijanych ludzi, młody silny mężczyzna, widząc, że staramy się ich bronić, dopadł do moich nóg i leżąc, objął mnie silnie za kolana. Oprawcy dopadli go jednak i we dwóch zaczęli za nogi ciągnąć. Wydawało mi się, że nie utrzymam się na nogach i runę. Leżącego, niechybnie by mnie dobito.

Dokument przerywa kolejny raz. I kontynuuje:

Dobijający morderca był stosunkowo młodym i słabym chłopcem, więc tłukąc ciężkim klockiem żeliwnym, nachylał się nisko nad głową mordowanego. Gdy morderca się podniósł zobaczyłem, że ma twarz pocętkowaną jakby piegami od krwawej miazgi z głowy ofiary. Czując widocznie coś wilgotnego na twarzy, obcierał twarz machinalnie ręką, tak samo usta, oblizując się przy tym…

Nie kończy, bo Historyk przerywa gwałtownie:

Historyk:

Stop! Wystarczy.

Następnie chce zaprowadzić wszystkie wyprowadzone Dokumenty z powrotem do klatki. Próbuje szarpać się z pierwszym, z drugim i następnymi. Dokumenty jednak ani drgną, stoją nieruchomo w jasnej, widocznej części. W tym samym czasie z klatki rozlega się głośne głosy:

Głosy dokumentów pozostałych w klatce:

Wypuść nas! Wypuść! My też chcemy do światła!

Historyk przestaje walczyć z wyciągniętymi dokumentami. Odwraca się w stronę klatki i mówi:

Historyk:

A po co? Wszystkie jesteście takie same.

Dokumenty w klatce dalej proszą by je wypuścił. W tym czasie wyprowadzone dokumenty zaczynają jeden przez drugiego głośno opowiadać swoją treść. Robi się ogromne zamieszanie i hałas. Historyk zatyka uszy i krzyczy:

Historyk:

Dość! Już wystarczy! Dosyć!!!!

Hałas się jednak natęża. Dokumenty nie reagują. Historyk, zatykając uszy wybiega z pomieszczenia.

SCENA II

Ponownie izolatka zakładu dla chorych psychicznie. W pomieszczeniu Pielęgniarz I i II, na łóżku Pacjent. Pielęgniarz I gwałci Pacjenta. Ten już nie reaguje. Cała pościel na łóżku jest brudna od krwi. Pielęgniarz II ma opuszczone spodnie do kolan, onanizuje się. Drzwi od izolatki są otwarte na oścież.

Pielęgniarz II:

Daj! Teraz ja.

Pielęgniarz I przestaje gwałcić Pacjenta. Podciąga spodnie i mówi:

Pielęgniarz I:

A masz. W końcu jesteśmy kumplami. Też miej coś od życia.

Pielęgniarz II zaczyna gwałcić Pacjenta. W tym czasie izolatkę mija Doktor. Przez otwarte drzwi widzi co się dzieje, ale przechodzi dalej. Nie reaguje. Pielęgniarz I zauważył Doktora, ale nic nie powiedział, tylko podszedł zamknąć drzwi. Pielęgniarz II dalej gwałci. Pacjent jest już nieżywy. Po chwili kończy. Mówi:

Pielęgniarz II:

Dzięki.

Pielęgniarz I:

Jak było?

Pielęgniarz II:

Dziwne uczucie. Pierwszy raz coś takiego poczułem.

Pielęgniarz I:

Ale przyjemnie czy nie?

Pielęgniarz II wyciera zakrwawione dłonie w chusteczkę higieniczną odpowiada:

Pielęgniarz II:

A żebyś wiedział, przyjemnie.

Pielęgniarz I:

No to przestałeś być cnotką. Chodźmy to uczcić. Ty stawiasz.

Wychodzą uśmiechnięci z izolatki, zostawiając zakrwawione rzeczy i prześcieradła. Tuż za nimi wchodzi Sprzątaczka z wiadrem i ścierką. Sprząta tylko pobieżnie. Zakrwawione rzeczy upycha pod wykładziną, część chowa do szaf. Podchodzi do Pacjenta i mówi:

Sprzątaczka:

Te korona już ci nie będzie potrzebna, a moim dzieciom spodoba się taka zabawka.

Ściąga mu z głowy gumową koronę cierniową i kieruje się do wyjścia. Wraca się jednak i mówi:

Sprzątaczka:

Butów też ci się nie przydadzą. W wygląda, że to rozmiar mojego Staśka.

Zabiera buty Pacjenta, które stały pod łóżkiem. I tym razem wychodzi.

Scena III

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (23) Biurokracja i tylko jedno pytanie, które może coś zmienić

17 stycznia, 2008 by

Kurwa, kurwa, kurwa! kląłem w duchu. Nie przeklinałem własnej naiwności, wiary w spotkanie człowieka, która była motorem każdego mojego działania. Bynajmniej. Moje introwertyczne kurwowanie spowodowane było świadomością, że nie zdążę zadać wszystkich pytań inżynierowi, a które kłębiły mi się w głowie. Między małżowiną prawą a małżowiną lewą rozciągała się teraz cała metafizyka interrogatywna. Pytanie, za pytaniem. Pytanie na pytaniu. Pytanie pod pytaniem. I to wszystko oplecione wielkim znakiem zapytania. Kurwa, kurwa, kurwa…
– Wracamy powiedział inżynier przerywając mój kurewski maraton.
– Mam jeszcze tyle pytań, tyle…
– Wiem, ale ty wiesz, że nie masz już czasu na wszystkie odpowiedzi przerwał inżynier podnosząc się z kamienia Pomyśl sam, co by ci one dały?
I tak oto drogi czytelniku inżynier wzbogacił moją prywatną metafizykę interrogatywną. Kolejne pytanie do kolekcji. Wstałem. Inżynier cały czas uważnie na mnie spoglądał. Widocznie byłem dla niego wdzięcznym obiektem dla obserwacji. Reliktem. Dinozaurem epoki ludzi, która zakończyła się wraz z skonstruowaniem nowego słońca. Ja sam zdawałem sobie cały czas sprawę z tego, że nie pasowałem do tego świata, tych ulic, marketów, biurowców nie wspominając o garniturach. Opór wewnętrzny budziły we mnie nawet najdrobniejsze codzienne rytuały. Od śniadania począwszy, przez mycie zębów a skończywszy na zamykaniu drzwi mieszkania. Jednak przez cały czas sądziłem, że to wina nieprzystosowania, choroby, jakiejś odmiany psychopatologii. Nigdy bym nie przypuszczał, że jestem jedynym przedstawicielem świat ludzi w świecie ludzi bez ani jednego człowieka. Jak mogą współistnieć takie sprzeczne rzeczywistości? Czy jest trzecia metarzeczywistość, w której owa sprzeczność może trwać i trwać? pytania w mojej głowie zmieniały się jak w kalejdoskopie. Nieskończone wątpliwości okraszone pytajnikami przerodziły się poczucie bezsilności. Ze zwieszoną głową, ciężką od myśli, stałem tak przed inżynierem, czekając aż wyda rozkaz do ostatniego marszu.
– Dobrze. Odpowiem ci na jedno, ale tylko jedno pytanie. Jesteśmy ci to winni, w końcu od wieków kończysz zawsze w ten sam sposób. Ale pamiętaj, wybierz dobrze, bo to tylko jedno pytanie, na które będzie tylko jedna odpowiedź powiedział inżynier, który widocznie starał się mi ulżyć.

[………………………………………………………………………………..] tu, między nawiasami, zostawiłem dla ciebie drogi czytelniku, miejsce na jedno tylko pytanie. Ja sam nie miałem odwagi, by je zadać. Ty jednak, dzięki właściwemu wykorzystaniu wykropkowanej przestrzeni, możesz stać się taki jak ja, drugim Sok Ratesem. Oczywiście, że to wymaga odwagi, ona będzie początkiem. Dzięki niej zmieni się perspektywa mikro i makro. Pojawi się dystans, odcinek złożony z niezliczonych punktów pytań, który nie będzie tylko odległością mierzoną liczbami, ale przede wszystkim refleksją nad. Wtedy ani się spostrzeżesz, a staniesz się człowiekiem.

Spotkanie się zakończyło. Spojrzałem ostatni raz na wszystkich inżynierów, pławiących się w cieniu. Wiedziałem, że widzę ich ostatni raz. Właściwie to jedno z ostatnich moich spotkań w ogóle. Pla, która od jakiegoś czasu stała się moją nierozłączną towarzyszką, pociągnęła mnie za rękę i powiedziała:
– Wracamy. Teraz czeka cię proces.
Posłusznie udałem się za nią. Wracaliśmy tą samą ścieżką wyłożoną czarnym bazaltem. Zupełnie otumaniony co najmniej czterema miliardami pytań nie zwracałem uwagi na Ple, ani na kierunek marszu. Wlepiając wzrok w kostkę brukową, pogrążony w apatii zmierzałem do wejścia z drabinką, by ponownie przebyć cały labirynt korytarzy, zaułków, niezliczonych drzwi i mrowiska osób w garniturach, które się w nim nieustannie przewijały. Nie zwróciłem uwagi na to, że Pla, moja funeralna przewodniczka zatrzymała się, a ja ciągle szedłem i szedłem, zostawiając ją w tyle.
– Nie tam! dobiegł mnie jej krzyk Wracaj!
Zatrzymałem się. Odwróciłem i dopiero teraz zauważyłem, że stoi ona przed małymi drzwiami, których wcześniej nie zauważyłem, bo zasłaniały je krzaki. Podszedłem do niej. Pla powiedziała:
– Pójdziemy na skróty.
– Jak to na skróty? Dlaczego nie przyszliśmy tu skrótami, tylko ciągałaś mnie po korytarzach, skoro jest droga na skróty? zapytałem.
– Bo skrót jest tylko w jedną stronę. Stąd na dół odpowiedziała i zaczęła coś majstrować przy przyciskach, które znajdowały się obok. Po chwili drzwi się otworzyły, Pla weszła do środka.
– No dawaj! ponagliła mnie. Wszedłem za nią. Za sobą usłyszałem szmer zamykających się automatycznie drzwi i poczułem dziwne uczucie, coś jakbym spadał z dużej wysokości. To na pewno musi być winda pomyślałem. Pewnie się w tej chwili dziwisz drogi czytelniku. Zadajesz sobie pytanie: Jak to? On nie jechał nigdy w życiu windą? Niemożliwe!. Otóż powiadam ci, że nigdy nie korzystałem z windy. Zresztą sam powiedz: czy widziałeś kiedyś w windzie gościa odzianego tylko w majtki z namalowanymi czerwonymi krasnoludkami? Wszystkie windy, oprócz tej jednej, drogi czytelniku, zarezerwowane są tylko dla istot w uniformach lub towarów. Zresztą, zgodnie z tym, co usłyszałem na dachu od inżyniera, nie ma żadnej różnicy między zuniformizowaną jednostką a towarem. Jedno i drugie jest wartością ekonomiczną.
Ale wracając do mojej pierwszej podróży windą. Kiedy ochłonąłem trochę z pierwszego wrażenia zapytałem:
– Powiedz mi, co to za budynek, który ma skrót, działający tylko w jedną stronę?
– Nazwaliśmy go BIUROKRACJĄ odpowiedziała To jeden z bardziej udanych naszych projektów. Skutecznie oddziela nas, inżynierów, od świata, który zaprojektowaliśmy. Czysta, zracjonalizowana, podporządkowana niemalże całkowicie prawom matematyki konstrukcja, w której każdy, bez wyjątku się gubi. Trzeba wiele wysiłku, żeby ją przebrnąć. Taki system liczbowy, w którym każda cyfra czy liczba powiązana jest z każdą następną. Tworzy to tak niebywałą strukturę, że już na poziomie dziesięciu zaczyna tracić się orientację w możliwościach połączeń. Ale, co ważne, na każdym poziomie obowiązuje ta sama zasada działania.
– Nie rozumiem. Możesz jaśniej? zapytałem.
– No to powiem ci, jak to działa w praktyce. Wchodzisz do BIUROKRACJI. Idziesz do portiera i pytasz, bo masz jakiś problem. Ten ci wskazuje jedne drzwi. Wchodzisz, a tam cię informują, że musisz się udać do drzwi następnych. W następnych spotyka cię analogiczna sytuacja. Kiedy dochodzisz do piątych drzwi, ktoś cię informuje, że takie rzeczy załatwiane są w pokoju numer jeden, w którym przecież byłeś. Wracasz. Tam słyszysz, że to na pewno nie tu, i zostajesz odesłany tym razem do drzwi numer dziesięć. Z dziesiątki wracasz do siódemki, z siódemki idziesz do czternastki, ale musisz się wrócić do szóstki, bo do niej wrócić musisz, by dostać się do siedemnastki. I tak cały czas, bez końca. W zasadzie nikt nie przechodzi na poziom trzydziesty, tracąc siły w okolicach dziewiętnastki. A wyobraź sobie, że trzydziestka to zaledwie początek skwitowała uśmiechając się ironicznie.
– No a ten skrót. Dlaczego działa w jedną stronę? Dlaczego nie wjechaliśmy do inżynierów windą, tylko szliśmy i szliśmy godzinami?
– Bo BIUROKRACJA ma ustalony sposób działania. Nie ma tu miejsca na żaden wyjątek, bo łatwo sobie wyobrazić, co by się stało z ogrodem, który zobaczyłeś, gdyby nagle wszyscy dowiedzieli się o prostej drodze do góry. Każdy by chciał korzystać z tego skrótu. Każdy, bez wyjątku.
– To znaczy, że także wy, inżynierowie podlegacie regułą działania swego projektu powiedziałem.
– Oczywiście. Każdy inżynier, który buduje most, buduje go nie po to, by skakać przez rzekę, ale po to, by mostem przez nią przejść.
– Ale oni tu nie schodzą. Oni siedzą cały czas w cieniu, w ogrodzie. Tylko ty jedna…
– Bo moim zadaniem jest przerwała mi Pla szukanie człowieka, dlatego schodzę na dół. I tylko dlatego, nie ma żadnego innego powodu.

Zamyśliłem się. Skrót, który prowadzi tylko w jedną stronę; BIUROKRACJA i te jedynki, piątki, trójki, siódemki i tak w nieskończoność; miliony połączeń możliwych; to było dla mnie zbyt wiele, żebym mógł to ogarnąć.

– Opowiedział ci o kinie? zapytała Pla po chwili milczenia.
– Tak odpowiedziałem, ocknąwszy się z zadumy A o co chodzi?
– A pamiętasz ktosia i jego rękę?
– Tak.
– To łatwo się domyślisz, dlaczego jestem jedynym inżynierem, który co jakiś czas staje się częścią projektu.
– Ale… chciałem jeszcze o coś zapytać, gdy nagle otworzyły się drzwi windy. Wyszliśmy i natychmiast otoczyło nas stado wbite w garnitury. W tej chwili nie było już czasu na nic. Zmierzałem wprost do swojego przedustawnego końca.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (22) Cień Platona

16 stycznia, 2008 by

– Najpierw ich wysłuchaj, zresztą w twojej sytuacji pozostała ci tylko alternatywa między umrzeć w nieświadomości a umrzeć wiedząc dlaczego. Mam nadzieję, że to rozumiesz powiedziała Pla prowadząc mnie do tylko jej wiadomego miejsca.
Dachowy mikroświat wcale nie był taki mały, jak mi się na początku wydawało. Mijaliśmy kolejne drzewa i oblepione białym kwiecie krzewy. Moja pewna śmieć, o której poinformowała mnie Pla, oraz świadomość, że już niedługo moje serce przestanie dotleniać szare komórki sprawiła, że postanowiłem wyssać ostatnie chwilę życia maksymalnie. Pewnie i ty uczyniłbyś to samo drogi czytelniku. Czego można bardziej chcieć chwilę przed śmiercią, aniżeli zachwycić się po raz ostatni istotą życia. Ostatnie chwile życia przeżywane świadomie czynią człowieka z człowieka. Gdybym trwonił czas na nieustanną gonitwę w garniturze, teraz zadałbym sobie pytanie: Po chuj mi to było? Na co, skoro za chwilę mnie już nie będzie na stałe?!. Gdybym wierzył w boga, to cieszyłbym się lub płakał, że albo nie pójdę, albo i nie do nieba. Pewnie chciałbym się wyspowiadać, oczyścić z grzechu, z tego, że całe życie byłem świnią, że świniłem się i innych. Jednak ja, o czym dobrze wiesz, nie wierzyłem w boga i chyba to mnie uratowało przed byciem świnią w uniformie. Gdybym taką był nie mając boga, to nie miałbym się komu spowiadać i umarłbym jako świnia.
Ale co może zrobić człowiek, którym jestem aż do tej chwili, w godzinę, a może sekundę przed śmiercią? W tym momencie drogi czytelniku spodziewasz się pewnie kolejnej patetycznej gadki, która zawsze pojawia się w tego rodzaju historiach, w których główny bohater musi zmierzyć się ze świadomością nieodległej śmierci. Mógłbym oczywiście zadać sobie a pośrednio i tobie kilka poważnych pytań o charakterze egzystencjalnym, mógłbym zmierzyć się nawet z samym bogiem, gdybym tylko takowego miał, mógłbym opowiadać o podniesionym czole i stoickim spokoju, który mnie ogarnia w ostatnich chwilach życia. Innymi słowy, mógłbym stać się dla ciebie wzorem lub antywzorem aby zmusić cię do refleksji. Sprawić byś chwilę pomyślał nad swoim życiem, byś wyobraził sobie swoją prywatną sosnową trumnę, do której każdy bez wyjątku zmierza, byś stanął nad nią i zadał sobie pytanie: Po co mi to było?. Mógłbym i owszem, ale i ty dobrze o tym wiesz i ja, że niezależnie od tego, co napiszę pozostaniesz świńskim bydlakiem lub też jego żeńską odmianą.

Idąc, jak się wydawało nieskończenie długą ścieżką wybrukowaną kostką bazaltową, dotarliśmy w końcu do małej altanki, która konstrukcją przypomniała chiński domek herbaciany. Pod dachem w cieniu siedziało kilka osób. Podeszliśmy bliżej.
– To on? zapytała jedna z tych osób, mierząc mnie wzrokiem.
– Tak, to człowiek odpowiedziała Pla.
– Ha, ha, ha zaśmiało się towarzystwo.
– Jakże miło poznać ostatniego człowieka powiedział ten sam gość, po czym wstał, podszedł do mnie i podał mi dłoń i dodał:
– To naprawdę zaszczyt dla nas.
– Ale kim jesteście i czy ktoś w końcu mógłby mi wytłumaczyć, dlaczego tu się znalazłem? pytałem całkowicie zdezorientowany tym ciepłym przywitaniem. Spodziewałem się raczej kolejnego ciosu w głowę, tym razem ostatecznego, po którym nastąpiłaby niezmącona niczym absolutna ciemność.
– Jesteśmy inżynierami odezwała się inna osoba z cienia.
– Właśnie, jesteśmy inżynierami. Projektujemy potwierdził ten, który mnie tak ciepło przywitał.
– Chodź, usiądź z nami. Zaraz ci wszystko opowiemy dodał i trzymając mnie pod rękę zaprowadził do cienia, który dawał bezpieczne schronienie przed promieniami słońca. Usiadłem przy stole. Podano mi chłodny sok, nawet całkiem niezły w smaku. Widocznie wiedzą, że uwielbiam soki pomyślałem.
– Ale tu u was przyjemnie i chłodno w tym cieniu powiedziałem odkładając wypitą do połowy szklankę. Pewnie się dziwisz drogi czytelniku, że stałem się nagle taki rozmowny, wbrew zaleceniom kobiety, która mnie tu przyprowadziła. Otóż nie było to wynikiem roztargnienia, ale świadomym zabiegiem. Swoim gadulstwem chciałem zemścić się na mojej dotychczasowej dręczycielce, która teraz stała obok mnie. Każde zbędne słowo traktowałem jako rewanż.
– Zawsze w cieniu jest przyjemnie, dlatego rzadko, a właściwie wcale z cienia nie wychodzimy powiedział jeden z inżynierów.
– Poza tym cień daje schronienie, zapewnia dystans, dzięki któremu można wszystko dokładnie oglądać, samemu pozostając niezauważonym dodał inny.
– Tak, tak, – przytaknął następny cień jest najlepszym modusem świata, który udało nam się stworzyć.
Przyznam, że zaskoczyły mnie te peany na temat cienia. Mnie przede wszystkim interesowała przyczyna, z powodu której przywlekła mnie tu Pla. Chociaż z drugiej strony zaciekawiły mnie te uwagi inżynierów. Postanowiłem przeciągnąć rozmowę na temat istoty miejsc zacienionych. Cóż miałem do stracenia? Właściwie nic w tej sytuacji, a zyskać mogłem być może kilka godzin życia, mając świadomość, że wkrótce przyjdzie mi umrzeć, o czym poinformowała mnie Pla.
– Jak to? Wy stworzyliście cień? zapytałem.
Ten sam inżynier, który mnie tak ciepło przywitał, oparł łokcie na blacie długiego stołu, przy którym wspólnie siedzieliśmy, pochylił się lekko ku mnie i odpowiedział:
– Kino jest naszym najbardziej udanym projektem. Byłeś kiedyś w kinie? zapytał i nie czekając na moją odpowiedź kontynuował:
– Kinem rządzi prosta reguła: ciemna sala, na której siedzą widzowie i jasny ekran, na którym widać film. Obraz jest tym bardziej wyraźny, im ciemniej jest na sali. Kiedy następuje równowaga natężenia światła, to znika i obraz i ciemna sala i kino jako takie, a najważniejsze, że swoje znaczenie traci istota widza kinowego. A przecież w kinie jest bezpiecznie, jest ciepło, tu jest najlepiej. Widzowie oglądają swoje ulubione filmy, ale tylko z tych, które znajdują się w repertuarze kinowym, mogą wybrać te ulubione…
– Tak, lubią sobie popłakać, pobać i pośmiać się też lubią wtrącił się inny inżynier.
– No właśnie przytaknął Wyobraź sobie teraz coś na kształt wielkiej sali kinowej, w której wszyscy widzowie są od dziecka przykuci do foteli. Dookoła jest ciemno, że nie widzą samych siebie i innych, którzy wraz z nimi siedzą. Ci wszyscy widzowie spoglądają na jeden wielki ekran, na którym cały czas wyświetlane są filmy…
– A kto je puszcza? Przecież ktoś musi zmieniać taśmy zapytałem.
– Nazwijmy ich póki co ONI. Oni cały czas produkują, reżyserują i puszczają te filmy swoim stałym widzom. I tak bez końca, od dziecka. Nadążasz?
– Tak. Mogę sobie coś takiego wyobrazić.
– To teraz wyobraź sobie taką oto sytuację. Nagle, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, któremuś z tych widzów udaje się wstać z fotela. Udaje mu się wyrwać z kajdan, z fotela, do którego był przykuty od momentu narodzin.
– Ale to nie jest możliwe odpowiedziałem Przecież taki ktoś, kto od narodzin żyłby w kajdanach, nie miałby świadomości ich istnienia. Po cóż miałby się wyrywać z czegoś, o czym nawet nie ma pojęcia?
– Przecież powiedziałem, że dziwnym zbiegiem się uwolnił, a nie że się wyrywał i uwolnił. Słuchaj mnie dokładnie! odparł lekko zdenerwowany.
– Dobrze, dobrze.
– Zatem taki ktoś się uwalnia. Zaczyna się rozglądać. Następnie wstaje i podchodzi do ekranu. Dotyka go. I co się okazuje?
– No co? zapytałem.
– Okazuje się, że to wszystko, co uważał za rzeczywiste, za coś, co istnieje, bo przecież tylko jedyną jego rzeczywistością, było to, co widział na ekranie, nie istnieje. Jest tylko płaskim obrazem. I teraz kolejne pytanie: jak uważasz, czy dotychczasowy widz, który teraz dowiaduje się o kinowej fikcji, dopuści do siebie myśl, że to, co oglądał przez całe swoje życie było filmową fikcją?
Chciałem odpowiedzieć analogicznie jak poprzednio. Czyli, że aby umieć rozróżnić to, co rzeczywiste od tego, co fikcyjne, widz ten musiałby wiedzieć czym jest rzeczywistość a czym fikcja. A póki co, to na tym etapie jego opowiastki widz ten miał do dyspozycji tylko ciemną salę kinową, która była rzeczywista, ale tak ciemna, że nie mogła stanowić żadnego kryterium dla właściwej identyfikacji kolorowych obrazów na ekranie, jako nierzeczywistych. Po drugie, widz ten musiałby mieć wszystkie rzeczywiste nawyki, musiałby być istotą całkowicie uspołecznioną, która byłaby przede wszystkim ciekawa świata. A jak można być ciekawym świata, skoro ten świat był owemu widzowi cały czas pokazywany. On nigdy nie mógłby wyrwać się z roli widza i zmienić się w badacza. Bynajmniej nie z tego powodu, żeby nie chciał, ale dlatego, że innej roli nie znał, oprócz roli widza.
Powstrzymałem się jednak od wskazywania sprzeczności w opowieści o kinie i udzieliłem takiej odpowiedzi, której jak mi się wydawało oczekiwał inżynier. Powiedziałem:
– Tak. Natychmiast by się zorientował.
– A właśnie, że nie odparł uśmiechając się do mnie w ten sposób, w jaki ojcowie do swoich naiwnych pociech i dodał:
– Po dotknięciu dłonią ekranu, kiedy zorientowałby się, że to tylko obraz, natychmiast w panice wróciłby do swojego znanego i bezpiecznego siedzenia, na którym do tej pory cały czas siedział. Tak bardzo nie chciałby uwierzyć w ową fikcję. Ale wyobraź sobie, że mijają lata. Ten uwolniony widz z czasem rozpoczyna swoją wędrówkę po sali kinowej. Pierwszy szok już minął. Teraz ciekawość bierze górę nad strachem i paniką. Zwiedza najpierw inne rzędy krzeseł, ogląda innych widzów. Ogląda ich dłonie, nogi i korpusy. Porównuje ze swoim ciałem i dochodzi do wniosku, że sam jest jednym z nich. Tylko zadaje sobie ciągle pytanie: Dlaczego oni nie wstają? Nie chodzą tak jak ja?. Nie chce być sam, zatem próbuje uwolnić innych widzów z foteli. Tym jednak kajdany nie puszczają, co więcej nie zauważają go, bo ciągle oglądają coraz to nowy film. Widząc, że wszelki wysiłek jest daremny wpada kolejny raz w panikę. Zaczyna się wydzierać. I nagle dzieje się rzecz niebywała. Otóż w jednej ze ścian kina otwierają się drzwi…
– Jak to otwierają? Dlaczego ich sam nie otworzył, przecież tyle czasu zwiedzał salę kinową? przerwałem opowieść po raz kolejny.
– Żeby dostrzec drzwi i je otworzyć, trzeba wiedzieć, co to są drzwi i wiedzieć, że służą do otwierania odpowiedział spokojnie inżynier.
– Ale słuchaj dalej kontynuował Otwierają się te drzwi, ktoś się w nich pojawia. Nasz uwolniony widz podchodzi do owego ktosia i widzi, że jest on taki jak on sam. Ma nogi, tułów i ręce, które teraz do niego wyciąga. I znowu panika, bo pierwszy raz widzi swoją podobiznę. Ale wraz z paniką pojawia się także uczucie ciekawości. I tak jak małe niemowlę, które wyciąga rączki do swego odbicia w lustrze, teraz także i on podaje rękę nieznajomemu. Ten go chwyta i gwałtownie wyciąga z sali projekcyjnej. Znalazł się teraz na jednym z korytarzy. Widzi krzątaninę tych wszystkich, którzy dbają o ciągłość projekcji filmów, o to, żeby nie było długich przerw. Oczywiście na początku jest on całkowicie zdezorientowany. Oślepia go światło z jarzeniówek, ponieważ jego oczy przywykły do mroku. Ten ktoś jednak trzyma go nieustannie za rękę, nie puszcza go. Zresztą widz wcale nie chce się od tej ręki uwolnić. Chce być bezpieczny, a jedyną oazą bezpieczeństwa w tej nowej sytuacji jest dla niego uścisk nieznajomej ręki. Ręka ciągnie go jednak w jakimś nieznanym kierunku. Mijają kolejne korytarze i kolejnych pracowników kina. Mijają kolejne plany filmowe, na których odbywają się właśnie zdjęcia nowych produkcji. Mijają scenarzystów dyskutujących w oparach dymu papierosowego o nowych pomysłach. I ten ktoś to wszystko ogląda, a ma na to czas, bo jego przewodnik wcale się nie spieszy. Przeciwnie, idzie wolno a od czasu do czasu zatrzymuje się, by ten mógł wszystkiemu się dokładnie przyjrzeć. Szczególnie zainteresowały go zdjęcia do ulubionego serialu, na który zawsze czekał, starając się nie zasnąć, gdy był jednym z widzów kina. Przyglądał się znanym mu z ekranu postaciom, które teraz okazały się być innymi ludźmi. Właśnie wtedy zaczyna świtać w jego głowie niebywała myśl: A może to film o filmie? Może to kolejna produkcja, którą oglądam na ekranie, w dalszym ciągu bezpiecznie siedząc w fotelu?. Jednak porzuca ją, jak tylko docierają do małej salki z projektorem, w której jest dwóch innych ludzi. Jeden z nich zmienia taśmy w projektorze, inny zaś mówi mu, który film teraz ma puścić. Jest zaskoczony tym, co widzi, ale bardziej zaskakuje go widok sali kinowej, którą teraz ogląda z perspektywy projektorowni. Widzi tych wszystkich widzów siedzących w kinie. Ma świadomość, że był on jednym z nich i że nie miał nawet najmniejszego wpływu na repertuar filmowy, bo o tym jaki film leciał w danej chwili decydowali ONI.

Inżynier zakończył opowiadać o kinie i wyzwolonym widzu. Wyprostował się sięgnął po swoją szklankę i napił się, bo zaschło mu w gardle od opowiadania. Spojrzenia i uwaga pozostałych skoncentrowane były na mnie. Zdaje się, że oczekiwali jakiejś reakcji. Odwróciłem się by spojrzeć na kobietę, która mnie tu przyprowadziła i która kazała uważnie wysłuchać, co ONI będą mieli mi do powiedzenia. Okazało się, że ona tez oczekiwała jakiejś reakcji z mojej strony. Nie wiem jak u ciebie drogi czytelniku, ale w moim przypadku mój analityczny umysł podpowiadał mi, że ta cała opowieść z kinem, to metafora mojej wędrówki i powodu, dla którego tu się znalazłem. Dopiwszy swój sok, odłożyłem pomału szklankę i zachowując kamienny spokój powiedziałem:
– I ci ONI, o których mi opowiadałeś, to w rzeczywistości wy, a jestem tym widzem, który się wyrwał z sali i po wielu perypetiach został tu przyprowadzony do was przez tajemniczą Pla, stojąca nieustannie za moimi plecami?
– Nie, nie zaprzeczył wyraźnie rozbawiony inżynier My nie pracujemy w kinie, my zaprojektowaliśmy kino. Inżynier nie może być elementem własnego projektu, chociaż to on decyduje o jego każdym, nawet najdrobniejszym elemencie. Chodź, cos ci pokażę.
Następnie wstał, podszedł do mnie i razem poszliśmy na skraj dachu. Stanęliśmy tuz przy krawędzi. Za nami był wyraźny ogród, w oddali majaczył chiński domek herbaciany, a przed nami jak okiem sięgnąć rozciągała się panorama konstrukcji zbudowanej z wieżowców, apartamentowców, biurowców i rzędów ulic.
– Czy to nie jest piękne? zapytał spoglądając w dal Geometria budowli i ulic. Czysta matematyka.
– Hmmm…
– Wyobraź sobie, że tu nie ma miejsca dla braku proporcji. W tym projekcie nawet aberracja jest zaplanowana. Zobacz na przykład na ten zielony obszar między tymi dwoma wieżowcami. Widzisz? zapytał wskazując ręką na plamkę zieleni.
– Tak.
– Wydawałoby się, że to jakaś niezagospodarowana przestrzeń bez konstrukcji kontynuował Ale tak nie jest. Bo ta zieleń została zaprojektowana jako integralny element systemu. A czy widzisz ludzi?
– Nie, nie widzę. Z tej odległości nie widać nikogo odpowiedziałem starając się dostrzec choćby jednego ludzika.
– Nie przejmuj się, oni też ciebie nie widzą i tego, co ty teraz widzisz. Nie mają pojęcia, że każdego dnia, kiedy idą ulicą, to ulica wskazuje im cel. Oni wybierają kierunek, ale to my inżynierowie, wyznaczyliśmy cel każdej z ulic. My zaprojektowaliśmy każdy dom, każde miejsce pracy, każdy park. Teraz już chyba z łatwością zrozumiesz, że zaprojektowaliśmy także potrzeby, sposób rozrywki i w ogóle cały styl życia. Innymi słowy, bóg stworzył tylko człowieka, a o resztę zadbaliśmy my-inżynierowie.
– Ale…Jak to?!…Ale przecież… To niemożliwe! zacząłem się jąkać, tak wielkie wrażenie wywarły na mnie słowa inżyniera. Było to dla mnie nie do wyobrażenia, że kilku ludzi, nawet gdyby byli genialnymi inżynierami, może zaprojektować cały świat człowieka, wraz z potrzebami, stylem życia, sposobem spędzania czasu wolnego. Chociaż teraz, gdy sobie pomyślałem o tych wszystkich osobnikach w garniturach, którzy posłusznie zmierzali w swoich kierunkach, bez żadnego sprzeciwu czy buntu. Tych wszystkich, dla których szef był niemalże prorokiem. A w końcu tego, który zdzielił mnie w mordę, gdy zakłóciłem jego codzienny rytuał, zaczęło pojawiać się we mnie przeczucie, że to, co usłyszałem może być prawdą. Kiedy ochłonąłem trochę, zapytałem:
– Ale jak to jest możliwe? Jakim cudem stworzyliście tak wielki całościowy projekt? Nikt się nie buntuje, nikt nie protestuje. Wszyscy bezwolnie zamknięci w ramach projektu.
Inżynier uśmiechnął się, poczym chwycił mnie pod rękę i zaprowadził do lornetki, która stała obok. Powiedział:
– Zobacz. Co widzisz?
Spoglądając przez lornetkę dostrzegłem wyraźne teraz sylwetki ludzi. Wszyscy gdzieś szli, wszyscy w szeregach i mniej więcej tak samo ubrani.
– Widzę ludzi odpowiedziałem po chwili.
– Właśnie na tym polega twój problem, że ty widzisz ludzi. Dla nas są to konsumenci, kolejne cyferki od jedności liczone w górę. My inżynierowie widzimy tylko wskaźniki, słupki, elementy dynamicznego projektu, który stworzyliśmy i tworzymy. A teraz weź skieruj lornetkę na jakieś mieszkanie. I co widzisz?
Wykonałem posłusznie polecenie inżyniera. Przez wybrane losowo okno zajrzałem do przypadkowego mieszkania.
– Widzę telewizor, radio. Jakaś rodzina. Mężczyzna, kobieta, dwójka dzieci. W tej chwili coś jedzą…
– A co? Widzisz? Możesz powiedzieć? zapytał.
– Chyba kurczaka.
– Co widzisz jeszcze?
– Mieszkanie ładne, nie to, co moje. Czyste. Ściany białe. W ogóle porządek…
– Prostokąt czy kwadrat? zapytał
– Co prostokąt? zapytałem odrywając na chwilę oczy od lornetki.
– No mieszkanie odpowiedział W kształcie prostokąta czy kwadratu?
– Hmmm… Wydaje mi się, że raczej kwadrat. W każdym razie wszędzie kąty proste odpowiedziałem przyglądając się jednemu z pokoi O! Coś się dzieje. Mężczyzna wstaje od stołu, całuje kobietę i dzieci i wychodzi.
– Zobacz gdzie idzie powiedział.
– Teraz jest już na ulicy. Spieszy się gdzieś. Biegnie i zatrzymuje się na przystanku…
– A jak wygląda? przerwał.
– Mniej więcej tak samo jak inni, którzy tu stoją. Czekaj, czekaj. Chyba go zgubiłem. Oni wszyscy wyglądają tak samo powiedziałem i wydawało mi się, że zgubiłem gościa gdzieś w tłumie.
– Patrz uważnie powiedział inżynier Każda cyferka jest cyferką, ale różni się od siebie. Jeden to nie dwa, chociaż różnica jest minimalna.
– O jest! Wsiada do autobusu odpowiedziałem, nie zwracając uwagi na to, co powiedział.
– To dobrze. Zobacz gdzie wysiądzie.
– N tym przystanku nie… o tu, wysiadł. Wchodzi do wielkiego budynku. Idzie do pokoju. Siada, wyjmuje jakiejś karteczki, nalewa kawę z automatu. Pije.
– Kwadrat czy prostokąt? zapytał.
– Stanowczo kwadrat. Tak, kwadrat. Jest zamknięty w kwadratowym pokoju.
– A teraz zobacz na autobus. Gdzie jedzie?
– Chwilę powiedziałem i zacząłem szukać autobusu Wraca z powrotem, tą samą trasą.
– Dobrze, to powinno wystarczyć – powiedział inżynier i dodał:
– Możesz mi wierzyć, lub nie, ale ten osobnik, którego właśnie śledziłeś niczym nie różni się od tego żółtego autobusu. Będzie nieprzerwanie chodził tam i z powrotem po ustalonej trasie od bryły sześcianu foremnego do sześcianu foremnego. Nigdy nie zboczy z kursu. Za każdym razem tak samo będzie wyglądało jego śniadanie. Każdy jego rytuał jest ustalony.
– Co ty opowiadasz?! zaprotestowałem Przecież tyle ludzi traci pracę…
– Masz rację, tylko zastanów się, co taki osobnik zrobi, gdy pracę straci?
– Będzie szukał nowej odpowiedziałem.
– Oczywiście. Wsiądzie do autobusu, skasuje bilet, pojedzie do urzędu pracy, poprosi o ofertę. W końcu znajdzie coś dla siebie. I będzie ponownie wsiadał do autobusu, a może nawet i auta i będzie jeździł tam i z powrotem od sześcianu do sześcianu przez cały rok. Historia zatoczy koło.
– A urlopy? Przecież raz w roku taki człowiek będzie miał urlop. Nie będzie ciągle pracował zapytałem, szukając słabości w planie.
– O tym także pomyśleliśmy. Zaplanowaliśmy te dwadzieścia dni, na konsumpcję. I tu wszystko jest poukładane. Za wycieczkę trzeba zapłacić. Im bardziej egzotyczna, czyli im mniej sześcianów foremnych tym droższa. Osobnik będzie pracował intensywnie by zarobić na to, by móc się chociaż na chwilę wyrwać z codziennego rytmu. I pozornie wyrwie się z niego, zapomni na chwilę o tych samych przystankach i sześcianach, gdy będzie miał dużo pieniędzy odpowiedział inżynier.
– Czyli system nie jest doskonały, skoro pieniądze pozwolą na wydostanie się z niego?
– Przeciwnie odpowiedział spokojnie Słuszne zauważyłeś, że nie istnieje taki inżynier, nawet najbardziej genialny, który mógłby zaprojektować totalny system na taką skalę, którą tu widzisz. Ale jednocześnie, to prawda, że my stworzyliśmy ten projekt. Jednak nie bezpośrednio. Nasza rola ograniczyła się tylko do zaprojektowania wartości.
– Jak to? zapytałem całkowicie skołowany. I nie wiem jak ty, drogi czytelniku, ale w tej chwili czułem się jak małe dziecko na wykładzie z logiki wielowartościowej. Pogubiłem się zupełnie.
– Usiądźmy zaproponował inżynier Wszystko ci wyjaśnię.
Odeszliśmy trochę na bok. Pod jednym z drzew leżał sporych rozmiarów kamień. Usiadł na nim inżynier i dał znak ręką, żebym zajął miejsce obok. Siedzieliśmy tak przez chwilę w milczeniu.
– Widzisz, bo to jest tak powiedział, przerywając milczenie Dawno temu, kiedy to ludzie jeszcze tworzyli społeczeństwa, najmądrzejsi z nich próbowali pomóc im się zorganizować. Stworzyli oni organizację, tak zwany Cień Platona,do której obecnie ja należę oraz inni inżynierowie, których miałeś okazję poznać. Celem organizacji było stworzenie najdoskonalszego ustroju, w którym człowiek mógł być człowiekiem szczęśliwym i mógł czuć się bezpiecznie. Czyli jak widzisz szczytny cel przyświecał owej organizacji. Zatem owi najmądrzejsi tworzyli najróżniejsze teorie ustrojów idealnych, państw doskonałych. Wszystkie z nich okazały się być utopiami. Byłe niemożliwe do realizacji. Jednym z pierwszych takich projektów była platońska polis. Stąd nazwa organizacji. Wielkie państwo-miasto, o ustalonych zasadach działania, rządzone przez mędrców. Później były inne, wydawało się, że doskonalsze koncepcje. A nawet szczegółowo obliczone i zaplanowane Fourierowskie falanstery. Wszystkie te pomysły nigdy nie zostały zrealizowane. W pewnym momencie organizacja zdała sobie sprawę z nieskuteczności projektów pozytywnych. Postanowiono stworzyć projekt negatywny, to jest ustrój bez ustroju. Tak powstał komunizm. Myślano wówczas, że człowiek z natury nie akceptuje żadnej formy panowania. Jednak i ten plan zawiódł już na etapie formy przejściowej. Polała się krew, ale potrafiliśmy z tego wyciągnąć wnioski. Inżynierowie z organizacji zaczęli studiować stare teksty. Wrócono do pism Platona. To właśnie wówczas zauważono coś, co do tej pory nie tyle zignorowano, ile nie właściwie doceniono…
– Co to takiego? przerwałem niecierpliwy finału opowieści.
– To fragment 516. Dziś każdy z nas zna go na pamięć. Brzmi on tak: potrafiłby słońce, i już nie w wodach ani w obcym miejscu majaki jego, lecz samo w sobie w jego własnym siedlisku wzrokiem objąć i obejrzeć, jakie ono jest wyrecytował inżynier.
Jeżeli ty coś z tego zrozumiałeś, jeżeli ty drogi czytelniku potrafisz odnaleźć związek między fragmentem o słońcu a inżynierią, to znaczy, że jesteś albo mądrzejszy niż ja, albo jesteś członkiem organizacji Cienia Platona. Jako, że ja z platonizmem nie miałem nic wspólnego, przynajmniej tak mi się wydawało, chciałem aby mi mój rozmówca wyjaśnił jak się rzeczy mają. Zapytałem:
– Co ma wspólnego słońce z inżynierią i projektowaniem?
-Widzisz, okazało się, że Platon jako pierwszy inżynier zwrócił uwagę na konieczność powiązania systemu wartości z ustrojem. Tylko, że on wówczas popełnił błąd. Dobrał złe wartości. Przyjmując za podstawowe założenie kategorię człowieka, na szczycie wartości umieścił ideę dobra. Wierzył, że poznanie tej idei sprawi, że człowiek wiedząc czym jest dobro nigdy nie będzie źle postępował. Tak stworzył najbardziej naiwną koncepcję, jaka kiedykolwiek mogła być wymyślona: doktrynę intelektualizmu etycznego.
– Ale dlaczego naiwna?! oburzyłem się Nie wiem czy to wymyślił Platon, ale wiem na pewno, że ja jako Sok Rates od zawsze wierzę w to, że człowiek znający dobro, źle czynić nie może! W cale do tego nie potrzebowałem waszego fragmentu 516! Tak po prostu robi człowiek!
– Wiemy, wiemy. Na tym polega twój problem i dlatego tu się znalazłeś. Ale to ci jeszcze wyjaśnię starał się mnie uspokoić inżynier.
– Ale wracając do wartości kontynuował Analizując projekty naszych poprzedników i przyczyny ich niepowodzeń, doszliśmy do wniosku, że czynnikiem degenerującym był po pierwsze: człowiek; po drugie: przepaść między tym, co powinno być a tym, co jest. Czyli różnica między Sein i Sollen; Po trzecie… w tym momencie przestałem go słuchać, przypomniawszy sobie to, o czym mówiła w moim śnie elita świńskiej władzy. Tam też problemem było przedrewolucyjne Sein i Sollen. I znowu zobaczyłem te same wykrzywione ryje, które chciały mnie rozszarpać. Ocuciło mnie lekkie szturchnięcie inżyniera w bok i słowa:
– Rozumiesz o co mi chodzi?
Nie odpowiedziałem. On po chwili milczenia kontynuował:
– Dlatego postanowiliśmy zrównać sferę powinności z tym, co jest. Tu znacząca role odegrała matematyka i wszystkie nauki jej pokrewne. Na początku sprawiliśmy, że dotychczasowe abstrakcyjna kategoria dobra, czyli to, co z człowieka czyniło człowieka, została zredefiniowana. Treść tego pojęcia została przez nas zastąpiona inną, równie potężną abstrakcją, a mianowicie jedynką z nieskończoną ilością zer. Tak oto absolut nieskończenie dobry, został zmieniony na absolut nieskończenie nieprzeliczalny i nikt nie zorientował się, że dobro zastąpione zostało w sposób dyskretny na dobrobyt. Był to traf w dziesiątkę. Bo okazało się, że człowiek przestał być człowiekiem, stając się elementem statystyki, którego miejsce awansuje w słupkach wykresów. Zaczęła rządzić ekonomia. Cel ogólny stał się celem jednostkowym. Nie ma już żadnej sprzeczności. Wszyscy chcą kolekcjonować kolejne zera po przecinku, a najwyższą wartość w tym systemie przecież ma nieskończoną ilość zer. Zatem nigdy nie ma się dość. Mało tego, wszyscy znaleźli się nagle w jednej tabeli, w której każdej jednostce przyporządkowana jest pewna wartość liczbowa od 0 do X, gdzie X dąży do nieskończoności, do nowego etycznego absolutu. Teraz już chyba wszystko jasne.
– Nie zupełnie odpowiedziałem, starając sobie uporządkować wszystko w głowie W dalszym ciągu nie potrafię pojąć, w jaki sposób ta redefinicja kategorii dobra, którą zaprojektowaliście i przeprowadziliście, spowodowała powstanie całego projektu, który mi przed chwilą pokazałeś.
– To proste odparł inżynier, zmieniając pozycję siedzenia Przypomnij sobie ten fragment, który tobie cytowałem i to słońce, o którym była w nim mowa. I teraz obejrzyj się dokoła. Widzisz te wszystkie rośliny, drzewa, krzewy i trawę. Rytm temu systemowi nadaje słońce, które nad tym wszystkim świeci. Nawet intensywność cienia, który daje wytchnienie, zależy od słońca. Gdyby go nie było, cień nie miałby żadnej wartości. Wszystko, co tu widzisz jest mu podporządkowane i od niego uzależnione. Tak samo jest tam na dole, pod nami. Tamten świat ma swoje słońce, które zostało przez nas stworzone. Dlatego cała struktura jest pośrednio naszym dziełem. Zresztą sam widziałeś wszędobylską geometrię, nieustanną gonitwę, w której nie ma nawet odrobiny chaosu. Wszystko zmierza ku temu słońcu, jest mu całkowicie podporządkowane. Społeczeństwo stało się zatomizowanym organizmem, przy czym zrównanie tego, co jest a tego, co być powinno zniosło w tym przypadku sprzeczność między atomem a organizmem.

Teraz dopiero dotarła do mnie prawda o świecie, w którym nieustannie poszukiwałem człowieka. Dopiero opowieść inżyniera z organizacji Cień Platona pozwoliła mi w koncu odnaleźć odpowiedź na pytanie: Dlaczego szukałem człowieka wśród ludzi a mimo to nie mogłem go nigdzie znaleźć. Świadomość totalnego projektu z matematycznym słońcem przytłoczyła mnie. Uświadomiłem sobie bezsensowność moich dotychczasowych poczynań, wszystkich badań naukowych, niekończących się wątpliwości, pytań i odpowiedzi. W jednej chwili stałem się samotny. Zrezygnowany zwiesiłem głowę, westchnąwszy ciężko powiedziałem do inżyniera:
– Już wiem, dlaczego tu jestem.
– Wiem, że wiesz odpowiedział I wiesz, co cię czeka.
– Yhhhmmm.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (21) Mikro makro albo na odwrót

14 stycznia, 2008 by

Znowu przy tym samym stoliku, w tym samym pokoju, w tym samym towarzystwie, mając ciągle ten sam goły beton pod stopami. I jak się łatwo możesz domyśleć drogi czytelniku, wszystkie przedmioty i ludzie w tym pomieszczeniu ponownie znalazły się w tej samej konstelacji, w której były na samym początku, kiedy tu wszedłem. Tu się nic nie dzieje, nic nie zmienia pomyślałem. I jak nigdy, tym razem moja myśl mnie nie zdziwiła. Siedzę ja, na przeciwko mnie Pla, między nami stolik i ta nieznośna przestrzeń. Jak ja nie znoszę tych przestrzeni. Tak małe, a jednak nie do przebycia. Kawałki zbudowane z azotu, tlenu, dwutlenku węgla i innych gazów, mierzone wyciągnięciem ręki, ale jednak nie do pokonania. Na ich końcach zawsze znajdują się tak różne światy, dla których nanometry między nimi są odcinkami nieskończonymi! Kurwa mać! Co ja tu robię?!.
– Wiesz już kim jestem? wyrwała mnie z zadumy Pla.
– Platonem odpowiedziałem bez zastanowienia. W moim umyśle, który wyprodukował dziwaczny sen o świńskiej rzeczywistości, musiał wytworzyć się jakiś odpowiednik pamięci mięśniowej. Do tej pory bowiem kontrolowałem każde swoje słowo, czy gest. Teraz jednak na pytanie mojej niedawnej towarzyszki dnia codziennego, a obecnie prześladowczyni, odpowiedziałem nie tyle mimowolnie, ale całkowicie bezwolnie. Widocznie to zasługa tych obślizgłych, wykrzywionych grymasem nienawiści świńskich ryjów, które mnie osaczyły w końcówce mojego własnego snu pomyślałem.
Tym czasem Pla uśmiechnęła się do mnie i rzekła:
– Bardzo dobrze.
– Jakie, kurwa, dobrze! Mi wcale nie jest dobrze, a co dopiero bardzo! Chcę stąd wyjść! krzyknąłem i zacząłem się szamotać na metalowym krześle. Jednak jak już wcześniej powiedziałem, po moim śnie cały układ pomieszczenia wrócił do sytuacji wyjścia. Zatem, jak się możesz łatwo domyśleć drogi czytelniku, miałem kajdanki na rękach, którymi byłem przykuty do krzesła.
Pla studiując moją gwałtowną reakcję ciągle się uśmiechała. Zresztą i mi, kiedy sobie uświadomiłem, że na nic moje spazmy, na nic okrzyki, że i tak mój dalszy los nie zależy w tej chwili od moich starań, także zachciało się śmiać. Groza zmieniła się w groteskę, a przestrzeń między mną a ową kobietą, nie była już nieskończona, skurczyła się do zera.
– A teraz pójdziesz ze mną i coś ci pokażę spokojnie powiedziała, kiedy tylko przestałem się szarpać. Następnie tym razem głośno zawołała:
– Strażnik!
Drzwi się otworzyły i pojawił się w nich znany mi już gość w mundurze.
– Rozkuj go rozkazała Pla.
Gość w mundurze bez sprzeciwu podszedł do mnie od tyłu, pomajstrował chwilę przy kajdankach i te się otworzyły. Poczułem ulgę na nadgarstkach. Miałem wolne ręce. Mogłem teraz zrobić wszystko, przynajmniej to wszystko, co robiłem do tej pory, kiedy miałem uwolnione ręce. Mogłem eksperymentować, mogłem wkładać palec między pośladki strażnika, a może i nawet samej Pla. Innymi słowy mogłem być sobą. Jednak jak to zwykle bywa i co ty pewnie wielokrotnie doświadczyłeś drogi czytelniku, tego rodzaju możność zawsze ustępuje, gdy pojawia się zaciekawienie. Dlatego w tej chwili ja, niebywale zaciekawiony owym czymś, co miała mi kobieta pokazać, stałem się posłuszny i niemal bezkrytyczny. Spokojnie wstałem i bez żadnej ekstrawagancji zewnętrznej udałem się za nią.
Pla prowadziła mnie wąskimi korytarzami. Przypominały one te z mojego snu. Wąskie, długie i ciemne. Jedyną różnicą, która między nimi dostrzegłem były liczne tu drzwi. Ciekawe co się za nimi kryje? myślałem. Jednak Pla nie zatrzymywała się przed żadnym z nich. Prowadziła mnie ciągle naprzód. Wkrótce znaleźliśmy się przy schodach.
– Dokąd mnie prowadzisz zapytałem.
– Sam zobaczysz odpowiedziała zdawkowo. Jako, że nigdy nie zadowalałem się tego typu odpowiedziami, doceniając zdania wielokrotnie złożone, postanowiłem drążyć temat:
– Chciałbym jednak wiedzieć. Albo mi powiesz, albo dalej nie pójdę. Ani kroku.
Gdy to usłyszała, Pla odwróciła się do mnie. Spojrzała mi prosto w oczy i zapytała:
– Wiesz na czym polega twój problem?
I co? Niby mam jej teraz opowiadać o swoim największym problemie z prostatą? O tym, że piętnaście minut siedzę na kiblu, czując wielkie ciśnienie w pęcherzu i nie potrafię wydusić z siebie choćby kropelki? I że dopiero po około kwadransie koncentracji, po tych wszystkich wyobrażeniach wzburzonych oceanów wody, wodospadu Niagara, w ostateczności wpatrując się w wodę w muszli klozetowej przez szparkę między udami, udaje mi się coś tam z siebie wydusić? Naprawdę mam jej to opowiedzieć? zastanawiałem się. Pla jednak nie spodziewała się ode mnie żadnej odpowiedzi. Powiedziała:
– Zachowujesz się jak dziecko.
– I co z tego? A jaki w tym widzisz problem? Problem to sprzeczność wewnętrzna… i chciałem jej dalej opowiadać o istocie problemów. Ona jednak przerwała mi:
– Nie pierdol mi tu o sprzecznościach! Ty naprawdę nie rozumiesz jeszcze, dlaczego tu się znalazłeś. Ale za chwilę dowiesz się. Dowiesz się wszystkiego. Ruszaj się.
Czy ciebie drogi czytelniku nie zaskoczyła taka reakcja? Ona, do tej pory spokojna, zrównoważona. Ona, która się starała, siliła na formę, której jedynym dotychczasowym objawem wzburzenia, była ta zmarszczka na czole w kawiarni w trakcie incydentu z kelnerką.
Zawsze byłem przekonany, że inwektywy, mimo iż są rodzaju żeńskiego komponują się tylko z wokabularzem męskim. Kobieta nie przeklina. Przynajmniej takie miałem wyobrażenie o istotach z jędrnymi piersiami. Oczywiście nie miałem tych poetycko-romantycznych złudzeń, że kobieta może być ulotna, że może być puchem. Jakim niby cudem mogą być ulotne? Przecież owe piersi o różnej, ale jednak masie nie wygrają z siłą grawitacji.
Nie miałem innego wyjścia. Jeżeli chciałem się dowiedzieć jaki jest cel tej podróży, musiałem odbyć ją do końca i to nie moich warunkach. Bez słowa udałem się za nią.
Pokonywaliśmy kolejne stopnie i kolejne korytarze. Było ich naprawdę dużo. Prawdziwy labirynt. Wszędzie były jakieś drzwi, zza których dochodziły jakieś głosy. W pewnym momencie wpadłem na pomysł, by spróbować uciec. Przecież strażnika nie było. Byłem tylko ja i Pla. Pewnie i ty czytelniku zastanawiasz się: Dlaczego on nie uciekł?. Odpowiedź jest prosta: nie miałem drogi powrotnej. Przed zbłądzeniem w tym labiryncie nie uchroni nawet niebywale analityczny umysł. Na pewno umarłbym gdzieś z głodu zabłąkany w jakiejś odnodze korytarza bez wyjścia. Sytuacja wręcz paradoksalna. Oto ja-więzień, oto jeden tylko budynek, oto ona-Pla, oto on-labirynt-drzwi-i-korytarzy i do tego wszystkiego oto ono-moje-pragnienie-wolności, ale co z tego?
W końcu schody się skończyły i dalej szliśmy wąskim tunelem, na którego końcu była stalowa drabinka. Pla wspięła się po niej pierwsza, stanowczym ruchem odsunęła właz i wyszła na zewnątrz. Udałem się za nią.
Znaleźliśmy się na dziwnym dachu. Wszędzie tu było pełno zieleni, było nawet oczko wodne, w którym pływały kolorowe ryby. Jednak nie usłyszałem żadnego ptaka. Chciałem zapytać moja przewodniczkę i oprawczynię w jednej osobie, co to za osobliwe miejsce, jednak ta oddaliła się już ode mnie. Trochę ogłuszony aurą owego ogrodu, ale także trochę z ciekawości udałem się na jego skraj. I nagle zobaczyłem coś, w co nie mogłem początkowo uwierzyć. Okazało się, że znalazłem się na dachu najwyższej budowli. Dookoła rozpościerała się panorama miasta. Mniejsze i większe budynki, gąsienice ulic. Z tej wysokości ludzie nie byli widoczni. To za wysoko nawet dla ptaków sam sobie w duchu odpowiedziałem na pytanie, dlaczego tu nie słychać świergotu chociażby wszędobylskich wróbli. Co tu jest mikro a co jest makro? Teraz byłem największy, wszystko pode mną jest takie tyci, a przecież jest odwrotnie! myślałem osłupiały. Z osłupienia wyrwały mnie słowa dobiegające zza pleców:
– Pięknie, nieprawda?
Odwróciłem się. To była Pla, która teraz stanęła obok mnie i spoglądając na miniaturowy świat pod nami dodała:
– Ślicznie budują. Cały czas w ruchu, cały czas zmierzają do celu. Nigdy się nie zatrzymują, a ty to chcesz tak po prostu zepsuć.
– Że co? zapytałem zdziwiony.
– Zwyczajnie spierdolić dodała Ale teraz już po wszystkim. Znalazłam cię, a oni już na ciebie czekają. Chodź ze mną Sok Ratesku.
Nie wiedziałem jak zareagować. Czy najpierw zrugać ją za zdrobnienie, którego nienawidziłem, czy też dalej drążyć temat o mnie, jako destruktorze miniaturowego świata, skąd zostałem wyrwany, czy może zapytać kim są oni, którzy na mnie czekają. Wśród tych wszystkich pytań jedno było najważniejsze: Gdzie ja jestem?. Jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mi, że wkrótce się wszystkiego dowiem, że każda najmniejsza moja wątpliwość się rozwieje. Na tej wysokości wszystko się rozwiewało, dlaczego nie miałyby rozwiać się moje wątpliwości?

– Chodź za mną ponowiła Pla i odwróciła się. Kiedy zobaczyłem któryś raz jej sylwetkę od tyłu, ponownie w głowie pojawił mi się podziw dla jej symetrycznego piękna. I nagle błyskawiczna myśl zaświtała mi w głowie: Złapię ją, zrzucę z dachu! Wszystkie moje problemy znikną wraz z nią w miniaturowym świecie. Nie ma w nim ludzi, nikt jej nie zauważy!.
Czy to nie fenomenalny pomysł drogi czytelniku? Jeżeli przyznasz mi rację, to zapewne zdziwisz się, dlaczego Pla jeszcze nie znikła a ja teraz idę za nią. Jeżeli jednak uważasz, że uśmiercenie tej kobiety, które z pewnością byłoby skutkiem jej zrzucenia, nie przystoi człowiekowi, to jeszcze bardziej się zdziwisz. Ale dopiero za chwilę.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (20) Drzwi czwarte

13 stycznia, 2008 by

– Słuchaj powiedziała locha do uczennicy, gdy stały jeszcze przed drzwiami Tu nie wolno ci o nic pytać. Będziesz cały czas przysłuchiwać się rozmowie, ale nawet kwiknąć ci nie wolno. Nie możesz też nikomu mówić, że tu byłaś, ani o tym, co usłyszałaś.
– Świniom ze szkoły też? zapytała.
– Zwłaszcza im. To miejsce jest tajne, a to, co tu usłyszysz ma najwyższą klauzulę tajności.
– Dobrze.
Locha jeszcze przez chwilę uważnie spoglądała na prymuskę, by upewnić się, że ta nie ma żadnych wątpliwości co do charakteru pomieszczenia, do którego zaraz miały wejść. Następnie zapukała do drzwi: puk, pukpuk, puk, puk, pukpukpuk. Zorientowałem się, że to był jakiś umówiony kod. Miałem rację. Okazało się, że drzwi nie otworzyły się natychmiast, tylko ktoś od środka odpowiedział podobnym kodem: pukpukpuk, puk, puk. Na co locha odpukała: pukpuk, pukpuk. Dopiero teraz słychać było charakterystycznych szczęk zamka i zgrzyt rozsuwanych sztab, po czym ktoś otworzył ciężkie, pancerne drzwi. Świnie wraz ze mną weszły do środka. Nie zdążyłem jeszcze ogarnąć całego pomieszczenia, gdy usłyszałem cichy głos prymuski, która szeptała do lochy:
– Tu jest profesor Knurkrwiożerczy i pani od kultury profesor Totalnaświnia. A tam wskazała dyskretnie w kąt pomieszczenia siedzi profesor Aleśsięześwinił, z nim mieliśmy zajęcia z etyki. Obok niego siedzi profesor Linguoświń, który uczy nas języka władzy. W kącie…
– Cii, kwii, kwii przerwała jej sykiem locha Mówiłam, że nie możesz się odzywać ani słowem.
Zebrane w tajnym pokoju świnie zauważyły obecność gości. Trochę poirytowane, że przerwano im rozmowę skarciły stanowczym spojrzeniem przybyszów i wróciły do konwersacji.
– Koleżanki i koledzy odezwał się nagle jedna ze świń sukces ORTP i OITP jest tylko połowiczny. Okazało się, że oprócz teorii panowania potrzebujemy także systemu politycznego, który byłby nie do obalenia, który nie tyle wytrzymałby wszelkie rewolucyjne wstrząsy, bo wiemy, że to niemożliwe, ale takiego, który uniemożliwiłby wszelki bunt. Już teraz z trudem radzimy sobie z przypadkami oporu. Coraz więcej świń stadnych przerabiamy na kaszankę, ale to nie powstrzymuje innych. Od lat nad tym zagadnieniem pracujemy. Jednak idzie to nam zbyt wolno i obawiam się, że możemy nie zdążyć. A wówczas koniec z nami.
– Tak, koleżanka Totalnaświnia ma rację powiedziała inna Musimy szybko coś wymyślić, bo czas nagli. W świecie zewnętrznym nie pozostało już nic do jedzenia. To tylko kwestia czasu zanim stado zorientuje się, że programowi rozpłodu towarzyszy tajny plan sukcesywnej rzezi, by było co jeść. Nie ma co się oszukiwać. Nawet najbardziej racjonalistyczna teoria władzy czy też najbardziej irracjonalistyczna sama nie wystarczy. Przeciwko każdej władzy można się zbuntować. My to wiemy, dowie się o tym za jakiś czas także stado. Potrzebujemy niefalsyfikowalnego ustroju politycznego, o którym przed chwilą wspomniała koleżanka Totalnaświnia. Nie wiem jak wy drogie koleżanki i koledzy, ale ja nie zamierzam skończyć w puszce jako konserwa.
– Racja, racja! Musimy działać! przyznały pozostałe, pośród których zapanowało nagłe poruszenie.
– Ciągle będę twierdził odezwała się sędziwy profesor Knurkrwiożerczy że może nam pomóc historia człowieka. Mamy taki sam problem jak ludzie, a mianowicie nasza władza jest konkretna.
– Pan, drogi kolego, z pana sentymentem do historii człowieka to chyba nam nie pomoże skrytykowała go Totalnaświnia.
– Przeciwnie odezwała się naczelniczka, obok której ciągle stałem Zawsze byłam przekonana i o tym też powtarzam swoim uczennicom, że od człowieka możemy się wiele nauczyć. Sądzę, że powinniśmy pozwolić profesorowi Knurowikrwiożerczemu powiedzieć o swoim pomyśle.
– W sumie, to nie mam nic do stracenia zgodziła się Totalnaświnia proszę mówić panie kolego.
Knurkrwiożerczy zapalił fajkę. Pierwsze pyknięcie, drugie i trzecie. To znak, że tytoń w fajce zajął się równo i można było bez przeszkód rozpocząć wykład. Poprawił się, by wygodnie w fotelu, po czym powiedział:
– Jedynym możliwym ustrojem, który zagwarantuje nam ciągłość panowania nad stadem jest ustrój demokratyczny.
– Jak to? wtrącił się nagle profesor Aleśsięześwinił Tyle uczę o wartościach i cały czas staram się wybijać swoim uczniom z głowy takie kategorie jak równość, wolność, by nagle właśnie ustrój demokratyczny miał być magicznym środkiem dla zapewnienia continuum naszej władzy? Pan chyba postradał zmysły! skwitował.
– Tylko demokracja… chciał coś odpowiedzieć Knurkrwiożerczy, gdy przerwał mu etyk:
– Ja też znam świetnie historię przedrewolucyjną. Chyba zapomniał kolega o przypadku weimarskim!
– Spokojnie, spokojnie wtrąciła się naczelniczka Możecie koledzy się jeszcze tak długo licytować, ale tak to niczego nie wymyślimy. Pozwólmy profesorowi Knurowikrwiożerczemu wypowiedzieć się do końca.
Zdaje się, że jej interwencja odniosła skutek. Świnie uspokoiły się i nastawiły wyłącznie na słuchanie. Nawet profesor etyki, który zdawał się być największym przeciwnikiem adaptacji pomysłów człowieka dla potrzeb świńskiej rzeczywistości porewolucyjnej postanowił wszelkie krytyczne uwagi zachować na koniec.
– Proszę kontynuować profesorze powiedziała Totalnaświnia. Knurkrwiozerczy poprawił się jeszcze raz w siedzeniu, pyknął fajkę by dodać sobie animuszu i kontynuował:
– Tak więc, jak już powiedziałem, kluczem do rozwiązania naszych problemów jest demokracja. Tylko ten ustrój, raz wprowadzony, zagwarantuje ciągłość władzy. Tym samym my i nasi następcy będziemy nietykalni, a stado choćby nie wiem jak było rozjuszone, nigdy nie rzuci się na nas w rewolucyjnym szale. Z prostego powodu, bo nas nie będzie!
– Jak to? Mamy zrezygnować z władzy? zapytała Totalnaświnia, która przyjęła na siebie obowiązek moderatora dyskusji.
– Przeciwnie. Dalej będziemy pławić się w luksusach i przywilejach, jednak dla stada, które będzie pozostawało pod naszymi rządami, będziemy niewidoczni, po prostu dla nich nas nie będzie. Nie trzeba odwoływać się do specjalnych analiz, by stwierdzić, że aby trafić w dziesiątkę na tarczy, to nie tylko dziesiątka musi na tej tarczy być, ale przede wszystkim musi istnieć tarcza, na której ta dziesiątka będzie.
– Co to ma do rzeczy? wtrącił Aleśsięześwinił, który nie mógł pohamować swego krytycyzmu wobec wszelkich świńskich koncepcji o rodowodzie antropologicznym.
– No właśnie okazuje się, że ma. Otóż w każdym ustroju politycznym, w którym władza jest konkretna, nieważne czy jako zgromadzenie, instytucja czy może jako jednostka, w sytuacjach rewolucyjnych jest właśnie taką dziesiątką i jednocześnie tarczą strzelniczą, do której można strzelać, dopóki się w nią nie trafi. Co więcej, każda władza konkretna ma to do siebie, że można się przeciwko niej zwrócić. Co innego, gdyby jej nie było. Wówczas nie można wystąpić rewolucyjnie przeciwko czemuś, czego nie ma. W ogóle żadna rewolucja nie będzie miała racji.
– Kolego Knurzekrwiożerczy, co kolega chce nam przez to powiedzieć? zapytała naczelniczka.
– Tylko i aż tyle, że systemy panowania ORTP i OITP, które wprowadziliśmy na różnych etapach rozwoju stada, są wbrew pozorom zawodne.
– Tego jeszcze nie wiemy ripostowała Zgoda, że OITP okazał się być nie doskonały w powszechnym użyciu, ale przecież współczynnik rozwoju zmysłu krytycznego i racjonalizmu w stadzie, został przez nas przewidziany i na czas przygotowaliśmy ORTP. Nie możemy powiedzieć, że ten system jest zawodny, ponieważ póki co, on jeszcze działa i ma się dobrze.
– Koleżanka wie równie dobrze jak ja i wszyscy w tym pokoju, że współczynnik, o którym
koleżanka wspomniała zakłada stały procent jednostek aracjonalnych w stadzie odpowiadał cierpliwie Knurkrwiożerczy Wiemy także, że nie można tego procentu zlikwidować, bo nawet stosując wielokrotne oczyszczenie stada, odsetek głupoty w nim będący jest stały.
– To fakt odezwała się Totalnaświnia Wielokrotnie przeprowadzaliśmy akcje oczyszczające i nic. Nawet obowiązek edukacji nic nie wskórał i niewiadomo jak bardzo racjonalna byłaby społeczność stada, to i tak ilość głupoty jest w niej stała.
– A to spowoduje ciągnął Krwiożerczy że prędzej czy później ta właśnie grupa aracjonalna zwróci się przeciwko władzy wyprowadzonej ze zdania elementarnego przy użyciu teorii liczb. Locha stanie się przedmiotem ataku.
– Ale każdy buntownik w ramach ORTP uznany zostanie za głupca! próbowała bronić tezy o nienaruszalności panowania w systemie racjonalistycznym naczelniczka.
– Głupcom to nie będzie przeszkadzało skwitował sarkastycznie Aleśsięześwinił, który nagle wtrącił się do dyskusji i dodał:
– Niestety, tu muszę koledze Krwiożerczemu przyznać rację. Bunt polityczny jest możliwy, gdy można się zbuntować pozytywnie, to znaczy zbuntować się przeciwko czemuś. Jeżeli mowa o buncie w ramach stada pod panowaniem naszej władzy, to jasne jest, że będzie on skierowany przeciwko nam jako władzy. Nie będzie inaczej. I nie należy wierzyć w to, że pomoże kolejna matematyczna eksplikacja. Żaden z głupców-rewolucjonistów, atakujących superracjonalistyczną władzę nigdy wszak nie uwierzył w racjonalność matematyki. Gdyby było inaczej nigdy nie zbuntowałby się, co właśnie uczynił. Nadejdzie klęska, nie ma co się oszukiwać.
– Kolego Aleśsięześwinił, fatalizm nam nie pomoże, musimy szukać rozwiązania powiedziała stanowczym tonem Totalnaświnia Profesorze Kunrzekrwiożerczy, proszę mówić dalej.
– Nadchodzi burza i tu zgadzam się z moim największym krytykiem powiedział Knurkrwiożerczy spoglądając na oponenta Jednak nie podzielam jego fatalizmu. Tak jak wspomniałem jedynym wyjściem jest rozmycie władzy, a kluczem do tego ma być demokracja. Żeby nie przeciągać powiem krótko na czym polega mój pomysł. Po pierwsze: musimy ogłosić stadu, że władza należy do wszystkich świń. Po drugie: musimy wprowadzić instytucje demokratyczne jak wybory, głosowanie, ale tak, by to władza decydowała o ich specyfice. Innymi słowy, to władza ma określać jak będą odbywały się wybory, jak będzie wyglądało głosowanie i co ile lat stado ma głosować. Po trzecie: musimy dokonać zmiany w systemie wartości. I tu jest wielkie pole do popisu dla kolegi Aleśsięześwinił powiedział patrząc tylko na swego krytyka:
– Musi kolega powrócić do systemu wolnościowego. Wiem, że to będzie trudne, że tyle lat naucza kolega o przewadze partykularyzmu i egoizmu świńskiego nad wszelkiego rodzaju altruizmami. Jednak aby plan się powiódł będzie kolega zmuszony do przewartościowania etyki. Wspomniał kolega o tak zwanym przypadku weimarskim. Obaj wiemy, dlaczego demokracja weimarska przerodziła się w tyranię. Powód był prosty: żaden z ludzi w nią nie uwierzył, bo obowiązywały dawne wartości etyczne, a te demokratyczne nie zdążyły się wytworzyć. Ale o tym jeszcze za chwilę podyskutujemy.
Po czwarte tym razem zwrócił się do profesor Totalnejświni należy wprowadzić podobne zmiany w nauce kultury. Wprowadzić pewne ograniczenia jak zakaz dłubania w nosie, zakaz puszczania gazów, przedstawiając to jako coś skrajnie niekulturalnego. Zdaje sobie z tego sprawę, że do tej pory koleżanka opowiadała o tym, jako o najwyższych cnotach kultury świńskiej, ale takie zredefiniowanie jest konieczne. I na koniec pozostaje kwestia języka nowej, demokratycznej władzy. Kolega Linguoświń musi także dokonać zmian w programie nauczania. Na miejsce pojęć jak: rozkaz, wykonać, wiem, ja-ty czy bez dyskusji należ wprowadzić odpowiednio: proszę, zalecam, mam wrażenie/jestem przekonany, moje-twoje i kompromis. W ogóle, musimy o tym dokładnie jeszcze porozmawiać szanowny kolego.
– Hmmm stęknął profesor Linguoświń. Zważywszy, że był on specjalistą o języka władzy, to jego reakcja na sugestię, była niebywale ascetyczna, co mogło świadczyć o jego braku przekonania dla tego pomysłu. Knurkrwiożerczy kontynuował:
– Kiedy uda nam się zrealizować te punkty, gdy wprowadzimy demokrację, to gwarantuję wam, że jako władza zawsze będziemy poza zasięgiem stada. Nic nam nie będzie w stanie zagrozić podsumował.
W pokoju zapanowała cisza. Wszystkie świnie starały sobie poukładać jakoś w głowach to, o czym przed chwilą usłyszały. Ja też byłem trochę zdziwiony recepturą Knurakrwiożerczego na ustrój nie do obalenia. Orientowałem się trochę w historii świata i wiedziałem, że gdyby to była tak idealna forma sprawowania władzy, to przecież taka demokracja ateńska nigdy by nie upadała. A jednak stało się przeciwnie. Co więcej, ten przypadek weimarski, o którym wspominał Knurkrwiożerczy z profesorem etyki też był mi znany. Oczami wyobraźni ujrzałem maszerujące formacje brunatnych koszul, które tratują każdy rodzaj swobody, nie wspominając już o innych cnotach demokratycznych. Kurwa! Ale ja w tym śnie jestem mądry? pomyślałem Skąd ja to wszystko wiem? Przecież normalnie, na jawie, to ja skończony głupek jestem, a tu wiem nawet co to jest ten przypadek weimarski!. Z autozdziwienia wyrwał mnie głos moderatorki tajnego spotkania:
– No dobrze. Załóżmy, że przystaniemy na propozycje kolegi, że przewartościujemy wartości i kulturę, że wprowadzimy instytucje demokratyczne i ogłosimy nastanie demokracji…
– Oh! Pardon, zapomniałem dodać, że nie możemy stadu mówić o demokracji, ale o świniokracji wtrącił Knurkrwiożerczy.
– Oczywiście, oczywiście profesorze. Jednak cały czas zadaje sobie pytanie, które pewnie nurtuje też innych tu zgromadzonych, a mianowicie: co to da?
– To bardzo proste odpowiedział Wyobraźcie sobie, że narzucamy stadu nowy system wartości, w którym najważniejszą są wolność i równość. Każda ze świń uzyskuje przez to świadomość wolności, czuje się wolną świnią. Oczywiście nie wspominamy o tym, że wolność ma swoje konsekwencje, że za wszelkie niedole czy niedogodności, które ją spotkają będzie odpowiedzialna tylko ona sama, że nie będzie mogła zrzucić odpowiedzialności na kogoś innego, zwłaszcza na nas jako władzę. A nawet, gdyby chciała zwalić winę, to co się okazuje? Okazuje się, że władza została przez nią samą wybrana. Zatem jeżeli ma jakiekolwiek pretensje, to może je mieć tylko do siebie samej. Oczywiście w takim przypadku może taka świnia twierdzić: Ale ja nie byłam głosować! Nie wybrałam tej władzy! To nie moja władza, zatem zbuntuję się!. Ale i wówczas okaże się, że jej pretensje oraz zwrot wektora buntu zwrócone będą nie przeciwko nam, ale przeciw innym świniom w stadzie, wszak to stado demokratycznie wybrało władzę. Tak czy siak, będziemy czyści. Kategoria równości jest tak samo ważna jak kategoria wolności. Ona sprawia, że każda świnia czuje się równa każdej innej, a także równa władzy…
– No to mamy rewolucję na mocy zasady A=~A wtrąciła naczelniczka.
– O nie droga koleżanko uśmiechnął się tu równość jest tylko złudna.
– Jak to złudna? zdziwiła się locha Mamy powiedzieć nagle świniom ze stada, że owszem są nam równe, że te głodne i chore równe są tym spasionym i zdrowym ale to tylko pozór, bo nie są?
– Nie, nie uspokajał o tym nie powiemy, o tym będziemy wiedzieli tylko my.
– Sądzę, że stado się na to nie nabierze. Co więcej uważam, że wprowadzenie równości, będzie oznaczało nasz koniec i koniec całej dotychczasowej struktury stada.
– To niech koleżanka sobie wyobrazi taką sytuację. Ogłaszamy, że każda świnia ze stada, nieważne czy chora, czy głodna, czy z dobrego, czy może z miotu obciążonego genetycznie, jest równa. Mówimy: Jesteśmy równe, tak jest i koniec. Jednak jest wielka różnica między tym co jest a tym, co być powinno…
– Tak, znana przepaść z okresu przedrewolucyjnego między Sein i Sollen wtrącił się etyk.
– Właśnie, ten sam mechanizm. W stadzie pojawi się świadomość równości, lecz tylko świadomość i nic innego. Faktycznie zaś na płaszczyźnie tego co jest, pozostanie nienaruszony stan faktyczny, w którym będziemy my jako władza, będą tłuste i grube świnie i biedne oraz wychudzone. Co więcej, nikt nie zarzuci nam panującym, że dbamy tylko o własne przywileje. Przecież my głosimy równość odpowiemy. Ba! My będziemy tymi, którzy równość wprowadzili.
– No tak, to ma swój sens odpowiedzieli zgodnie wszyscy uczestnicy tajnego spotkania.
– Nie tylko ma sens ale zauważcie także, jak skuteczne będzie działanie tego hasła równości jeżeli chodzi o relację stado-my, kiedy na każdym kroku będziemy powtarzać: jesteśmy równi! Każda świnia w stadzie będzie widziała w nas innego członka stada, a my będziemy nieustannie zapewniać wszystkie świnie, że one także mogą stać się jednymi z nas, bo przecież nie ma miedzy nimi a nami żadnej różnicy, jesteśmy równe…
– Toż to czyste samobójstwo! krzyknęła Totalnaświnia Po zniesieniu różnicy nic nie powstrzyma stada przed obaleniem nas.
– Droga koleżanko, a jak koleżanka myśli, po co są instytucje demokratyczne, o których wspomniałem przed chwilą? To właśnie coś takiego jak wybory uchroni nas od odsunięcia od najlepszych miejsc przy korycie.
– Jak to wybory?
– Demokracja… pardon, chciałem powiedzieć świniokracja a precyzyjniej rzecz ujmując: stadokracja, ma sens wówczas kiedy władza będzie pochodziła z wyboru powszechnego. Jednak nie każda świnia ze stada będzie mogła zostać wybrana. Wprowadzimy takie bowiem kryterium: Tylko ten świński kandydat może stanąć do wyścigu o najlepsze miejsce przy korycie, który zdobędzie minimum trzydzieści tysięcy głosów poparcia. Tu nie chodzi o pięć, dziesięć, czy nawet pięćdziesiąt głosów, ale o trzydzieści tysięcy. Jaka taka zwykła świnia, choćby nie wiem jak dobra, jak szlachetna, może zebrać tyle podpisów? To jest niemożliwe. Takie przedsięwzięcie wymaga struktur, wymaga organizacji, w pojedynkę jest to nie do zrobienia. Zatem w dalszym ciągu pozostaniemy poza zasięgiem stada, chociaż formalnie damy każdej świni możliwość, bycia jedną z nas. Ale tu znowu jest to, o czym wspomniał kolega Aleśsięześwinił, a mianowicie przedrewolucyjna różnica między Sein i Sollen.
– No to powstaną takie struktury i nas wykończą wtrąciła się locha.
– A niech powstają! podniesionym głosem powiedział Knurkrwiożerczy Mają powstawać i to jak najwięcej. Dlatego między innymi wprowadzamy wolność. Pamiętajcie im więcej takich struktur, partii tym lepiej dla nas. Pluralizm, moje drogie świnie, pluralizm!
– A jak my sobie poradzimy z konkurencją? Przecież konkurencja zmieni się natychmiast w opozycję zapytał profesor Aleśsięześwinił.
– O to chodzi! Jak myślicie, jak długo jeszcze pociągnie nasz wilk? Ile jeszcze będziemy mogli nim straszyć stado, obwożąc go dwa razy w roku, tak żeby go wszyscy widzieli? On jest tak groteskowy, że trudno nim małe prosiaki wystraszyć. A wiecie przecież, że każda władza potrzebuje opozycji. To po pierwsze. A po drugie, pamiętajcie, że każda struktura partyjna degeneruje swoje elementy. Każda forma świńskiego idealizmu, pragnienie zmiany na lepsze natychmiast ginie, gdy taka świnia wchodzi w ramy struktur partyjnych. Żeby dostać się na listy kandydatów, będzie musiała stać się superegoistyczną świnią. Każde marzenie o lepszym porządku, o idealnym stadzie zastąpione zostanie partykularnym interesem, oszustwem, podstępem. Dlatego nie ma żadnych podstaw, by obawiać się, że za dwa może trzy lata miedzy nami zasiądzie świnia, domagająca się zmian na lepsze. Każdy w tym pomieszczeniu, jeszcze przed tym zanim do niego wejdzie jest już taki sam jak my.
Ma rację! pomyślałem w duchu, bo przypomniało mi się to, co zobaczyłem w notatkach świńskiej prymuski. On zaś kontynuował:
– Zwróćcie uwagę, że wartości, które będą obowiązywały w stadzie, czyli wolność i równość, nijak mają się do tego, co dziać się będzie w strukturach partyjnych. Już samo pojęcie struktury wyklucza równość jej elementów. Wysoce utopijnym, prawie takim jak przesłanka całościowej racjonalizacji jako podstawy ORTP, jest założenie, że znajdzie się taki system, w którym każdy jego element będzie równy. Tak jak powiedziałem wcześniej, tam gdzie stawka idzie o władzę i panowanie, automatycznie pojawia się hierarchia, a gdzie jest hierarchia tam z definicji istnieją elementy wyróżnione. A stąd już krótka droga do demoralizacji, która na pewno nastąpi w strukturach wszystkich partii. Każda ze świń zostanie złamana i jeżeli nawet dopcha się wyżej w tej hierarchii, to wszystkie dawne idee będzie traktowała jako złudzenia z okresu prosięcego. Co więcej, nie będzie ona tolerowała możliwości awansu jej następców, bez uprzedniego złamania. Zadziała zasada: Ja się zeświniłam kompletnie, ty musisz się także ześwinić, dlaczego ty masz mieć lepiej niż ja?
– No tak, no tak, kwii, kwii rozległo się wśród świń. Profesor Aleśsięześwinił, specjalista od etyki, przedstawił kolejną wątpliwość:
– Wszystko ładnie i pięknie drogi kolego, ale obawiam się, że niedocenia kolega siły oddziaływania tych wartości, które każe mi kolega reanimować. Znowu odwołam się do historii przedrewolucyjnej i może przypomnę, że to zbuntowani ludzie z hasłami wolności i równości na ustach obalali kolejne rządy. Po co więc mamy dawać stadu broń, która je zjednoczy przeciwko nam?
– Ma kolega rację przyznał Knurkrwiożerczy To prawda, że pragnienie wolności i równości w historii człowieka przyczyniało się do kolejnych zmian władzy, do rewolucyjnych zrywów przeciwko tyranii. Wiem o tym doskonale i zdaje się wszyscy tu zebrani zdają sobie z tego sprawę. Lecz ja znalazłem na to sposób, o którym opowiadam od samego początku. Jest to demokracja. Jedyną siłą, która może sprzeciwić się wolności i równości stada, jest demokracja. Wolność formalna przeciwko wolności materialnej, albo inaczej, mniej oficjalnie: wolność idealna, fikcyjna przeciwko pragnieniu wolności prawdziwej.
– Toż to nonsens. Jeżeli mam dokonać rewizji systemu wartości, w tym pojęcia wolności, to na pewno prędzej czy później jakaś świnia mnie zapyta: Profesorze, ale przecież pan uczy o dwóch rodzajach wolności. Skoro przyjmiemy, że wolność jako wartość jest jedna, to w takim razie to drugie, o czym profesor uczy nie jest wolnością albo to pierwsze
– Kolego Aleśsięześwinił, wystarczy w takich sytuacjach powiedzieć, że: wolność bez granic, to dowolność. Wówczas sprytnie przemyci kolega do pojęcia wolności kategorię odpowiedzialności oraz granicy. Nikt się nie zorientuje. Każda świnia w stadzie będzie uważała po jakimś czasie, że wolność musi mieć granicę. Żadna nie zauważy tego paradoksu. To tylko kwestia edukacji skwitował Knurkrwiożerczy.
Wśród słuchaczy zapadła cisza. Wszystkie świnie się zamyśliły. Zauważyłem, że mimo uprzedniej niechęci nawet krytycy koncepcji Knurakrwiożerczego, teraz byli skłonni poddać pomysł do dyskusji. Po chwili odezwał się nauczyciel języka władzy, profesor Linguoświń:
– Dobrze kolego, wydaje mi się, że rozumiem koncepcję, tylko ciągle nie wiem, dlaczego miałbym dokonać tak głębokich zmian w swoim programie nauczania. Po co potrzebne to przewartościowanie na poziomie językowym?
– Z dwóch ważnych powodów. Po pierwsze, każdy nowy ustrój potrzebuje nowego języka, nowych kategorii. W przeciwnym razie jego nowość nie będzie taka wyraźna, jakbyśmy sobie tego życzyli. Po drugie, niech kolega zwróci uwagę, że zmiana, którą zaproponowałem nie obejmuje całego słownika, ale kilku pojęć. Z tych najważniejszych, pozwoli kolega, że wymienię to: konsensus, mniemam iż mam wrażenie, że, my-wy, jestem przekonany.
– No właśnie, dlaczego miałbym szczególny nacisk położyć na te terminy? dopytywał Linguoświń.
– Niech kolega nie zadaje pytań, tylko robi wtrąciła się Totalnaświnia.
– Ależ przeciwnie. Niech pyta, chciałbym to wyjaśnić, żeby wszystko stało się jasne. Żeby żaden z was nie zawiódł, gdy nadejdzie pora działania. Od odpowiedniego dogrania wszystkich elementów planu, zależy jego powodzenie. Także i tobie droga koleżanko zwrócił się Knurkrwiożerczy do moderatorki będę chciał wyjaśnić co chcę osiągnąć poprzez wprowadzenie tak radykalnych obostrzeń i zmian w zakresie kulturalny. Ale to za chwilę. Wróćmy do pytania o nowy język.
– No właśnie powiedział Linguoświń Niech kolega mi objaśni sens tego pierwszego pojęcia.
– Hmmmm… konsensus. Taaa, kwi, kwi, to bardzo ważne słowo…
– Ale może kolega by nam wszystkim wyjaśnił, co ono oznacza przerwała naczelniczka.
– Porozumienie odpowiedział zdawkowo profesor etyki, uprzedzając Knurakrwiożerczego.
– No właśnie, jednak z małym zastrzeżeniem – potwierdził Knurkrwiożerczy Słowo konsensus, chociaż oznacza formalnie pewne porozumienie czy też zgodę, ma tę właściwość, że bardzo ładnie brzmi. Proponuję kolegom i koleżankom mały eksperyment. Proszę abyście powtórzyli głośno za mną K O N S E N S U S.
– K O N S E N S U S wyrecytował świński chórek.
– A teraz powtórzcie P O R O Z U M I E N I E
Świnie i tym razem posłusznie wykonały polecenie.
– A teraz powiedzcie, które słowo bardziej wam się podoba?
– Hmmm… mi to pierwsze odpowiedziała Totalnaświnia.
– Mi też odezwał się etyk
– I mi dodała locha.
– A dlaczego wam się konsensus bardziej podoba niż porozumienie? dociekał Knurkrwiożerczy.
– Bo ładniej brzmi.
– Bo jest takie mądre.
– Bo jest takie uczone!
Padały kolejne odpowiedzi, w tym czasie na mordzie Knurakrwiożerczego pojawił się grymas zadowolenia. Kiedy zebrane towarzystwo zaczynało dyskutować na temat konsensusu odmieniając to pojęcie przez wszystkie przypadki, Knurkrwiożerczy wtrącił się nagle:
– Widzicie jak daliście się porwać jednemu słowu? Czy myślicie, że stado zdoła się oprzeć aurze konsensusu?
– No nie, nie, kwii odparły zgodnie.
– Ale tu nie chodzi tylko o to, że to słowo ładniej brzmi niż zgoda czy porozumienie. Tu przede wszystkim idzie o jego naukowość, co przed chwilą zauważyliście. Każdy kto będzie używał mądrych słów, będzie postrzegany przez stado jako mądry. Uczone i mądre słowo konsensus powtarzane przez władzę wielokrotnie i przy byle okazji sprawi, że w oczach stada władza czyli my będziemy uchodzili za mądrych, za uczonych, za lepszych…
– Ho, ho kolego Knurzekrwiożerczy, czy aby owa lepszość nie stoi w sprzeczności z stadokratyczną zasadą równości, o której tu kolega przed chwilą opowiadał? zagadnął Aleśsięześwinił.
– Sprzeczność jest tu tylko pozorna. Pojęcia konsensus, zresztą jak wszystkich innych terminów języka władzy nie zastrzeżemy dla siebie. Zatem należy się spodziewać, że język władzy, w tym i słowo konsensus przeniknie do języka stada.
– A czy to nie będzie dla nas niebezpieczne? wtrąciła Totalnaświnia.
– Nie! Przeciwnie! odpowiedział stanowczo Knurkrwiożerczy Zwróćcie uwagę moi drodzy, że jeżeli chodzi o konsensus używany w języku stada, to mamy do czynienia nie ze słowem oznaczającym jakiś sprzeciw czy bunt, ale właśnie zgodę, porozumienie. I o to nam chodzi. Stado ma się godzić, ma się porozumiewać z władzą a nie przeciwko niej występować.
– Sprytne powiedziała z nieukrywanym podziwem naczelniczka.
– Tu muszę przyznać koledze rację powiedział po chwili namysłu specjalista od języka władzy profesor Linguoświń i zaciekawiony kolejnymi interpretacjami zapytał:
– A co z tym mniemam, iż lub jestem przekonany, że?
– Kolega pozwoli, że oddam głos naczelniczce odparł Knurkrwiożerczy jako specjalistce od matematyki i logiki, żeby wytłumaczyła koledze i nam jaki jest status prawdziwościowy mniemań oraz przekonań.
Locha, na której skupiła się w tej chwili uwaga wszystkich uczestników spotkania, odchrząknęła i powiedziała:
– Wartość logiczna tych pojęć jest nierozstrzygnięta. Mniemanie w odróżnieniu od wiedzy, może być albo prawdziwe albo fałszywe. Rzecz ma się podobnie jeżeli chodzi o przekonanie, ono też może być albo prawdziwe albo fałszywe.
– Dziękuję powiedział Knurkrwiożerczy Widzicie teraz o co chodzi. Wprowadzając do słownika władzy: mniemam, iż, oraz jestem przekonany, że, sprawimy, że pozostaniemy poza zasięgiem krytyki opozycji, oraz stada. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Wychodzę przed stado i ogłaszam: Jestem przekonany, że najlepszym sposobem wyjścia z kryzysu jest X. Tu w miejsce X można wstawić dowolny pomysł. Po jakimś czasie, okazuje się, że nasz X wcale nie poprawił sytuacji, co więcej okazał się być fatalny w skutkach. Pojawiają się krytycy z opozycji, którzy próbują przekonać stado, że nasze koncepcje X, są złe. Wówczas my nie zwracamy się bezpośrednio do stada, lecz tylko do krytyków z opozycji odpowiadamy: Ale nigdy nie uważaliśmy, że X jest jedynym prawdziwym rozwiązaniem. My tylko byliśmy przekonani, co do tego, a przekonania przecież mogą być mylne. Stado oczywiście przygląda się uważnie owej dyskusji, ale pozostaje całkowicie skołowaciałe. Nie ma bowiem bladego pojęcia o wartości prawdziwościowej. Natomiast opozycja, która zna przecież język władzy, zna prawa logiki będzie musiała przyznać nam rację. Tak czy siak nasze X pozostanie poza wszelką krytyką. Przecież wątpliwość jako alternatywa zawarta jest w przekonaniu czy też mniemaniu. Inaczej by było, gdybyśmy pozostali przy starym pojęciu wiem, które skazywałoby na prawdziwość każde z naszych iksów. Każdy ustrój w epoce przedrewolucyjnej, w którym władza zastrzegła prawdziwość swych decyzji upadał. Tu nie trzeba jakiś specjalnych przykładów, wystarczy sama logika. Niech A oznacza dowolną władzę, X jej dowolną prawdziwą decyzję czyli X (1), a Z niech będzie jakimś problemem społeczno-politycznym, który wymaga rozwiązania. Otrzymujemy coś takiego profesor Krwiożerczy podszedł do tablicy wiszącej na jednej ze ścian i kredą i zaczął rysować:

A –> Z, czyli władza spotyka się z jakimś problemem. Władza musi go rozwiązać, bo tego oczekują wszyscy poddani panowaniu władzy. Władza podejmuje decyzję, czyli

A –> X, dodatkowo władza przedstawia swoje decyzje jako prawdziwe, komunikując się z opozycją i stadem przy użyciu czasownika wiemy. Czyli, jak wcześniej powiedziałem:
X (1)
Jednak okazuje się, że owa decyzja nie rozwiązuje danego problemu Z:
Z X (1)
I co się dzieje w takiej sytuacji? zapytał Knurkrwiożerczy odwracając się od tablicy do świńskich słuchaczy. Uczestnicy spotkania zamyślili się. Po chwili odezwała się locha-naczelniczka:
– Wniosek może być tylko jeden, że ta decyzja nie była zła, czyli że X = 0, co w konsekwencji oznacza, że władza się myli, że Z –> X (0)
– Dobrze. A teraz weźmy sytuacje trochę inną powiedział Knurkrwiożerczy odwracając się ponownie do tablicy Wprowadźmy do języka władzy zamiast wiem słowo jestem przekonany. I znowu niech Z oznacza jakiś problem społeczno-polityczny. Wówczas ogłaszamy: Jesteśmy przekonani, że X rozwiąże problem Z. Jako, że status prawdziwościowy przekonań jest nierozstrzygnięty, to wartość X nie jest już 1, lecz jednocześnie 1/0. Czyli analogicznie jak powyżej:
A –> Z; A –> X (1/0); X (0/1) –> Z. I teraz najważniejsze, kiedy Z = X, to dobrze, bo problem został rozwiązany, kiedy jednak Z X, to jesteśmy poza krytyką, bo przecież byliśmy tylko przekonani, że X był właściwym pomysłem, by rozwiązać problem. Od początku jako władza zakładaliśmy, że X może być złym wyjściem, ponieważ nasz X zawierał w sobie owo 0. Zatem jak widzicie powiedział Knurkrwiożerczy, odwracając się do świń władza, która używa w swoim języku mniemań czy przekonań jest nieomylna w swoich decyzjach. Jeżeli chcemy by nasze X były prawdziwe, musimy unikać prawdziwości na poziomie logicznym.
– Genialne powiedziała naczelniczka kolejny raz studiując zapis formalny na tablicy Genialne, wszystko się rozmywa…
– Tak, rozmywa się. Na tym polega sukces stadokratycznej władzy rozmytej.
– Ten pomysł kolegi dodał Aleśsięześwinił zaczyna nabierać sensu. Najpierw rozmycie instytucjonalne, uniemożliwiające ewentualny bunt. Teraz ten numer z przekonaniem. No, no, kto by pomyślał skwitował z podziwem. Profesor Linguoświń, który do tej pory uważnie notował każde słowo z dyskusji, poprosił:
– Kolego Knurzekrwiożerczy, mam małą prośbę. Widzę, że kolega sobie wszystko wcześniej przemyślał, zatem czy mógłby kolega uzasadnić wprowadzenie do słownika władzy zaimków my-wy/nasze-wasze na miejsce obecnych ja-on/moje-twoje.
– Tu też prawdopodobnie chodzi o owo rozmycie wtrąciła się locha, spoglądając na Knurakrwiożerczego. Ten skinął łbem i odparł:
– Tak, koleżanka ma rację, ale tu w ustroju stadokratycznym użycie liczby mnogiej ma także inny sens. To prawda, że ewentualna krytyka władzy, która przedstawia się jako my będzie bardzo trudna, żeby nie powiedzieć, że niemożliwa. Bowiem każda krytyka musi mieć konkretny przedmiot, w tym przypadku władza musiałby przedstawiać się jako ja. Przy czym stado nigdy nie zorientuje się, że takie coś jak my czy wy nie istnieje. Ale o wiele ważniejszy jest podział, który powstanie natychmiast w ramach stada po wprowadzeniu zaimków my-wy.
– Jak to? wtrąciła się Totalnaświnia Że niby nie istnieje ani my, ani wy? Jak to możliwe?
– A co to jest my, czy koleżanka mogłaby określić zakres owego my?
– Na przykład my, to są wszystkie świnie zgromadzone w tym tajnym pomieszczeniu.
– No dobrze, weźmy ten przykład zgodził się Knurkrwiożerczy i zapytał:
– Czy mogłaby koleżanka policzyć wszystkie zebrane tu świnie?
– Jest nas pięć, wliczając tę, którą przyprowadziła koleżanka naczelniczka, to sześć.
– No dobrze, zatem w skład owego my będzie wchodziło sześć świń. Tak?
– Tak.
– Zawsze uważałem, że najlepiej pewne zagadnienia przedstawiać formalnie – powiedział
Knurkrwiożerczy i ponownie odwrócił się do tablicy, wybrał największy kawałek kredy i zaczął pisać:
– Niech my oznacza zbiór wszystkich świń w tym pomieszczeniu, czyli: my = [Knurkrwiożerczy, Aleśsięześwinił, naczelniczka, Totalnaświnia, Linguoświń, prymuska]
– Właśnie! Czyli to my jednak istniej! przerwała Totalnaświnia.
– Przeciwnie odparł Zapiszmy to jeszcze inaczej: 6 = (1, 1, 1, 1, 1, 1).
– I co to zmienia? zapytała.
– Proszę uważać teraz. Weźmy pierwszy element i zadajmy pytanie: czy 1 = 6, czyli czy ja, Knurkrwiożerczy to my?
Totalna świnia zastanowiła się chwilę i z trochę niepewnie odpowiedziała:
– No, nie.
– Właśnie, czyli 1 jako Knurkrwiożerczy, to nie 6, czyli nie my.
– Tak.
– Idźmy dalej. Weźmy kolejny element ze zbioru, kolejne 1, którym jest profesor etyki. Zadajmy podobne pytanie: czy kolega Aleśsięześwinił to my?
– Też nie.
– Dobrze. Zaręczam, że w każdym kolejnym przypadku, okaże się, że żaden z elementów owego zbioru nie będzie równe my. Skoro tak, to wniosek może być tylko jeden:
istnieje zawsze konkretny Knurkrwiożerczy, Aleśsięześwinił, naczelniczka jej uczennica i ty, droga koleżanko. My zaś jest całkowicie fikcyjne. Istnieje tylko w rzeczywistości formalnej, jako ten zapis na tablicy, jednak gdy chodzi o rzeczywistość materialną, czyli tu, choćby w naszym pomieszczeniu, my nie oznacza nic. Powiem dowcipniej: nas tu nie ma.
– He, he, kwii, kwii, chrum, chrum, he, he rozległo się wśród zgromadzonych świń. Totalnaświnia nie podzielała tego optymizmu. Ciągle miała wątpliwości, co do skuteczności działania zaimka my. Zapytała:
– No dobrze, załóżmy, że ma kolega rację. Ale co mam na przykład odpowiedzieć rozjuszonemu stadu, kiedy pojawią się takie oto głosy: To twoja wina, że jesteśmy głodne!?
Pytanie o praktyczne oddziaływanie zaimków liczby mnogiej zainteresowało wszystkich. Knurkrwiożerczy, który przemyślał dokładnie swój plan wprowadzenia nieobalalnego ustroju stadokratycznego, spokojnie odpowiedział:
– W takiej sytuacji koleżanka po prostu odpowie: To nie moja wina, że jesteście głodne. To oni się do tego przyczynili. I stado będzie gorączkowo poszukiwało owych onych, lecz my wiemy doskonale, że tych onych nigdy nie znajdzie.
– Aha, więc o to chodzi… westchnęła Totalnaświnia. Ta odpowiedź rozwiała wszystkie jej wątpliwości. Knurkrwiożerczy wyraźnie usatysfakcjonowany, że tak łatwo zdołał przekonać Totalnąświnię, która nigdy nie należała do zwolenniczek adaptacji pomysłów z epoki przedrewolucyjnej do świńskiej rzeczywistości, odłożył kredę i powrócił na swoje miejsce w fotelu. Przypalił ponownie fajkę, która zdążyła zgasnąć. Pyknął dwa razy. W powietrze wzbiły się kłęby dymu o wyraźnym zapachu wanilii, założył golonkę na golonkę i powiedział do zebranych:
– Ale wprowadzenie zaimków liczby mnogiej w stadokracji ma także inne, ośmielam się twierdzić, że bardziej istotne z naszego punktu widzenia znaczenie.
– Jakie? Jakie? zapytały świnie.
– To prawda, że my jako władza będziemy poza zasięgiem gniewu stada. Ale o wiele ważniejsze jeżeli chodzi o technikę panowania, jest kategoria oni. Za każde nasze niepowodzenie będziemy winą obarczać onych. ONI będą przez nas i dla nas stworzonym wrogiem, którego będzie bało się i nienawidziło całe stado. Cała uwaga rozgniewanego stada skoncentrowana będzie nie na nas jako władzy, lecz na tych onych. My będziemy dobrzy, będziemy sojusznikami stada w walce z tym wrogiem i co najważniejsze, to my będziemy decydować, kto należy do owych onych. Będziemy nieustannie dokarmiać tego wroga. Oni będą rośli i rośli, a stado będzie musiało się podporządkować naszym decyzjom w walce przeciwko owemu demonowi. Czy to nie jest fantastyczne?
– Brawo, brawo! zawołały świnie, tylko profesor Linguoświń, który do tej pory uważnie notował, teraz podniósł łeb, poprawił okulary i powiedział:
– Drogi kolego, mam pewną wątpliwość wręcz obawę związaną z wprowadzeniem zaimków liczby mnogiej do języka władzy. Kolega, jako historyk wie, że w epoce przedrewolucyjnej język władzy z czasem stawał się językiem społeczeństwa. Czy zdaje sobie kolega sprawę, co się stanie, gdy w ramach stada pojawi się rozróżnienie my-oni? Wówczas stado zwróci się przeciwko sobie, stając się jednocześnie my i oni. Podzielona wewnętrznie do tej pory jednolita masa zacznie sama siebie zwalczać. Wybuchnie coś w rodzaju wojny chlewnej. Świnie wystąpią przeciwko świnią.
– Oczywiście, ma kolega rację powiedział Knurkrwiożerczy Istnieje takie niebezpieczeństwo, że ów nieistniejący przecież demon ONI, którego my stworzymy przedostanie się do sfery stada i tam zacznie się ukonkretniać. Że jedne świnie będą obarczały inne konkretne świnie za wszystkie negatywne konsekwencje swoich własnych wyborów, czy naszych złych decyzji, co może doprowadzić do chaotycznej rzezi. Kiedy jednak pojawi się taka sytuacja, uspokoimy rządne krwi owych onych stado.
– Ale jak? dociekał Linguoświń.
– Powiemy im prawdę.
– Co? Co? Kwi, kwi, kwi rozległo się wśród słuchaczy.
– Powiemy stadu prawdę. Powiemy, że oni, czyli ci, przeciwko kierują w tej chwili swój gniew i agresję, nie istnieją. Że to fikcja po to, by skłócić wewnętrznie stado…
– Kolega oszalał!! krzyknął poirytowany profesor Aleśsięześwinił Kiedy się przyznamy, będzie już po nas, stado nam tego nie daruje.
– Ależ skąd spokojnie odpowiedział Knurkrwiożerczy Powiemy stadu, że to oni stworzyli nieistniejących onych. Że to oni są wszystkiemu winni i w dalszym ciągu będziemy czyści, bez żadnej winy.
– Stado uwierzy? zapytała naczelniczka.
– We wszystko, moi drodzy, stado uwierzy we wszystko.

Wśród uczestników tajnego spotkania zaległa cisza. Wydawało się, że wierchuszka świńskiej władzy, może za wyjątkiem Knurakrwiożerczego, trochę zwątpiła w domniemany sukces stadokracji, jako ustroju niefalsyfikowalnego, który pozwoli im bez przeszkód panować nad stadem. Stałem i uważnie obserwowałem reakcję zebranych świń. Krwiożerczy wrócił do rytuału pykania fajki i tylko on był spokojny. Na ryjach pozostałych pojawiły się grymasy. Nie były zadowolone. Knurkrwiożerczy także dokładnie studiował reakcje słuchaczy i podobnie jak ja, także i on dostrzegł wypisaną na mordach wątpliwość. Pykną fajkę jeszcze raz, po czym powiedział:

– Niepotrzebnie martwicie się o utratę swoich łbów, zupełnie niepotrzebnie i pyknął fajkę po raz kolejny.
– Dobrze tobie mówić kolego odparł Linguoświń Gdybym ja uczył historii, też bym się nie bał. Stado nigdy kolegi nie skojarzy ze strukturami władzy, zatem nie ma się kolega czego obawiać. Ja natomiast trafię jako pierwszy do rzeźni, jestem przecież nauczycielem języka władzy. Pierwsza rewolucja i po mnie. Już widzę swój łeb zatknięty na zakrwawione pale.
– Kwii, kwiii, kwiii zawyły przerażone ową wizją pozostałe świnie.
Krwiożerczy całkiem opanowany odpowiedział:
– Drogi kolego jedna z podstawowych zasad stadokracji brzmi: zmiana władzy dokonuje się w sposób nierewolucyjny. Zatem nie ma powodów by bać się o własne życie. W ustroju stadokratycznym wszelka zmiana rewolucyjna będzie miała z definicji charakter antystadokratyczny i jako taka będzie zabroniona. Zresztą jak wcześniej powiedziałem, rewolucyjny bunt musi mieć swój przedmiot, a w ustroju stadokratycznym nie będzie konkretnej władzy, przeciwko której stado będzie się mogło zbuntować. A poza tym, od czego będziemy mieli kulturę? Przecież nowe kanony kulturowe, które wprowadzimy zapewnią nam jako władzy ciągłość i także nieobalaność systemu stadokratycznego. I tu nie chodzi o jakąś gwarancję formalną, ale o takie ukształtowanie świadomości stada, by to nie było zainteresowane rewolucją. Chodzi o przekierowanie celu. W tym momencie zaczyna się rola koleżanki Totalnejświni skwitował, spoglądając na dotychczasową moderatorkę tajnego spotkania.
– To co mam robić? zapytała Totalna świnia.
– Musi koleżanka wprowadzić nowe kanony kulturowe. Najważniejsze z nich to moda, oraz tak jak wcześniej wspomniałem zakaz dłubania w nosie, zakaz pierdzenia.
– Ale takich mód w kulturze zawsze było wiele. Którą z nich wybrać? Którą lansować?
– Te najbardziej proste, oparte na podstawowych instynktach. Czyli: kult młodości i piękna jako proporcji. Żadnej aberracji. Wszelka ekstrawagancja ma uchodzić za coś niekulturalnego. W ramach kanonu mody należy dyskretnie przemycać do świadomości stada uniformizację. Dzisiaj uczymy w ramach OFICJALNEJ INTERPRETACI stado myśleć jednakowo. Jednak samo myślenie nie wystarczy. Świnie maja także tak samo wyglądać.
– Świnie przecież wyglądają tak samo zdziwiła się Totalnaświnia.
– Niezupełnie. Jedne mają czarne łaty, inne bardziej krzywe ogony niż drugie. Chodzi o to, żeby maskować wszystkie różnice. Stado ma się stać formacją, taką jak wojsko. Dlatego rolą koleżanki będzie wymyślenie odpowiedniego uniformu dla całego stada.
– Ale to nie jest możliwe! Stado natychmiast się zbuntuje, gdy zacznę lansować modę na to, co w okresie przedrewolucyjnym nazywano garniturami.
– Nie, jeżeli wprowadzimy równoległy kanon, a mianowicie zaczniemy lansować tak zwany właściwy styl życia.
– A co to takiego? zapytała tym razem locha.
– Wskażemy, że celem każdej świni jest osiągnięcie odpowiedniego statusu ekonomicznego. Co więcej, zaczniemy przemycać do świadomości stada, że pieniądze oznaczają władzę. Po jakimś czasie każda świnia w stadzie będzie tyrała jak wół, żeby zdobyć więcej pieniędzy niż inne. Motorem tu będzie instynktowna potrzeba panowania nad innymi. Świnie nie zbuntują sie przeciwko władzy, żeby same przejąć panowanie, tylko będą próbowały zapanować inną, nierewolucyjna metodą. Będą chciały mieć więcej niż inne w stadzie. Oczywiście niezbędne jest, by sukces ekonomiczny uzależniony był od całej sfery indywidualnego życia zewnętrznego, czyli od odpowiedniego uniformu i wszelkich innych dóbr, które będą świnie nabywały w trakcie swojego wyścigu po pieniądze. To właśnie będzie ten lansowany w kulturze właściwy styl życia.
– Aha, czyli na tym będzie polegało przekierowanie celów, o którym wspomniał kolega przed chwilą? chciał się upewnić Linguoświń Kierunek instynktownego pędu stada, oraz instynktowne pragnienie władzy, zostanie odpowiednio ukierunkowane. Celem będą wartości ekonomiczne a nie polityczne.
– Właśnie o to chodzi potwierdził Knurkrwiożerczy.
– Profesorze, proszę jeszcze wyjaśnić sens zakazu dłubania w nosie i puszczania gazów. To przecież całkowicie sprzeczne z kulturą świń poprosiła specjalistka od kultury.
– Dzięki tym zakazom osłabimy resztki krytycznego myślenia w stadzie i uczynimy je chorym. Słabo dotlenione świńskie mózgi nigdy nie będą w stanie przejrzeć naszego misternej receptury panowania a wstrzymywane gazy trawienne w jelitach przyczynią się do powstania schorzeń stadnych. Raki jelita i inne zaburzenia będą wyrastały jak grzyby po deszczu. Tym samym zuniformizowane stado będzie głupie i schorowane, całkowicie osłabione i na dodatek wyczerpane pędem za dobrami zewnętrznymi. Czego nam więcej potrzeba? skwitował Knurkrwiożerczy.

W pomieszczeniu ponownie zapadła cisza. Jednak tym razem na świńskich ryjach nie było nawet jednej zmarszczy zdradzającej cień niepokoju związanego z powodzeniem tego misternego planu. Wszystkie były przekonane o sukcesie stadokracji. Krwiożerczy wyraźnie usatysfakcjonowany próbował kolejny raz podpalić tytoń w fajce. Okazało się jednak, że wypalił się całkowicie i został tylko popiół. Wysypał go na popielniczkę stojącą tuż obok na stoliku. Kiedy chciał ponownie nabić fajkę, jedna ze świń, profesor Aleśsięześwinił wstał, podszedł do niego, wyciągnął kopyto i powiedział:
– Gratuluję kolego. Pomysł błyskotliwy.
– Tak, genialny dodała Totalnaświnia, która także wstała by pogratulować.
– Zupełnie nowatorski zawtórowała naczelniczka wraz z Linguoświnem.
Knurkrwiożerczy przyjmując gratulację powiedział:
– Drogie koleżanki i koledzy. Przyznam się wam ze świńską szczerością. Pomysł nie jest mój. Odgapiłem go od Platona.
– A tam, kwii, kwiii, nieważne! Ważne, że genialny rozległo się w pomieszczeniu.

Kiedy usłyszałem ostatnie słowo Knurakrwiożerczego stało się ze mną coś dziwnego. Poczułem mrowienie na całym ciele, a zwłaszcza w prawej stopie. Spojrzałem na nią i zobaczyłem, że stała się bardziej wyraźna. Tak, jakby ktoś ją wyciął. To wycinanie, zaostrzanie konturów postępowało. Po stopie noga, druga noga, tułów. Została tylko głowa. Jak głowa stanie się wyraźna, to świnie na pewno mnie zobaczą!! zacząłem panikować. W tej samej chwili rozległ się dookoła mnie ryk:
– Człowiek!!! Kwiii! Kwi!!!! Zeżreć, zabić!!!!!!
Wszystkie świnie rzuciły się na mnie. Z ich pysków wystawały pokrzywione, sczerniałe zęby, które już prawie zahaczały o moje uda, gdy nagle coś mnie szarpnęło.
– Człowieku obudź się usłyszałem.
Przestraszony obudziłem się. Leżałem na betonowej posadzce, nade mną stała Pla, która szturchając mnie butem, powiedziała ponownie:
– Człowieku obudź się.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (19) Ciągle drzwi trzecie. ORTP

9 stycznia, 2008 by

Przerwa dobiegła końca. Świnie powróciły na swoje miejsca. Naczelniczka odczekała jeszcze chwilę, by ostatnie szepty ucichły a następnie powiedziała:
– O ile system OITP opiera się na kategoriach psychologicznych: lęku i euforii, tak drugi rodzaj panowania, o którym wam teraz opowiem będzie odwoływał się do zasad rozumu. Nie będzie posiadał żadnego aksjomatu, ponieważ na dłuższą metę, czego dowiodła historia człowieka, tak zwana rozumność nie toleruje żadnego dogmatu. Dlatego też każdy z aksjomatów w tym systemie, stałby się po pewnym czasie przedmiotem ataku ze strony tego systemu. System ORTP, w którym pojawi się jakikolwiek aksjomat ulegnie samodestrukcji.

Gdy to usłyszałem przypomniało mi się twierdzenie Goedla. Pomyślałem: Ale się bestie nauczyły! Wyssały co najlepsze z naszego dziedzictwa!. Pewnie myślałbym tak dalej, gdyby nie jedna ze świń, która zapytała naczelniczkę:
– Nie rozumiem. Jak bez aksjomatów można stworzyć system? To z czego on będzie się składał?
– Dobrze, że zapytałaś odparła naczelniczka System ORTP mimo iż nie będzie posiadał aksjomatów, to będzie wynikał z najbardziej zaksjomatyzowanej, najbardziej racjonalistycznej i stabilnej nauki.
– A jaka to nauka? zapytała inna świnia.
– Matematyka.
– Bleeee, kwi, kwi rozległo się w pokoju. Zdaje się, że i świnie nie darzyły tej dziedziny wiedzy sympatią. Trudno się im dziwić. Ja sam miałem problemy z operacjami matematycznymi powyżej dziesiątki, nie wspominając o tabliczce mnożenia, której nigdy się nie nauczyłem na pamięć. Chociaż przyznać muszę, że trud z jakim nauczycielka od matematyki próbowała mnie tego nauczyć, był godny podziwu. Zacząłem zastanawiać się, w jaki sposób główna locha zamierza przekonać adeptki elity świńskiej władzy do tak abstrakcyjnej nauki, jaka jest matematyka. Nie uważałem by sama abstrakcja była dla świń barierą nie do pokonania. Przecież jeszcze kilkanaście minut temu z łatwością wyobraziły sobie superkoryto, wiecznie pełne, z którego żarcie czyni świnie nieśmiertelne. Jednak mimo wszystko superkoryto to nie zdanie: 1=1, które w każdym możliwym świecie zawsze będzie prawdziwe. Postanowiłem pilnie śledzić ciąg dalszy wykładu o ORTP.

– Nie lekceważcie potęgi matematyki powiedziała locha, która bezbłędnie odczytała niechęć do tej nauki ścisłej wśród jej słuchaczek.
– Matematyka kontynuowała to nauka wyjątkowa. Nie wiadomo kiedy się zaczęła i nie wydaje się, by kiedykolwiek mogła przestać istnieć. Nawet kiedy świat jeszcze nie istniał, to matematyka była. Matematyczne zero, to nic innego jak powszechne NIC, poprzedzające wszelkie istnienie. Kiedy po tym czasie nieistnienia pojawiło się COŚ, cokolwiek to było, pojawiła się także matematyczna jedynka. Musicie wbić sobie do tych świńskich łbów, że matematyka jest nie do ruszenia. Taki sam będzie także każdy system władzy, który będzie o nią oparty skwitowała i nie czekając na kolejne ewentualne pytania powiedziała.
– Zapiszcie sobie następujące zdanie: locha ma kota. Już?
– Tak odpowiedział świński chórek.
– Czy to zdanie wam coś przypomina?
– Hmmm… rozległo się wśród świń. Prymuska jednak i tym razem nie zawiodła. Wstała i powiedziała:
– W okresie przedrewolucyjnym zdanie to występowało powszechnie w elementarzach dla dzieci ludzkich w innej formie. A mianowicie jako: Ala ma kota.
– Czy mogłabyś przypomnieć do czego służyły elementarze? zapytała locha.
– Elementarze były podręcznikami do nauki wiedzy elementarnej bez zająknięcia odpowiedziała prymuska, licząc na kolejną pochwałę. Tym razem nie było żadnej nagrody, żadnego gestu zadowolenia, lecz reprymenda. Naczelniczka syknęła:
– Masło maślane! Jesteś naszą prymuską! Nie możesz sobie pozwalać na takie wpadki!
Prymuska spaliła się ze wstydu. Ryje pozostałych świń w pomieszczeniu wykrzywił grymas zadowolenia. Były świadkami porażki tej najlepszej wśród nich.
– Jeszcze raz. Do czego służył elementarz człowiekowi? ponowiła pytanie locha.
– Elementarze… elementarze służyły człowiekowi do nauki odpowiedziała z zająknięciem – Do poznawania podstawowych zasad.
– Lepiej, lepiej pochwaliła ją locha i dodała:
– O podstawowych zasadach, czyli o tych wszystkich regułach, które rządzą światem i życiem społecznym. Człowieka już od dziecka uczono co może robić, co musi a co powinien robić. W tej nauce, w każdym z elementarzy pojawiało się gatunksistowska teza: Ala ma kota. Zawsze w tej samej formie, nigdy odwrotnie. Nie zdarzyło się tak, żeby Kot miał Alę.
– A co to jest gatunksizm? zapytała jakaś świnia.
– To rasizm gatunkowy. Człowiek specjalizował się w różnych rasizmach. Podział na rasy wprowadził nie tylko w ramach swego gatunku, ale także w całym świecie zwierzęcym. Jedne stworzenia były lepsze, inne gorsze. Najważniejsze w tej teorii było to, że człowiek jako rasa, zawsze dominował nad innymi zwierzętami.
– Czyli gatunksizm to też element panowania? zapytała ta sama świnia.
– Tak. Ale o tym za chwilę. Tym czasem wróćmy do ORTP i zdania: Locha ma kota. Jak wam się podoba to zdanie?
– Kwii, hehehehe, kwii, śmieszne i proste zakwiczały świnie.
– Proste jak świński ogon! Kwii rzuciła któraś, na co świnie wybuchły sarkastycznym kwikiem. Locha całkowicie spokojna nie zrugała adeptek szkoły władzy za tak niskie i antyświńskie dowcipy z epoki przedrewolucyjnej. Zamiast tego zupełnie poważnie zapytała:
– Moje świnki, a czy widziałyście kiedykolwiek u którejś z nas prosty ogon?
Po tym pytaniu wśród świń zapanowała cisza. Locha wiedziała, że to proste pytanie odniosło skutek. Jej słuchaczki zamyśliły się.
– Widzicie, jeżeli chodzi o ORTP, tu nic nie jest takie, jakie wydaje się, że jest. Nawet jeżeli chodzi o przysłowiową prostotę naszych ogonów, która nie ma nic wspólnego ze stanem faktycznym. Ale do rzeczy. Zanotowałyście sobie zdanie, to teraz na ciąg dalszy. Jak wam mówiłam ORTP wynika z najbardziej racjonalistycznej nauki, jaką jest matematyka. Dlatego zapiszmy sobie zdanie Locha ma kota w formie matematycznej czyli 5-2-4. Dlaczego tak? uprzedziła ewentualne pytania – Bo wyraz locha składa się z pięciu liter l (1), o (2), c (3), h (4), a (5) i dalej analogicznie. Zapisałyście?
– Tak.
– To dalej. Jaka jest różnica między cyframi: 5, 2 i 4? zapytała.
– Pierwsza jest nieparzysta a pozostałe dwie parzyste odpowiedziały zgodnie świnie.
– Dobrze, ale czy coś jeszcze? dociekała locha.
– Piątka jest większa niż dwa i cztery osobno powiedziała grupka.
– Świetnie. Zapiszmy to:
1) 5>2
2) 5>4
– Czy widzicie jeszcze jakąś różnicę?
Świnie się zamyśliły. Ja natomiast z uciechą obserwowałem jak fałdują się im świńskie czoła, gdy starają się cokolwiek wydumać na temat różnicy, o którą nieustannie dopytywała się naczelniczka. Z drugiej strony sam kombinowałem w myślach: O co jej chodzi? Po co to wszystko?.
Locha widząc, że nawet prymuska nie dostrzega innych różnic między cyframi 5, 2 i 4, wydała polecenie:
– Dobrze. Wobec tego uważnie słuchajcie i notujcie. A jak coś będzie niezrozumiałe, to śmiało pytajcie. W zdaniu matematycznym 5-2-4 występują tzw. liczby pierwsze. Są to 5 oraz 2…
– A co to są te liczby pierwsze? padło pytanie.
– To takie, które dzielą się tylko i wyłącznie przez 1 i samą siebie. Nie mają innych dzielników odpowiedziała cierpliwie locha.
Przyznam, że byłem pełen podziwu dla jej talentu pedagogicznego. Nie to, żeby moja nauczycielka matematyki takiego nie posiadała. Przeciwnie. Zamiast cierpliwie odpowiadać i tłumaczyć zawiłości teorii liczb, używała osobliwego środka dydaktycznego, a mianowicie bambusowego wskaźnika. Każdy, kto pytał ją o coś, kończył z dłońmi opartymi o biurko i wypiętym tyłkiem. Pani zaś odliczając kolejne razy pytała: Ile razy mam to tłumaczyć?. Kończyło się to przeważnie na dziesięciu podobnych pytaniach, na które zwykle padała jedna odpowiedź: A ła!! O skuteczności tej metody świadczy to, że po dwóch lekcjach matematyki nie znalazł się taki, który by czegoś nie rozumiał. Na każde pytanie: Rozumiecie? klasa, w tym i ja, odpowiadaliśmy gromkim: Tak!.
Świńskie metody pedagogiczne były inne. Locha, chcąc się upewnić, że słuchające jej świnie pojęły istotę liczb pierwszych zapytała:
– Kto wymieni jakieś inne niż 5 i 2 liczby pierwsze?
Tym razem do odpowiedzi zgłosiła się nie prymuska ale świnia, która siedziała tuż obok mnie. Wstała i powiedziała:
– 1, 3, 7, 11…
– Bardzo dobrze pochwaliła locha i zwróciła się już do wszystkich z następnym pytaniem:
– Czym różnią się liczby pierwsze od innych liczb?
– Hmmm… adeptki szkoły władzy znowu się zamyśliły, a ja ponownie z uciechą obserwowałem jak im się od wysiłku intelektualnego marszczą świńskie czoła.
– Są rzadsze, są unikatowe a w związku z tym lepsze od innych rzekła locha, widząc ogólne zamyślenie na ryjach słuchających jej świń.
– Zaraz tam lepsze… szepnęła któraś. Oczywiście i ta wątpliwość nie umknęła uwadze czujnej naczelniczki.
– Oczywiście, że są lepsze powiedziała To tak jak ze złotem w epoce przerewolucyjnej. Zapewne pamiętacie z lekcji antropologii, jak człowiek zabijał innych by tylko zdobyć kawałek żółtego metalu. Dla nas świń nie ma on żadnego znaczenia, ale dla człowieka zawsze miał tak dużą wartość, że ryzykował swoje życie i innych by tylko mieć trochę złota. A przecież, no może oprócz koloru, był to metal bardzo podobny do ołowiu. Jednak o ołów żaden z ludzi się nie zabijał. Przypomnijcie sobie także, co prof. Kunrkrwiożerczy na lekcji historii opowiadał o drugiej fazie rewolucji, kiedy to pozamykaliśmy niedobitki ludzi na farmach, by ich powoli zjadać. Jak ci najgrubsi, najbardziej smakowici biegali do nas błagając o życie, oferując w zamian kilogramy złota, które gromadzili od pokoleń. Głupcy! Nie mieli pojęcia, że nas żółty metal nie interesuje. Przecież jeść go nie można, a i jak się okazało, od śmierci też nie uratuje. Przecież tych najgrubszych to na samym początku kierowaliśmy do rzeźni. Ale wracając do zagadnienia częstotliwości pojawiania się w przyrodzie jakiś zjawisk czy przedmiotów. Okazuje się, że złoto występowało bardzo rzadko, z tego powodu tak bardzo pożądane było przez człowieka. To coś, jak z naszymi ulubionymi truflami. Podobnie jest z liczbami pierwszymi, jednak z tym zastrzeżeniem, że rzadkość ich występowania wśród innych liczb jest obiektywna…
– Jak to obiektywna? zapytała prymuska, która starała się jak najlepiej zrozumieć każdą myśl i mądrość naczelniczki.
– Obiektywna, to znaczy, że o ile rzadkość występowania w przyrodzie złota miała znaczenie tylko dla człowieka i tu także należy zaznaczyć, że nie dla wszystkich ludzi, tak rzadkość występowania liczb pierwszych będzie miała znaczenie dla wszystkich tych, którzy zrozumieją istotę matematyki. Nieważne czy to będzie człowiek, czy świnia. Teraz już rozumiesz? zapytała.
– Aha sapnęła prymuska Czyli chodzi o to, że prawa matematyki, wraz z teorią liczb pierwszych są same w sobie obiektywne i że istniały przed tym, jak się pojawiło COŚ?
– Właśnie! O to właśnie chodzi. Ale wróćmy do ORTP. Jeżeli liczby pierwsze są wyjątkowe, to okazuje się, że w zdaniu matematycznym 5-2-4 pojawia się następująca zależność. Zanotujcie:
3) 5>4
4) 2>4
W tym przypadku znak > dodała dla wyjaśnienia locha nie oznacza większości, lecz wyjątkowość. Mamy zatem oprócz stosunku większości i mniejszości, kolejne rozróżnienie: lepsze, gorsze. I teraz mam do was pytanie. Jaka jest różnica między 5 i 2?. Obie cyfry należą do zbioru liczb pierwszych, zatem obie są lepsze niż 4. Ale czy między nimi samymi jest jakaś różnica?
Świnie się zamyśliły. Po chwili jedna z nich powiedziała niepewnie, a raczej zapytała:
– 2 jest parzyste, a 5 nie?
– Fenomenalnie! krzyknęła z wyraźnym podziwem naczelniczka. Świnia, która zdaje się nie przywykła do tego typu pochwał, uśmiechnęła się. Inne zaś były zaskoczone tym, że locha, która widocznie do tej pory zarezerwowała takie komplementy dla prymuski, teraz obdarowała jednym z nich inną koleżankę. Tylko prymuska była zazdrosna. Podszedłem do niej, by z bliskiej odległości móc przestudiować jej reakcję. Widziałem jak zaciska między wypielęgnowanymi kopytami ołówek i go łamie. Obserwowałem też jak zgrzyta zębami, jak pracują jej mięśnie żuchwy i jak szczątkowym rysikiem zapisuje w swym notesiku: Zniszczyć! Zabić! Pożreć! Konkurencja!, a następnie podkreśla to grubą, czerwona kreską. Spostrzegłem także inny podkreślony wpis na tej samej stronie. Było to: Błędy logiczne!? Ta zniewaga krwi wymaga!! Zabić naczelniczkę, kiedy tylko nadarzy się okazja!. Przypomniałem sobie wówczas reprymendę za elementarz to podręcznik nauki elementarnej. No to mamy już następczynie pomyślałem w duchu. Cieszyło mnie to trochę, że wysiłki edukacyjne lochy, o tym jak utrzymać władzę, jak uniknąć wcielenia w życie A=~A, czyli rewolucji, już teraz skazane są na porażkę. Gdyby ona wiedziała, że uświadamiając tajniki panowania nad stadem takim ambitnym prymuskom, pierwsza kładzie łeb pod nóż, by stać się kaszanką, kwiczącą: Żyjesz w kulturze gadających świń, nigdy nie zdradziłaby tych sekretów.
– Mamy zatem dwie liczby pierwsze, z których jedna jest parzysta. I podobnie jak między liczbami pierwszymi a pozostałymi, tak i tutaj można mówić o jednych, że są lepsze a inne gorsze kontynuowała naczelniczka.
– Zapiszcie sobie poleciła że liczby nieparzyste są zamknięte a parzyste otwarte.
– Co to znaczy? padło pytanie.
– To znaczy tyle, że jeżeli na przykład ułożymy pięć kamyczków, obrazujących cyfrę 5 w dwóch równoległych rzędach, to powstaną nam dwie pary i jeden kamyczek osobno. I ten właśnie, który nie będzie miał pary, położymy tak, by zamknął owe równoległe rzędy. Dlatego mówimy tu o zamkniętości.
– Czy mogłaby to naczelniczka narysować? poprosiła któraś ze świń.
– Jasne. To by wyglądało tak odpowiedziała locha i narysowała na tablicy taki rysunek:

*(1) *(2)
*(5)
*(3) *(4)

– A cyfrę 2 kontynuowała zapisalibyśmy tak:

*(1)

*(2)

– Jak widzicie, gdybyśmy chcieli przeprowadzić prostą, która oddzielałaby te kamyczki, to okaże się, że w przypadku liczb parzystych jest to niemożliwe. Właśnie dlatego są one zamknięte.
– Aha… sapnęły świnie, które dopiero po zilustrowaniu pojęły istotę zamkniętości i otwartości liczb. Ja sam czekałem na pytanie, które musiało się na tym etapie pojawić. A mianowicie, jaki jest związek między zamkniętością, otwartością a tym, co lepsze lub gorsze? Sam bym o to z chęcią zapytał, gdyby świnie mogły mnie w tym śnie widzieć i słyszeć.
– I teraz należy rozstrzygnąć kolejną kwestię, które liczby są lepsze: zamknięte czy otwarte. Jak myślicie? zapytała naczelniczka.
Świnie zamyśliły się raz kolejny. Tym razem wytężonej pracy świńskich komórek mózgowych wtórowało powszechne: Hmmmm. Po tym poznałem, że świnie zamyśliły się i to nie na żarty.
– No śmiało! zachęcała naczelniczka. Żadna jednak nic nie wymyśliła. Po kilku minutach oczekiwania na jakąkolwiek odpowiedź, locha powiedziała:
– Zapiszcie sobie: ORTP w przeciwieństwie do OITP nie cierpi żadnych abstrakcji. Zapisałyście? To teraz spójrzcie jeszcze raz, tym razem dokładnie na rysunki z kamykami. Tu wskazała na kamyczkowe zobrazowanie cyfry 5 kiedy będziemy chcieli przeprowadzić prostą okaże się, że jest to niemożliwe. Skończy się ona na piątym kamyczku. A tu wskazała na drugi rysunek przeprowadzona prosta nigdy nie będzie miała końca. Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić prostą bez końca? W ogóle czy wasz rozum toleruje taki rodzaj abstrakcji, w którym coś nie posiada końca?
Świnie zamyśliły się. W końcu jedna z nich odpowiedziała:
– No nie, ale przecież całe OITP opierało się na abstrakcjach, które charakteryzowały się nieskończonością. Na przykład już w pierwszym aksjomacie pojawiła się moc, która nie ma granic.
– Właśnie, chodzi o to, że abstrakcje przyjmowane są na wiarę. Ta zaś należy do sfery uczuć, nie rozumu. Racjonalność zaś odrzuci wszelki dogmat, którym w tym przypadku jest brak końca owej prostej. Z tego powodu, w ORTP, jako systemie odwołującym się tylko i wyłącznie do pierwiastka rozumnego, liczby zamknięte będą lepsze. Czy to rozumiecie?
– Tak odparły zgodnie.
– Zatem używając znaku > dla określenia lepszy zapiszmy sobie kolejną, piątą zależność:
5) 5>2

– I teraz podsumujmy:

większe
1) 5>2
2) 5>4

lepsze
3) 5>4
4) 2>4

i jeszcze raz lepsze:

5) 5>2 mówiła, wskazując na kolejne wnioski z rozważań. Następnie chwilę odczekała, aby upewnić się, że wszystkie świnie nadążają za jej wykładem o ORTP i powiedziała:
– A teraz powróćmy do zdania elementarnego Locha ma kota. Widzicie teraz, że nawet nie znając znaczenia pojęć w tym zdaniu, odwołując się tylko i wyłącznie do uniwersalnej matematyki, można wskazać w nim na elementy wyróżnione, na to, które są lepsze a które gorsze. I tak:
A) wyraz locha jest lepszy od wyrazu ma i kota
B) wyraz ma jest lepszy od wyrazu kota
I co najważniejsze i to podkreśliła grubą kreską:
C) wyraz kota zawsze w tym układzie jest gorszy od pozostałych członów.
– Ale wyraz ma też jest parzysty jak kota zwątpiła jedna ze słuchaczek.
– Tak, ale przewaga ma nad kota polega na tym, że w formie matematycznej wyraz ma należy do zbioru liczb pierwszych. Oj! Nie uważałaś dokładnie skarciła naczelniczka słuchaczkę, chociaż oszczędziła jej surowej reprymendy, mając świadomość złożoności teorii ORTP. Przyznam, że sam się trochę w tym pogubiłem, ale starałem się mimo to nadążać za tokiem rozumowania lochy. Tego problemu zdawały się nie mieć słuchaczki, które wszystko skrzętnie notowały.
– Na tym etapie kontynuowała locha widać jak cenne jest owo elementarne zdanie jeżeli chodzi o zagadnienie panowania. Bo wystarczy zastąpić pojęcie lepsze, pojęciem panuje nad. Okazuje się, że: [locha >(panuje nad) ma > (panuje nad) kota]. Tym samym, nie odwołując się do znaczenia poszczególnych pojęć można łatwo wyróżnić czynnik panujący i resztę, która temu panowaniu podlega.
– Czy nie prościej będzie powiedzieć, że locha panuje nad wszystkim? Po co ta cała komplikacja i matematyczne wywody? zapytała jedna ze świń.
– Właśnie o to chodzi, że nie można odpowiedziała naczelniczka Bo wyobraźcie sobie, że oznajmiacie świńskiemu stadu locha panuje. Należy w pewnym momencie spodziewać się pytania: Dlaczego locha ma panować?. Możecie wówczas odpowiedzieć: Bo tak!, jednak takie wyjaśnienie nie powstrzyma innych od podobnych dociekań, które w perspektywie mogą przerodzić się w falę rewolucyjną. Racjonalizm akceptuje tylko to, co racjonalne. Zatem i wasze wyjaśnienia muszą być pozbawione magicznych dogmatów, które należały do systemu OITP. Tu musicie odwołać się do źródła racjonalności wszelkiej, czyli do matematyki. Dlatego tak ważne jest, aby na poziomie matematyki ten Y, którym jest w naszym przypadku locha, jako czynnik panujący był jak najbardziej wyróżniony. Nikt ze stada w tej sytuacji nie ośmieli się zakwestionować matematycznie uzasadniony kierunek wektora panowania. Gdyby się jednak na takie coś odważył, nazwany zostałby głupcem, bowiem tylko istota bezrozumna zwątpi w to, że: 1+1=2. Czy widzieliście kiedyś, żeby któraś ze świń świadomie naraziłaby się na nazwanie jej głupią?
– Kwiii, kwiii, masz rację naczelniczko zawołały zgodnie słuchaczki.

Muszę przyznać, że komplikacja całego wykładu nie przysłoniła oczywistości i prostoty konkluzji. Faktycznie, żadna istota rozumna nie zgodzi się na to, by określić ją jako głupią, bezrozumną. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie, że aby zrozumieć matematyczny dowód, na którego podstawie dowiedziony został fakt panowania lochy, należy rozumieć samą matematykę. Czyżby świńska społeczność była aż tak dobrze wykształcona, że bez problemów jako masa poruszała się w tak racjonalistycznej dziedzinie nauki jaka jest matematyka? Czy też może locha w swoim wykładzie o ORTP przyjęła naiwne założenie, że stado jest stadem racjonalnym i w trakcie wcielania w życie racjonalistycznej teorii panowania okaże się, że potęga racjonalizmu zostanie wtarta kopytami rozjuszonego, kierującego się namiętnościami stada w błocko? zacząłem się zastanawiać w duchu.

Tym czasem główna locha zagadywana przez kolejne słuchaczki cierpliwie wyjaśniała drobne niejasności. Po chwili powiedziała:
– Wiele z was pyta mnie o ten stan natury, o którym wspomniałam na początku, zanim zaczęliśmy dzisiejsze zajęcia, a który miał być jedną z podpór ORTP. Nie wyjaśniałam tego, ponieważ wydawało mi się to oczywiste, ale skoro pojawiło się aż tyle wątpliwości i pytań, to należy i o tym powiedzieć. Otóż w przedrewolucyjnych teoriach władzy, człowiek wielokrotnie odwoływał się do tzw. stanu natury, na którego podstawie dowodził nie tyle samego faktu władzy, ale także jej charakteru i zakresu. Chodziło o to, by konieczność istnienia panowania jednych nad drugimi uzasadnić odwołując się do stanu, w którym żył człowiek zanim pojawiła się władza. Był to sprytny zabieg, o czym dzisiaj wiemy studiując historię człowieka. Uzasadnienie istnienia władzy za pomocą stanu natury miało na celu wmówienie poddanym, że panowanie jest czymś naturalnym. W związku z tym nie należy się buntować przeciwko panowaniu, bo to jest albo wbrew naturze samej, lub grozi powrotem do stanu naturalnego, z którym zawsze, no może za nielicznymi wyjątkami, wiązały się jakieś niedogodności czy niebezpieczeństwa.
– Jaki tam sprytny zabieg, skoro i tak wiadomo, że ludzie nigdy nie stworzyli stabilnej władzy powiedziała prymuska.
– Sprytny ripostowała locha Miał tylko jedną wadę. Otóż każdorazowo, w zależności od tego, kto wyprowadzał ze stanu natury fakt istnienia władzy, ten stan natury był różnie definiowany. W skrajnych przypadkach było nawet tak, że niektórzy ludzcy myśliciele już w stanie natury umieszczali kategorie całkowicie nienaturalne, jak na przykład kategorię własności. To zamieszanie definicyjne nie mogło pozostać niedostrzeżone. Dlatego z czasem nikt poważnie nie traktował tej niebywale ważnej kategorii. Dlatego my świnie, nauczone porażką ludzi ustaliliśmy, że kategoria stanu natury musi być stabilna znaczeniowo. Z tego powodu w ORTP stanem natury jest matematyka, która, jak już wam mówiłam była od zawsze, nawet wówczas gdy wszędzie było NIC jako matematyczne zero. Nikt nie może zakwestionować supernaturalności cyfr i liczb, jako tego, co było pierwsze. Zatem nikt nie zakwestionuje panowania, które zostało wywiedzione z teorii liczb, jako stanu natury.

Genialne! Proste ale genialne pomyślałem Matematyka jako stan natury, jako podstawa i źródło ORTP. Dlaczego człowiek na to nie wpadł. Może bano się zatomizowania społeczeństwa, tego, że jednostka stanie się superprzeliczalną jednostką jako matematyczne jeden? Ale do kurwy nędzy, przecież i tak wszędzie są statystyki, wszędzie są liczby i procenty w książkach socjologicznych, w sondażach gazetowych! Po co ta obłuda?!
Z zamyślenia wyrwała mnie głos naczelniczki:
– Na dzisiaj to koniec. Możecie udać się do koryt i pamiętajcie, że o tym co tu usłyszałyście nie wolno wam nikomu mówić. To najgłębsza tajemnica ale chyba macie tego świadomość.
Słuchaczki wstały, zamerdały ogonkami i zaczęły pomału opuszczać pomieszczenie. W tym czasie locha podeszła do prymuski i po cichu, tak żeby inne nie usłyszały powiedziała:
– Ty nie wychodź. Pójdziesz ze mną.
Gabinet opustoszał. Pozostały w nim tylko dwie świnie i ja. Kiedy ostatnia z wychodzących świń zamknęła za sobą drzwi, locha rzekła do najlepszej uczennicy świńskiej szkoły władzy:
– Chodź i podeszła do jednego z arrasów zdobiących ścianę. Pociągnąwszy za jeden z ozdobnych sznurów arras poruszył się. Okazało się, że ukrywał on tajne przejście. Locha weszła do środka, za nią prymuska no i ja. Byłem bardzo ciekawy dokąd prowadzi to przejście i dlaczego tylko najlepsza uczennica mogła tam się udać. Szliśmy schodami. Świnie na przedzie ja z tyłu. Po chwili pojawiły się kolejne drzwi. Nad nimi także był napis. Kiedy podszedłem bliżej przeczytałem: USTRÓJ NIEFALSYFIKOWALNY, a pod nim kolejny napis: ŚCIŚLE TAJNE.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

« Wstecz Dalej »