.
Kiedy Weronika Rosati z tarasu widokowego na Okęciu obserwowała samolot rejsowy LOT-u z ukochanym Mariuszem na pokładzie, który właśnie kołował na pasie startowym, myślała tylko o jednym. W jej prześlicznej główce i chociaż twarz tego nie zdradzała kotłowała się następująca wątpliwość: Czy może zaufać człowiekowi, który trzymał prawą dłoń pięć centymetrów nad czerwonym przyciskiem nuklearnym i miał okazję rozjebać ten cały burdel w pizdu, tak zmarnował okazję?
W roku 2007 kultura śródziemnomorska miała także swoją szansę, szansę na to, by zapomnieć o rebusie, sfinksowej zagadce, której nie wykombinował babsztyl skrzyżowany z kotem, ale pierwszego sortu wieszczka słowiańska: Krystyna Miłobędzka. Oto zagadka:
Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.
Gdyby Edypowi zamiast sfinksa to Krysia Miłobędzka ze swoim rebusem zagrodziła drogę do Teb, to Edyp nie miałby najmniejszej szansy na wyruchanie mamy i ani chybi jeden z najciekawszych bohaterów mitologii greckiej spocząłby na dnie przepaści z odgryzioną głową a wraz z nim najfajniejszy kompleks seksualny.
Na szczęście kiedy Grecy zajmowali się tworzeniem kultury, słowianie uczyli się rzucać kamieniami w zachodnich sąsiadów, którzy regularnie strzelali do nich z łuków. Kiedy w 1410 r. pod wodzą Jagiełły w końcu się jakoś odkuli, mszcząc historyczne krzywdy, Greków już dawno nie było. Wynaleźli Sfinksa, Styks, Charona, konflikty tragiczne a następnie wymarli szczęśliwie nie doczekawszy narodzin Krystyny Miłobędzkiej.
Jedno z praw Murphyego brzmi:
Jeżeli coś się może wydarzyć, to się na pewno wydarzy.
Dlatego przyjąć należy, że zjawisko Krysi Miłobędzkiej było nie do uniknięcia. Jako człowiek pochylam głowę przed koniecznościami dziejowymi. Jednak jakaś wewnętrzna troska o ludzkość, o kulturę, którą noszę w sobie od dziecka, zmienia mnie na kilka chwil w Piotra Kraśko, który stojąc na tle dymiących jeszcze zgliszcz jakiegoś przedszkola na lubelszczyźnie, w którym na skutek spięcia instalacji elektrycznej spłonęło żywcem 20. maluchów, 11. średniaków, 30. starszaków, 4. przedszkolanki i jedna kucharka, spogląda w kamerę i pyta:
Czy musiało dojść do tej tragedii?
Dlaczego niepowtarzalna okazja, szansa na to, by miłobędzkie rebusy odeszły do najbardziej niedostępnego zakątka, najbardziej wstydliwej i najbardziej zapomnianej historii świata została tak łatwo zaprzepaszczona?
Ale to nie jest wina Krystyny Miłobędzkiej, ale tajnych spiskowców z Biura Literackiego, których zamiarem jest doprowadzenie nie tylko tej instytucji wydawniczej do bankructwa, ale dyskredytacja tego, co polskie, co słowiańskie i piękne. Za nic mają słowiańskie piękno, tego boćka, który przysiada na szczycie dachu krytego strzechą, tych słowików, które śpiewają zakochanym parom przechadzających się letnią porą brzegami Wisły.
Ci agenci od Springera podsunęli w 2007 r., świstek naczelnemu, by parafował polecenie druku tomiku Julii Szychowiak, Po sobie.Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo wrocławskie Biuro Literackie wydaje się specjalizować w wydawaniu mamuś i córeczek, lansując tezę o genetycznych chromosomach alfa, które odpowiedzialne są za wieszczenia. Także zniszczenia w ramach ducha i kultury byłyby znikome, gdyby nie to, że na tytułowe stronie super dzieła jak byk stoi rebus:
Jestem żeby wiedzieć znikam?
Znikam żeby wiedzieć jestem?
Cała ale całej nigdzie nie ma.
1 lutego, 2009 o 11:41
Minimal art Miłobędzkiej powinien podobać się Izie, gdyż ten nurt, jeśli nie Szychowiak i Kobyliński doprowadzili do rozkwitu, to z pewnością Adam Wiedemann.
[obieram kartofle]
obieram kartofle, głaszczę cię po głowie, podnoszę listek z ziemi, zapalam światło, zapalam papierosa, chwytam klamkę, wyjmuję bilet tramwajowy
nie spiesz się tak, za prędko siwiejesz
biegnij biegnij, tyle twojego co zakłuje w piersiach
napisze Miłobędzka i po tych słowach wszyscy, od Tymoteusza Karpowicza, po najznamienitszych wierszofilów Tygodnika Powszechnego uznają te wersy jako archetyp i wzorzec. Jeśli się nie wycmoka poszczególnych zestawień słów, a jest to łatwe, bo nawet i przygotowywać się zbytnio nie trzeba, można przed tzw. panelem poetyckim na gorąco wszystko sobie w głowie poukładać i jechać ze trzy godziny bez przerwy, gdyż można wstawić właściwie tam wszystko.
Zauważyliście, ile na BL jest tekstu o Krystynie Miłobędzkiej Tymoteusza Karpowicza. Ja to czytałam, to karczek mi się spalił, czosnek wywietrzał, a końca widać nie było. Jedynie kartofle poobierałam.
1 lutego, 2009 o 12:02
ewo, nie dziw się, ze Biuro Literackie swoimi krytycznymi ustami wielbi Miłobędzką. Wydawnictwa literackie muszą kogoś wielbić,potrzebują one gwiazdy. tak jak VIVA czy MTV nie istniałaby bez Paris Hilton, Majkela Dżeksona, tak wydawnictwa dla swojego istnienia potrzebują tzw. star’s.
jeżeli star’s nie widać nigdzie, to trzeba sobie je stworzyć. dlatego BL pieje, zachwyca się Miłobędzką, tymi rebusami, które rozumie tylko owczarek niemiecki Miłobędzkiej, który własnie wpierdolił michę LSD i zaczął mówić ludzkim głosem.
Zwróć uwagę na Sosnowskiego „Po tęczy” – przecież tam też jest bigos podany, w którym nie ma grama flajszu. ale oczywiście wszyscy pieją, bo to bigos, który upichcony został przez star’sa z panteonu wieszczy.
innymi słowy: prosta zasada marketingu nakazuje kreowanie marki – i ową markę się dosłownie kreuje. wmawia się ludzią, dzieki odpowiednim interpretacjom, że teksty autorów X są wyjątkowe, że wers:
„ryba w przeręblu się przeziębiła”
ma doniosły wkład w rozwój najlepszych sfer poetyckiej duchowości narodu. dzięki takim dyskretnym acz nachalnym supozycyjkom ludzi sie przekonuje, że jest tak a nie inaczej. rozumiesz: dzięki użyciu pewnych określonych ciągów językowych typu:
„Miłobędzka to poetka”
„Dehnel to poeta”
„Winiarski to krytyk literacki”
ludziom każe się myśleć, że:
Miłobędzka to poetka
Dehnel to poeta
Winiarski to krytyk literacki
i znikają już znaki cudzysłowów. te frazy nie są wyłącznie cytatami, ale przedmiotem myśli, które uważa się za swoje, za oryginalne odkrycie własnego, czytelniczego JA.
W ten oto prosty sposób język myśli za ludzi.
1 lutego, 2009 o 13:04
Tak jak wcześniej pisałam przeceniasz zjawisko. Gdyby chociaż pies poetki, jak sugerujesz, zjadł michę SLD. Ale to pies o suchym pysku.
Poezja jest pisana przez biurwy, gdyż inaczej nie zaistnieje. Nie ma szans głos poety, jak w dawnych wiekach bywało, delikatny, czuły, wrażliwy przeniknąć do społeczeństwa, gdyż w kotle sponsor państwo wydawca- medium poetyckie nie zaistnieje, nie zostanie na świat wydany. Opakowanie tomiku, zwróć uwagę, jak BL sprytnie te tomiki ujednolica. W PRL-u seria celofanowa, która miała za zadanie wszystkich wrzucić do jednego wora, i powiedzieć społeczeństwu, ze Baudelaire jest tak samo wielki jak radzieccy komuniści, ale to mimo wszystko przemyciło geniuszy i spolszczono wielkich. Tutaj mamy bardzo mały wybór i jakoś to wszystko jest podobne do siebie. I kompletnie się alienuje na rzecz produktu materialnego. Tak jakby ten cały okołopetycki szum był jedynie wartością, ta zabawa w poezję, infantylizacja życia umysłowego, te kalambury, zestawy, jak piszesz, odkryć myślowych na miarę kopernikowskiego przewrotu. Niepojęte są przesłania filozoficzne typu na dwoje babka wróżyła z podtekstem odkrycia, nawiedzenia, wieszczenia. Te banalne oczywistości, te dmuchy, te ą i ę. Poeta nie przemawia ani nawet psim głosem, ani tym masowym. Jest szczątkowy i wyprany, gdyż musi cierpieć za upadek cywilizacji mądrego człowieka. A nad tym wszystkim z mieczem, stoi BIURO, urząd.
I jak piszesz, potrzebne są identyfikatory, czyli nazwiska.
1 lutego, 2009 o 13:32
I jeszcze ten glejt w postaci tytułów naukowych. Tam poniżej doktora niewielu jest decydentów do tego zbiorowego ogłupiania. Wszystko się dzieje jak w harcerstwie, za pośrednictwem zdobywanych sprawnościach.
Nie jest powiedziane, że córka nie ma dziedziczyć talentu, że to taka artystyczna rodzina. Nie wiem, czy biednej Julce Szychowiak trzeba w tym momencie dokopywać, gdy większość dzieci kacyków komunistycznych szło drogą artystyczną, bo nie po to rodzice się szlajali po różnych aparatach partyjnych, by ich progenitura nic z tego nie miała. A to dziewczyna w końcu żniwna i napromieniowana poezją z pola, a nie z biura. Ale wszystko staje się podejrzane i tak jak tu jurodiwiec wchodził i sugerował: martyrologiczne. Gdyż pozyskanie pieniądza na pismo to przecież sukces sam w sobie. Sukces czysto biurokratyczny. Na jakieś tam fanaberie artystowskie już miejsca nie ma. A przecież jak sami załatwią, to nie dla kogoś, a dla siebie. Nie będą załatwiać dla jakiegoś wiejskiego przygłupa, naznaczonego palcem bożym talentem. A i po co. Człowiek jest wymienny, czy ten, czy inny, byle by jakiś był. Wiec najlepiej, nich to będzie ten z łbem na karku, co i napisze, i załatwi.
1 lutego, 2009 o 13:38
O gdyby to była prawda i Biuro naznaczało poetki i poetów na wieszczów narodowych.
Według mnie nie tylko nie naznacza, ale puszcza oko do sponsorów, czytelników, krytyków, nie mamy z czego wybierać i wydaliśmy dlatego to co wydaliśmy.
Nie ma pasji i miłości w promowaniu, jest tylko odhaczanie tomików.
Mój zarzut nie odnosi się tylko do Biura Literackiego.
Krystyna Miłobędzka będzie w tym roku promowana, a w przyszłym roku ktoś inny. W wydawnictwach nie ma miłości długoterminowej. Taka miłość może pojawić się tylko u czytelnika.
Poezja Krystyny Miłobędzkiej nie działa na mnie w sposób uczuciowy.