.
Nie jest tajemnicą, że guru polskiej krytyki literackiej, w ogóle literacki samograj, znawca literatury wszelkiej, począwszy od traktatów filozoficznych mistyków średniowiecznych a na komiksach kończąc inż. Jakub Winiarski przygotował dla swoich fanów niespodziankę. Napisał książkę, którą chciałby gdzieś wydać.
Inżynier Winiarski jest na etapie poszukiwania wydawcy. Jest bardzo wybredny. Ma świadomość ciężaru gatunkowego swoich dzieł. W tym zakresie mierzyć się może tylko z mgr Rowling. Fani obstawiają Biuro Literackie. Ale zdarzyć się może, że zainteresuje się ZNAK, PWN, a może i WL. Tu nic nie jest przesądzone.
Ale zniecierpliwieni miłośnicy prozy inż. Winiarskiego, okazali się sprytniejsi niż firewall strzegący zasobów twardego dysku ich idola. Fragmenty dzieła – Loquela II (nazwa wymyślona przez fanów. Wiadomo, że tytuły swoich książek Jakub Winiarski ustala na 3 minuty przed drukiem. Nie chce by przedostały się one wcześniej do prasy) zostały wykradzione. Tak, tak. To haniebne i naganne. To karygodne, wbrew prawu i niemoralne. Ale miłość przecież nie zna granic tym bardziej tych, które wyznaczane są przez ramy prawa autorskiego nawet, gdy na ich straży stoi mgr Mosiewicz.
Jeden z tych fragmentów ukazał się na zamkniętym forum miłośników Winiarskiego- niechżyjenamjakubwiniarskistolatalboidłużej-niechżyje-niechżyje.pl
Pozwoliłem sobie za zgodą złodziei przedrukować ową próbkę. Czynię to dla dobra ludzkości, literatury i sztuki. Wierzę, że dzięki temu zmniejszy się dziura ozonowa, że białych niedźwiedzi będzie więcej i że 3000 wieśniaków w Indiach znajdzie sobie lepsze zajęcie niż zabijanie kijami tygrysów. Wierzę, że wszystkie z głębokich przemyśleń inż. Winiarskiego utrwalonych na piśmie zmieni świat na lepsze. Czego światu z całego serca życzę.
Jakub Winiarski, Loquela II, Biuro Literackie-PWN-ZNAK-WL, 2029
Rozdział I
Dać wypełnić się tajemnicami. Niebezpiecznie jest się zakochać we śnie.
Tomasz mówił i to był początek… Pomyślałem zdanie, że motyle pojawiają się we śnie zawsze w hołdzie dla Nabokova. I motyle, chyba wszystkie gatunki motyli. I wiesz co?
– Miałem sen – zaczął z trudem, po polsku – a w tym śnie byłaś ty i był pająk.
Czuł, że mógłby mieć na imię Ricardo lub Alfonso i mówić po włosku. Żenowało go trochę poczucie, że to wszystko dzieje się jak w romansie. Tego dnia Tomasz zdecydował; przestał łudzić się, że ten sen był zwyczajny i że uda mu się go zignorować – zdecydował się więc i zadzwonił; numer jej telefonu miał od kilku miesięcy. Pojawiła się, przeszła, może nawet pomachała mu na powitanie ręką, nic nie wiedząc o śnie, w którym była, w którym była nawet mocniej niż w życiu. A Dagmara? Miał wrażenie, jakby tamten dzień w pracy zmienił więcej niż chciałby to przyznać. Nie wiedział, czy zostaną dłużej, nie wiedział, czy powinien się bać. Nie wiedział, skąd przychodzili i nie umiał powiedzieć, gdzie nikli. Było tak, jakby wokół Tomasza zaroiło się nagle od obcych. Jakby bardziej pozostawał przez te godziny w miejscu, które opuścił budząc się rano i wstając. Czas spędzony na rozpamiętywaniu snu odrealnił całą pracę Tomasza. Tomaszowi ulice wydawały się inne, inny był na nich śnieg i inaczej skrzypiały na lodzie lekkie buty, w których szedł na spotkanie tego, o czym myśleć nie potrafił przestać. Był styczeń, ostre słońce rozcinało horyzont. Tamten sen zmienił świat w przyciemnione, naelektryzowane wnętrze. Tomasz dobrze pamiętał ten ranek, gdy obudził się przekonany, że historia, której we śnie doświadczył, naznaczyła go i zmieniła na stałe.
Spotykali się więc regularnie, lecz to w snach nastąpiło zbliżenie. Spotykali się w wielkim budynku, gdzie oboje pracowali od dawna. Czy spotykał ją tylko we śnie? Oczywiście, że nie, nie tylko. Nie wiedział, że życie tych wszystkich, co jak on zakochali się śniąc, wypełnione jest i oplecione pajęczyną, której nici to najczystszy ból. Jednak starał się wciąż i wciąż myślał, że chce ze snu przeprowadzić ją w jawę. Ale nie zbliżał się ani o krok, jakby znajdował się w takim miejscu wszechświata, gdzie przestrzeni nie udaje się przebyć, gdzie odległość między punktem a punktem jest ta sama na zawsze. Tomasz nie był już w tej chwili motylem, był znów sobą i szedł w jej kierunku. W pewnej chwili zamieniła się w dziecko, w kapryszącą, kilkuletnią dziewczynkę. Dagmara nie dostrzegała pająka i bawiła się niczym dziecko w piasku. Sen zaciemniał się, jednocześnie rosnąc, przerastając to, co Tomasz poznał na jawie. Niebezpieczny, chorobliwy, złowróżbny. Gdzieś na skraju czaił się czarny pająk. Słoneczna plaża, fale piasku koloru jej skóry; naokoło fruwały motyle, jednym z nich był, taka myśl mu przebiegła przez głowę, Tomasz. Przyśniła mu się wiele razy, ale jeden był decydujący. Tomasz spotkał Dagmarę we śnie i być może tak powinno zostać. Najpewniej nie musieli się spotkać, a jeśli spotkali się jednak, to raczej przypadkiem, jak zawsze, gdy w grę wchodzi pech albo szczęście. Najpewniej była tylko losem, praprzyczyną wielu myśli i zdarzeń. Próbował dowiedzieć się tego. Kim była? Jak się spotkali? Skąd przyszła?
Znał jej imię, to prawda, a jednak nie był pewien, czy wie o niej cokolwiek. Tak, Tomasz Vremd całym sobą pokochał, lecz nie wiedział ani jak, ani kogo. Zanim Tomasz Vremd zdał sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznie jest zakochać się podczas snu, jego miłość do nieznajomej Dagmary, ta iluzja, w której daremnie próbował złączyć pozór z rzeczywistością, zawładnęła nim i otoczyła go tajemnicą.
———————————————————–
Jakub Winiarski, Loquela, Zielona Sowa 2004.
ROZDZIAŁ I
Niebezpiecznie jest zakochać się we śnie, dać wypełnić się tajemnicami…
Zanim Tomasz Vremd zdał sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznie jest zakochać się podczas snu, jego miłość do nieznajomej Dagmary, ta iluzja, w której daremnie próbował złączyć pozór z rzeczywistością, zawładnęła nim i otoczyła go tajemnicą. Tak, Tomasz Vremd całym sobą pokochał, lecz nie wiedział ani jak, ani kogo. Znał jej imię, to prawda, a jednak nie był pewien, czy wie o niej cokolwiek. Skąd przyszła? Jak się spotkali? Kim była? Próbował dowiedzieć się tego. Najpewniej była tylko losem, praprzyczyną wielu myśli i zdarzeń. Najpewniej nie musieli się spotkać, a jeśli spotkali się jednak, to raczej przypadkiem, jak zawsze, gdy w grę wchodzi pech albo szczęście. Tomasz spotkał Dagmarę we śnie i być może tak powinno zostać. Przyśniła mu się wiele razy, ale jeden był decydujący. Słoneczna plaża, fale piasku koloru jej skóry; naokoło fruwały motyle, jednym z nich był, taka myśl mu przebiegła przez głowę, Tomasz. Gdzieś na skraju czaił się czarny pająk. Niebezpieczny, chorobliwy, złowróżbny. Sen zaciemniał się, jednocześnie rosnąc, przerastając to, co Tomasz poznał na jawie. Dagmara nie dostrzegała pająka i bawiła się niczym dziecko w piasku. W pewnej chwili zamieniła się w dziecko, w kapryszącą, kilkuletnią dziewczynkę. Tomasz nie był już w tej chwili motylem, był znów sobą i szedł w jej kierunku. Ale nie zbliżał się ani o krok, jakby znajdował się w takim miejscu wszechświata, gdzie przestrzeni nie udaje się przebyć, gdzie odległość między punktem a punktem jest ta sama na zawsze. Jednak starał się wciąż i wciąż myślał, że chce ze snu przeprowadzić ją w jawę. Nie wiedział, że życie tych wszystkich, co jak on zakochali się śniąc, wypełnione jest i oplecione pajęczyną, której nici to najczystszy ból. Czy spotykał ją tylko we śnie? Oczywiście, że nie, nie tylko. Spotykali się w wielkim budynku, gdzie oboje pracowali od dawna. Spotykali się więc regularnie, lecz to w snach nastąpiło zbliżenie. Tomasz dobrze pamiętał ten ranek, gdy obudził się przekonany, że historia, której we śnie doświadczył, naznaczyła go i zmieniła na stałe. Tamten sen zmienił świat w przyciemnione, naelektryzowane wnętrze. Był styczeń, ostre słońce rozcinało horyzont. Tomaszowi ulice wydawały się inne, inny był na nich śnieg i inaczej skrzypiały na lodzie lekkie buty, w których szedł na spotkanie tego, o czym myśleć nie potrafił przestać. Czas spędzony na rozpamiętywaniu snu odrealnił całą pracę Tomasza. Jakby bardziej pozostawał przez te godziny w miejscu, które opuścił budząc się rano i wstając. Było tak, jakby wokół Tomasza zaroiło się nagle od obcych. Nie wiedział, skąd przychodzili i nie umiał powiedzieć, gdzie nikli. Nie wiedział, czy zostaną dłużej, nie wiedział, czy powinien się bać. Miał wrażenie, jakby tamten dzień w pracy zmienił więcej niż chciałby to przyznać. A Dagmara? Pojawiła się, przeszła, może nawet pomachała mu na powitanie ręką, nic nie wiedząc o śnie, w którym była, w którym była nawet mocniej niż w życiu. Tego dnia Tomasz zdecydował; przestał łudzić się, że ten sen był zwyczajny i że uda mu się go zignorować – zdecydował się więc i zadzwonił; numer jej telefonu miał od kilku miesięcy. Żenowało go trochę poczucie, że to wszystko dzieje się jak w romansie. Czuł, że mógłby mieć na imię Ricardo lub Alfonso i mówić po włosku.
– Miałem sen – zaczął z trudem, po polsku – a w tym śnie byłaś ty i był pająk. I motyle, chyba wszystkie gatunki motyli. I wiesz co? Pomyślałem zdanie, że motyle pojawiają się we śnie zawsze w hołdzie dla Nabokova. – Tomasz mówił i to był początek…
28 lipca, 2009 o 20:37
To naprawdę zostało napisane? To coś?
28 lipca, 2009 o 23:13
Widziałem tę książkę w „Realu” za 3,99. Było kilka egzemplarzy. Jakoś nie widać, żeby schodziła. To wszystko na ten temat. Ale Winiarskiego wiersze o rżnięciu są całkiem całkiem.
29 lipca, 2009 o 6:24
to jest nieopublikowany jeszcze tekst. Loquela II jest odpowiednikiem dwudziestejktórejś tam cześci przygód Harrego Pottera. Zwróć uwagę, że teksty Winiarskiego także czytane wspak zachowują niebywały wręćz sens. Mówie ci, Winiarski kiedyś wybuchenie. Będzie literackim odpowiednikiem supernowej. Ty i ja powinniśmy się cieszyć, że żyjemy w czasach, w których żyje i tworzy Jakub Winiarski
29 lipca, 2009 o 8:11
Marku czy tekst o motylach i pająku z 2004 roku
„- Miałem sen – zaczął z trudem, po polsku – a w tym śnie byłaś ty i był pająk. I motyle, chyba wszystkie gatunki motyli. I wiesz co? Pomyślałem zdanie, że motyle pojawiają się we śnie zawsze w hołdzie dla Nabokova. – Tomasz mówił i to był początek”
to tez twoja impresja o początku?
Ewa kilka miesięcy temu pisała o Loqueli Jakuba Winiarskiego. Zapamiętałam jedynie podręcznikowe dewiacje bohatera polane sosem Miniszkówny.
Twoja interpretacja jest taka uwznioślająca. Wewnętrzny głos bohatera o pechu, albo szczęściu nareszcie nie ma nic wspólnego z popędami. Jest przykładem uduchowionego uczucia, w sam raz do czytanki szkolnej. Taki bohater może być omawiany na lekcjach języka polskiego bez czerwienienia się.
ps
czy wyłudziłeś podstępnie od poetki Wioletty Grzegorzewskiej jej tomik poezji, podając się za bezrobotnego wielbiciela na emigracji?
Sprawdziłam w guuglach, są dwa teksty o tomiku Orinoko. Twój i Jakuba Winiarskiego.
Chyba, że to Jakub Winiarski przykleił sobie wirtualną brodę i w ten sposób stał się posiadaczem w/w dzieła.
Jest jeszcze trzecia możliwość, że istnieje emigracyjny wirtualny wielbiciel twórczości Violetty Grzegorzewskiej, a tylko poetka jest taka nieufna, źle ocenia swoje pisanie i doszukuje się podstępu.
29 lipca, 2009 o 8:18
izka, jedyną książką, którą wyżebrałem był Lewiatan Hobbesa (nowe wydanie z UNUS-a).
Czy piszę majle do poetek? Tak, owszem. Nie prosze jednak o tomiczki, książeczki, arkusze itp., ale o zdjęcia cip. To mnie najbardziej interesuje i inspiruje – żeby nie powiedzieć wprost: natycha.
Mój literacki umysł działa jeżeli się go odpowiednio natchnie. Co ja poradzę? Jedni natychają ssię wódką, inni amfetaminą czy LSD a ja natycham się cipami.
29 lipca, 2009 o 10:40
Marku, pokontynuuj, no więc jaką cipę ma Wioletta Grzegorzewska?
29 lipca, 2009 o 10:56
kilka spraw romek:
1) twoja prośba oparta została na przesłance: „Wioletta Grzegorzewska ma cipę”.
Wartość logiczna zdania: „Wioletta Grzegorzewska ma cipę” jest mi nieznana.
W związku z tym wszelkie moje rozważania na ten temat nie będą wiarygodne.
poza tym pamiętaj, że igrasz ze świętością, która ściele się aurą z małego paluszka siostry Faustyny przytroczonego jako relikwia do różańca, którym kandydatka na ołtarze się przepasa.
29 lipca, 2009 o 11:06
Marku, zapytałem o tę cipę Wioletty Grzgorzewskiej, mniemając, że jej wizerunek podała nam na tacy sama Grzegorzewska w komentarzu pod wątkiem na NS o tobie. Padły tam bowiem znamienne słowa Grzegorzewskiej, które ona odniosła przecież do ciebie i do twojej relacji ze swoją cipką. Czytałeś? Cóż pisze o tobie (z leksza z ciebie kpiąc)? Ano że ino patrzysz (na jej cipkę), zaglądasz, przeglądasz i sprawdzasz, ale okazujesz się nieudolny (w rozwalaniu cipki), ponieważ jednym okiem wpuszczasz się w nią, a drugim wychodzisz.
Najważniejsze jednak, że Wioletta Grzegorzewska wyznaje nam trzeci cud swojej swiętości, mianowicie że jej cipa jest ciasna, i że trzeba się ostro napracować i namęczyć, aby w końcu w jej cipę wbić bodaj gwóźdź. Ciasność Wioletty Grzegorzewskiej brzmi jak zachęta, czyż nie? A więc jednak ma cipkę!
29 lipca, 2009 o 11:27
romek, uważam że mamy tu do czynienia z świętością, która się dzieje. wpis Wiolety Grzegorzewskiej porównac można tylko z relacją z ekstatycznej wizji, w której gównym bohaterem jest sam Jezus Chrystus.
Takie relacje z widzeń, w których osoby obdarzone stygmatami najpierw odrzucają dar po to, by ostatecznie zaakceptować świętość i uczynić ją swoją są powszechną przypadłością wśród świętych.
30 lipca, 2009 o 22:05
Wrażliwość na sarenie nieszczęście nie czyni jeszcze Wioletty świętą. Wprawdzie marzą jej się procesy, czy to o świętokradztwo, czy też beatyfikacyjne, ale Wioletta to przecież najmarniejsza z marnych poetek, i żadna tam święta. Bo pomyśl tylko, bidulka zlitowała się nad sarenką, owszem ale wyłącznie dlatego, że owa sarenka była „pierwszy raz cielna”. Młodziutka. A już resztę saren to ona ma już w swojej świętej piździe. Czyli że jednak Wioletta cipę ma! Bo przecież wiele rzeczy ma w piździe! Oprócz oczywiście swojego nadmuchanego „ja”. Nadmuchanego, zaznaczam, a nie wydmuchanego. Bo kto by takie „ja-świętoja”” jakie ma Grzegorzewska chciałby wydmuchać. Ja nie! No chyba że ty Marku, ale nawet i w to wątpię. Najlepiej skończmy z tą Grzegorzewską, bo to nie artystka, to takie nikt, coś co się uważa za poetkę a jest co najwyżej poezji przydupniczką (przycipniczką?), o której nie ma najmniejszego sensu gadać.
30 lipca, 2009 o 22:29
A może nie, nie kończmy z tą Grzegorzewską. Bo Grzegorzewska to ostatecznie mur, reprezentatywna mentalność, którą należy bezlitośnie zniszczyć, bo takie panny jak ona swoją mentalnością i pisaniną wyłącznie niszczą literaturę, niszczą myśl ludzką!!!!! Takie panny jak ona to również Konrad Ciok. Nie wiem doprawdy po chuj panna Konrad Ciok w ogole wzięła się za literaturę. No ja wiem, co by diametralnie obniżyć jej poziom wyłącznie li do „artyzmu kulturalnych”. Artyzmu? O nie! Przecież w przypadku pustokulturalnogłowych panienek możemy mówić tylko o „artyźmiku” :)))
Ja bym zresztą powiedział to najprościej jak można – Grzegorzewska i Ciok, wypierdalajcie nam z literatury, ale to już! Dajcie w końcu poezji trochę poodychać! Zróbcie miejsce dla ludzi co myślą! Co czują! Co mają życie w sobie, żywioły, dramat, radość, cierpienie, a nie tę waszą chuja wartą „poprawność”! Wypierdalajcie zatem z literatury, ale to już!
30 lipca, 2009 o 22:59
Muszę ci Marku wyznać jeszcze jedno, mniej więcej na moje odchodne; otóż gdy ciebie czytam, gdy czytam ten twój blog, to „z kopa w jaja”, to „świniobicie”, to jednak przykro mi widzieć ciebie w roli netowego folkloru, mającego na celu podkurwić poetów. Podkurwieni poeci nie zrezygnują przenigdy ze swojej „funkcyjności”, przeciwnie, podkurwieni (i w swoim podkurwieniu skonsolidowani) poeci będą robić dalej swoje, tyle że jeszcze cyniczniej, jeszcze bardziej, bo na złość.
W dodatku wpisujesz się w ogóle w tzw. „sparing poeta – krytyk”, który do niczego nie prowadzi (zresztą z historycznego punktu widzenia prawdziwa literatura skończyła się wraz z rozwojem „krytyki”). Sparingowi poeci, których mamy w Polsce, to nie są artyści. A to właśnie krytyka i „czasookresowe” gusta tworzą sparingowych poetów. Samych sparingowych. Których interesuje wyłącznie konkurencja w dziedzinie słowa. W każdym bądź razie , polskiej literaturze, zamiast świniobijącego, potrzebny jest prawdziwy Robespierre. Może się go kiedyś jeszcze doczekamy :)
31 lipca, 2009 o 1:30
romek, ty jestes strasznie napalony — dlaczego? zamieszkales w sieci i checesz tu ognia? i na tej stronie? dlatego, ze dr trojanowski odwaznie sie wyraza, myslisz, ze moze cie podniecic? informuje cie, iz wyszly nowe pigolki viagry, po ktorych nie tylko jezyk kolkiem staje i reka na znak hitlera, ale i wszystkie wlosy, witnamskiej swinki nie –bo ona juz nie zyje.
31 lipca, 2009 o 7:29
Weszłam na forum nieszuflady, aby sprawdzić, czy pani Wioletta Grzegorzewska sprostowała swoją pomyłkę związaną z cudem, (Marek wyjaśnił że on nie jest adoratorem jej twórczości i to nie on prosił o jej tomik) i przeprosiła anonimowego wielbiciela emigranta, a ze zdumieniem czytam, że pani Wioletta internetowo ogłasza, że nie zna sie na prawie, ale wynajmie adwokata, ponieważ (cytat kuriosum wprost z niedoczytani.pl)
„Jak się dowiedziałam, MT bardzo mnie obraził na swoim blogu”
i dlatego czuje się znieważona, bo jej „dobrzy ludzie donieśli”, że cham Trojanowski pisze o wspomnianych przez nią wcześniej cudach bez należytej atencji?
Według mnie nieszuflada zaczyna skupiać pieniaczy sądowych, którzy zamiast przeprosić za oczywistą pomyłkę, wolą atak z paragrafami. To jest rodzaj szulerki, straszenie prawem, gdy ktoś napisze coś nie po myśli. Marzenie o cenzurze, o poklepywaniu się wirtualnie i pisaniu wyłącznie „gratki”?
Moje zdziwienie nie jest dobrotliwe, czuję niesmak.
Poetka być może na jakiś czaś ukryje się pod innym nickiem, ale na pewno nie reprezentuje dla mnie „arystokracji ducha”
ps
na blogu Marka IP jest podane na talerzu, nie jest potrzebne więc pouczanie tekstem z portalu policji, ale przyda się ta wiadomość adwersarzom poetki na nieszufli. Bójcie się, bo was zapuszkuje adwokat pani Grzegorzewskiej!
31 lipca, 2009 o 8:18
O funkcjonariuszach, kumplach napiszę później. Muszę się zalogować na niedoczytania.pl
Większość wpisów pod twoim tekstem kojarzy mi się z powiedzeniem:”jestem bohaterem na nogach tchórza”
31 lipca, 2009 o 9:50
->> Ryszard Kulesza
Przyjmuję tą zjebkę. Należy mi się. W istocie zdarza mi się być czasem niepohamowanym, wulgarnym i żądnym krwi. Potem nawet samemu sobie się dziwię. Ma to jednak swoiste uzasadnienie psychologiczne (o ile nie psychiatryczne) w moim przypadeczku – otóż zauważyłem, że zawsze staję się agresywniutki z chwiluńką, gdy net zaczyna mnie nużyć. Gdy czegoś mi brakuje. Może właśnie większej agresji, rozlewu krwi, burd, awantur, wściekłości, rozemocjonowania.
Zawsze stałem bowiem na stanowisku, że upadek literatury (poezji) spowodowany jest odcinaniem się pisarzy od tego, co tak naprawdę podnieca vox populi. Poezja, literatura, która stoi na straży „kulturalności”, poezja poprawności społecznej, to poezja, która mdli, nudzi, wegetując niczym roślinka. Dlatego czasem nawołuję poetów i pisarzy, aby ten czy ów odrucił ciężar „poprawności” i stał się morderczusiem, pedofilkiem, gwałcicielkiem, maniaczkiem i psychopateczkiem.
Wprawdzie nie do końca zgadzam się z tezą Trojanowskiego o tej „funkcyjności” (choćby dlatego, ze nie jest ona czymś właściwym i znamiennym dla akurat naszych czasów, owa funkcyjność bowiem to stelaż biograficzny i tych poetów sprzed stu lat), ale funkcja „ciecia moralności, poprawności, stabilizacji” wyjątkowo z poety czyni nadętego urzędaska. Nie cierpię poetów przyjmujących rolę pokrzywdzonych (przez krytykę), obrażalskich, występujących przeciwko wolności słowa i wszem i wobec głośno wspierających swój byt poetycko-literacki na prawach, jakie posiadają z mocy kodeksów karno-cywilnych.
Ale faktycznie zjebka mi się należy :)))
31 lipca, 2009 o 10:23
A co do Grzegorzewskiej i wielu jej podobnych panienek, to faktycznie mam wielkie ale, fochy i wąty, bo reprezuntuje ona dla mnie pomyłkę tożsamościową w mniemaniu, że „bycie poetą” to to samo co „bycie szanowanym” (w tym m.in. „bycie gratulowanym”). Przez ową pomyłkę tożsamościową nie mamy więc „poetek – szmat”, „poetek-dziwek”, „poetek-kurew”, „poetek-bijących dzieci”. Mamy więc „poetki prawe” wrażliwe na los sarnięcia, a nie mamy tych, które by się nad sarniątkiem poznęcały. Grzegorzewska to taka przyszła Miłobędzka vel Szymborska. To coś w rodzaju „zmatronienia”, „zbabuleńcienia” już za młodu. Ale to wszystko wina uprzedzeń, utożsamiania literatury z kulturalnością, pozycją społeczną, elitarnością i potrzebą szacunku.
Najprostszą definicją poezji jest bowiem ta, że poeta jest do szanowania. A doprawdy, nie ma nic bardziej błędnego! :)
31 lipca, 2009 o 13:11
z całym szacunkiem – pojebało was wszystkich ze szczętem :)
31 lipca, 2009 o 21:33
Szanowna Magdo, Królowo Grafomanii, gdybyś przyjęła za swój program mikrofalówki jeszcze byłabyś bardziej intrygująca niż jako poetka Magda Gałkowska.
31 lipca, 2009 o 22:23
Ano, Madzieńku (z całą pieszczotliwością), pojebało nas ze szczętem, owszem. Bo też bez szczętu cóż by to było za pojebanie? :))))))))
1 sierpnia, 2009 o 6:20
Magdo, nie rozumiem jak można być aż tak niemiłą osobą w stosunku do drugiego człowieka. Jestem zbulwersowany twoją postawą!
2 sierpnia, 2009 o 16:48
Marek Trojanowski – można.
2 sierpnia, 2009 o 16:58
Magdo, popraw się.