.
Początek historii moich niedoli wyglądał jak wszystkie początki dramatycznych historii – normalnie.
Osiem lat po tym jak zniecierpliwiony widokiem tego świata w pośpiechu opuściłem łono matki, ojciec trzymając mnie za rękę odprowadzał do szkoły swojego średniego syna. Pamiętam, jakby to wszystko zdarzyło się minutę temu. Była bardzo ładna pogoda, jeszcze letnia. Słońce paliło. A ja, młokos, w cieniu potężnego człowieka – ojca – odbywałem swoją pierwszą podróż do gminnej podstawówki.
Trzymałem go mocno za rękę, czułem szorstkość jego zgrubiałej od pracy skóry ale nie bałem się. Przeciwnie, pamiętam że go pospieszałem, byłem bardzo zniecierpliwiony widoku szkoły, o której mój straszy brat mi opowiadał od trzech lat.
Średni syn to średni syn – nic nadzwyczajnego. To nie pierworodny, który zgodnie z prawem naturalnym przejmował ojcowiznę. To nie ten najmłodszy – najmłodszy czyli najsłabszy, najbardziej chorowity – ten, który miał być dziewczynką.
Byłem najzwyklejszym, najbardziej normalnym średnim synem swojego ojca, który pierwszego dnia września 1984. roku szedł do szkoły.
.
.
Pierwsze spotkanie z panią wychowawczynią. Polecenie:
– Dzieci będą potrzebowały znikopisy.
Następnie odbyła się prezentacja znikopisu. Kawałek zafoliowanej tektury, po której można pisać mazakami i ścierać to chusteczką. Taki miniaturowy odpowiednik tablicy szkolnej. Dziś urządzenie to wygląda trochę inaczej i działa na innych zasadach. Ale wówczas mój pierwszy znikopis zrobiony przez ojca to kawałek białej tektury oklejony gruba folią z worka po nawozie Polifoska na brzegach zgrzany lutownicą.
Na tym etapie narracji nie ma żadnego sensacyjnego wydarzenia, o którym można by wspomnieć. Wszystko przebiegało zgodnie z planem – niezależnie od tego, kto te plany układał. Uczyłem się robić szlaczki, podkreślać tematy lekcji – nic nadzwyczajnego.
„Dzień 0” nastał w epoce, w której słowo rodziców pisałem przez „u” otwarte i „f” na końcu. 23. października 1984 roku, pani nauczycielka poprosiła mnie o Dzienniczek Ucznia, w którym, używając charakterystycznego chińskiego pióra wiecznego i równie specyficznej mieszanki atramentu blue-black zapisała:
„Proszę zwrócić uwagę dziecku na odpowiednie zachowanie na lekcji i na przerwie. Od poniedziałku Marek jest bardzo niezdyscyplinowany”
.
.
Oddając mi Dzienniczek poleciła, bym pokazał go rodzicom i poprosił o podpis pod zapisaną uwagą. Pamiętam, że wówczas uśmiechała się do mnie czym uśpiła moją czujność.
Pani tzw. uwagę do małego dzienniczka (była jeszcze tak zwana „uwaga do dużego dziennika”) napisała w taki sposób, bym nie mógł jej odczytać. Przywykły do regularnych literek w elementarzu nie potrafiłem odcyfrować szlaczków. Posłuszny poleceniu nauczycielki pokazałem wpis nauczycielki najpierw ojcu później mamie.
To był błąd. Błąd, którego nigdy później nie powtórzyłem, chociaż okazje ku temu były.
Bowiem już 15. listopada skrupulatna pani wychowawczyni doniosła rodzicom, że:
„Marek dostał upomnienie od Pani dyrektor za pobicie kolegi”
Minęła się z prawdą, gdyż to nie mój kolega dostał wpierdol, bo moi koledzy nie biją dziewczyn. Ale moje tłumaczenia nie uchroniły mnie przed ciężką ręką ojcowskiej sprawiedliwości.
Jedenaście dni później narozrabiałem na wychowaniu fizycznym zwanym w owym czasie: „kulturą fizyczną”. Ale jak tu nie narozrabiać, kiedy kilkudziesięciu chłopaków podzielonych na dwie drużyny stara się kopnąć jedną, małą, okrągłą piłkę. Biorąc pod uwagę indywidualne ambicje, rozkład sił itp. tej tragedii nie można było uniknąć. Oczywiście ojca nie przekonał ten argument.
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy jak zwykle – ganiając się z kuzynami i kuzynkami po wielkim domu dziadków. Skakaliśmy po sianie w stodołach, buszowaliśmy w piwnicach, na których sklepieniach łukowych skrobaliśmy albo wypalaliśmy świeczkami nieprzyzwoite napisy. Buszowaliśmy na strychach, gdzie ze starych szaf wyciągaliśmy różne dziwne stroje, przebieraliśmy się w nie i odgrywaliśmy teatralne sceny. Szczególnym zainteresowaniem cieszył się mundur galowy pradziadka. Srebrne epolety, ciężki pasek z dużą klamrą z dwugłowym orłem, dużo złotych guzików, dziwny kapelusz, bluza albo raczej marynarka z mnóstwem ciężkich orderów i do tego szpada, cienka i długa w skórzanej pochwie – każdy z nas chciał być piratem. Oczywiście zaszczyty przypadały z racji urodzenia najstarszemu – mojemu bratu. Ja jako drugi w kolejce mogłem nosić szpadę. Wówczas to była nasz dzida. Rzucaliśmy nią do celu, który narysowaliśmy sobie na drzwiach starej szafy. Zwyciężał ten, który trafił rzeźbionego, czarnego anioła (wyrzeźbionego na płycinie w drzwiach) w głowę.
Noc Sylwestrową także przetrwaliśmy bez większych zmian. Tuż przed godziną dwunastą w nocy pobiegliśmy zgrają do obory. Wcześniej oczywiście wykradliśmy opłatek, który teraz wciskaliśmy do pysków najbardziej oswojonym krowom. Niestety ani Mućka ani Krasula (tak ulubione krowy miały na imię) nie przemówiły. My jednak baliśmy się czekać do 12. w nocy i w obawie przed duchami – a wiedzieliśmy, że duchy wychodzą o północy – wszyscy już za trzy dwunasta siedzieliśmy pod wielkim kuchennym piecem w kuchni, przy którym zipiąc ze zmęczenia po biegu, grzaliśmy dłonie i opowiadaliśmy niestworzone historie o tym, jakie to białe zjawy widzieliśmy jeszcze kilka minut temu.
W 1989 roku skończy się w Polsce komunizm. W 1985 r. nikt o tym, nie mógł wiedzieć. Nie wiedziałem ja, nie wiedziała demokratyczna opozycja, nie wiedziała władza ludowa. Tylko jedna pani nauczycielka coś przeczuwała. Dokładnie 14. stycznia 1985 roku w rubryce Uwagi wpisała:
„W ostatnich dniach Marek na lekcjach jest bardzo niezdyscyplinowany, interesuje się wszystkim innym, nie lekcją. Nie reaguje na zwracanie uwagi”
Skąd ta wpisująca uwagi kobiecina mogła wiedzieć, że właśnie w tej chwili zaczyna wiać wiatr historii, że za chwilę w areszcie zamkną Frasyniuka i Adama Michnika i że jeszcze tego roku Zbigniew Religa dokona pierwszego w kraju udanego przeszczepu serca?
Tego nie wiedziała ani ona, ani Michnik, ani Religa a tym bardziej mój ociec, który jak zawsze w podobnych przypadkach, tak i teraz egzekwował działanie sprawiedliwości bożej.
Z bożą sprawiedliwością nie ma żartów. Zresztą odczułem to na własnej skórze. Dlatego postanowiłem, że będę zupełnie nie do poznania. że będę innym człowiekiem. Obejrzałem kilka filmów dla dorosłych w TVP, w których pokazywali bohaterów westernów, ostatnich seansów filmowych itp. I dzięki temu odnalazłem w swoim życiu jakieś wzorce do naśladowania. Chciałem być innym, lepszym niż jestem człowiekiem.
Niestety „fatalna opinia” już się za mną ciągnęła.. Wszystko co złe pochodziło ode mnie. 29. marca pani wychowawczyni napisała, że działając z innymi osobami w zgodzie i porozumieniu zniszczyłem mienie osób trzecich.
Była to nieprawda i jawna niesprawiedliwość. Ja – Marek Trojanowski – nigdy, ale to nigdy nie działem w grupie, w bandzie, w porozumieniu. Jedyna grupę przestępczą założyłem w przedszkolu, ale ona szybko została zdekonspirowana. Jako herszt bandy kazałem płacić za członkostwo w grupie i syn kucharki, który bardzo chciał należeć do mojej organizacji wydał nas. Powiedział mamie po co mu potrzebne 20 złotych w monecie, mama powiedziała pani dyrektor, która nie omieszkała podzielić się tą informacją z moim ojcem. Ale mniejsza o to.
W każdym razie, powołując świadków i kolejnych biegłych, którzy wskazywali na niemożność zaistnienia opisanej sytuacji, doprowadziłem do togo, że pani nauczycielka przekreśliła swój wpis w moim dzienniczku. Mimo to pokazałem go rodzicom, żeby widzieli że ja jestem „prewencyjnie” oskarżany o wszystkie zaistniałe przestępstwa i żeby nie brali tych wszystkich oskarżeń sobie do serca.
Mama uwierzyła, ojciec nie.
Oczywiście pani nauczycielka zapamiętała swoją porażkę – to jak musiała przekreślić uwagę z dnia 29.03.1985r.. Ludzie na ogół nie lubią przegrywać, ona także nie lubiła tego uczucia. Dlatego przy pierwszej nadarzającej się okazji sporządziła kolejną notkę:
„Marek otrzymał ocenę niedostateczną z tabliczki mnożenia”
Tylko ja jeden – z tych wszystkich, którzy się nie nauczyli – oprócz oceny niedostatecznej otrzymałem tzw. „uwagę” z tabliczki mnożenia. Tylko ja. Jak mnie ojciec tłukł pasem nie beczałem – czułem się kimś wyjątkowym
25 kwietnia, 2010 o 22:58
chomikujesz pamiątki z przeszłości? czy tylko sentymentalnie dzienniczek ucznia z pierwszej klasy?
25 kwietnia, 2010 o 23:38
nie mam żadnych pamiątek z dzieciństwa (oprócz blizny na czole, po uderzeniu huśtawki). nie wiem jak to się stało, że ten dzienniczek przetrwał. co jakiś czas robię generalne porządki w książkach i papierach (kiedyś papierów było więcej, bo wszystko notowałem. teraz zapisuję na twardym dysku. ale mimo wszystko trochę szpargałów jest). ksiązki, których nigdy więcej nie przeczytam lub te, których nigdy nie miałem czasu przeczytać a moja intuicja podpowiada mi, że nie warto tracić na ich czytanie czasu – rozdaję. papiery zaś palę.
ale dzienniczek przetrwał. znalazłem go w piątek wieczorem, kiedy pojechaliśmy do naszego domu na wsi, na weekend. przeglądałem regały z książkami (w tym domu jest mój główny księgozbiór). chciałem coś przeczytać. w końcu zacząłem przeszukiwać swoje platonika i wyciągnęłem wydanie Die Fragmente der Vorsokratiker (moje wydanie jst z 1937r.).
Z drugiego tomu wypadł właśnie mój dzienniczek.
To było jak powrót do przeszłości. Ostatni raz podobnego uczucia doświadczyłem w okolicach roku 2006. To był wotrek. w przerwie między zajęciami poszedłem na obiad do PSS-owskiej jadłodajni. Dają dużo i nawet smakuje. Jest też kompot z prawdziwych owoców. Wiesz jak smakują rozgotowane, wyblakłe, trupioróżowe truskawki o konsystencji rozdeptanego ślimaka, które były na dnie porcelitowego kubka?
Zawsze po obiedzie kupowałem od kobieciny, która ustawiała swój stragan nieopodal stołówki (w zasadzie to nie był stragan, tylko otwarty bagażnik gruchota, w którym miała towar z Kauflandu w Guben). Kupowałem na deser paczke gumisi Haribo. Brałem zawsze zwykłe – klasyczne – czyli gumisie. Ale tamtego dnia klasycznych gumisi nie było, były inne – mieszanka: Haribo Phantasia.
byłem zachwycony. odkryłem ten sam smak, który pamiętam z dzieciństwa, kiedy to ciotka z Berlina przesyłała nam paczki. każdy kolejny żelek, każdy kolejny smak, kolejny obraz z dzieciństwa. ponownie z bratem ćwiartowałem galaretkowe sowy żyletką. szedłem ulicą, wyciągałem z kieszeni kolejne galaretkowate stwory i śmiałem się sam do siebie. pewnie ludzie – ci którzy na mnie wówczas patrzyli – brali mnie za idiotę. ja też bym siebie uważał za niespełna rozumu szczęśliwca, gdybym to nie ja był wówczas tym dziwakiem.
za bilet do własnej przeszłości zapłaciłem 6 zł.
dzisiaj częśto kupuję mieszankę Phantasia, ale już nie przenoszę się do przeszłości. to już nie działa. bilet za 6 zł. był jednorazowy.
ale w piątek znalazłem inny bilet – ten dzienniczek ukryty w DKII. też się cieszyłem jak głupi czytając uwagi pani od wychowania początkowego.
26 kwietnia, 2010 o 11:35
z tym haribo phantasia to niemalze jak z Proustem i jego magdalenką.
26 kwietnia, 2010 o 12:42
czyli dzienniczek sam się napatoczył, akurat w tym momencie. To akurat jest ważne.
Marku, piszesz o smaku potraw z przeszłości. Dla mnie kotlety z jajek są takim daniem. Jadłam je po szkole w barze mlecznym przynajmniej raz w tygodniu. Takiego jedzenia moja mama nie gotowała, zresztą nie przywiązywała wagi do codziennych obiadów. Pacjenci byli najważniejsi.
Potem miałam kilkunastoletnią przerwę w chodzeniu do barów, najbliższy koło domu zlikwidowano, inne były nie po drodze. Ale dwa lata temu z siostrą specjalnie pojechałyśmy do baru na kotlety z jajek. Ona też je bardzo lubi, ale nie gotuje, tak jak i ja.
Jedyny zgrzyt w kulinarnych doznaniach to ilość soli w potrawie za 2,50 zł Albo tak się obecnie wydelikaciłam smakowo, albo kucharki przesalają jedzenie.
A wracając do pamiątek szkolnych, nie wiem czy moi rodzice przechowują nasze dzienniczki. Obawiam się, ze mama pedantka dawno je wyrzuciła na śmietnik, lub ja je zniszczyłam zaraz po ostatnim dzwonku, ponieważ nie było w nich pochwał.
A uwagi?: „Iza śpiewa na lekcji, chodzi po klasie” „Przeszkadza innym, rozmawia”, „zapomniała zeszytu, książki”
Te mówione były wredniejsze:” o jaśnie hrabianka raczyła przyjść do szkoły” (a przecież chorowałam, leżałam w szpitalu. Później nauczyłam się podrabiać podpis mamy i sama sobie pisałam zwolnienia, bo rodzice zapominali)
Klasę wspominam bardzo miło: dwudziestu kilku chłopców, kilka dziewczynek i apodyktyczna wychowawczyni.
Do tej pory pamiętam zdanie Franka wypowiedziane do nauczycielki: „na ty to tramwaj staje”, a Franek był z natury flegmatykiem. Tak, to była moja szkoła życia na stoczniowym osiedlu i teraz o niej myślę z sentymentem i śmieję się.
26 kwietnia, 2010 o 18:22
Witam,od dawna bardzo chciałem się wpisać na tej stronie.
Z góry bardzo dziękuję za opublikowanie mojego komentarza.
Kocham Wszystkich i pozdrawiam. Jestem szczęśliwym człowiekiem i Wszystkim szczęścia życzę.
26 kwietnia, 2010 o 23:32
izka, ja także nauczyłem się podrabiać podpis ojca. zresztą moja wychowawczyni w podstawówce wpisując mi uwagę żądała by to ojciec a nie mama sie pod nią podpisał. robiła to z premedytacją.
za każdą uwagę dostawałem manto. nie było żartów, czasu na ewolucyjne dostosowanie się do radyklanie zmieniającego się otoczenia także nie było. wymyśliłem rozwiązanie rewolucyjne: trenowałem podrabianie podpisu ojca. nauki w tym zakresie odebrałem od starszego brata, który mi pokazał technikę z naostrzoną igłą.
Zdradzę ci ją.
Bierzesz oryginalny podpis i nakładasz go w miejsce, w którym chcesz mieć „oryginalny” podpis (czyli w moim przypadku: pod uwagą nauczycielki). delikatnie nakłuwasz oryginał cieniutką igłą, tak że na kartce pod spodem pozostaje prawie niezauważalny ślad nakłuć. prawie gotowe, pozostaje ci tylko pewną ręką poprowadzić długopis po tych nakłuciach i masz podpis gotowy.
Pani się nie zorientowała, ale ojciec tak. Kiedy zobaczył w zeszycie do matematyki wpisaną uwagę za brak zadania domowego, którą zaobaczył pierwszy raz na oczy a pod którą był jego szlaczek zmienił się nie do poznania. nagle wyrosły mu długie białe wąsy, na głowie pojawił się słomkowy kapelusz a flanelowa koszula i robocze spodnie zmieniły się w jednwabne, ręcznie tkane i malowane kimono.
Na chwilę przemienił się w mistrza Shao Lin, który ćwiczy swojego uczania. Ja zaś na tej lekcji trenowałem uniki i sztukę latania. nie obyło się też kursu biegania po ścianie. Pewnie widziałaś kiedyś film „przyczajony tygrys ukryty smok”, i widziałas jak w filmie wojownicy poruszają sie po płaszczyznach pionowych. Pewnie uważasz, że to nie jest możliwe, że tak się dzieje tylko w filmie. A ja ci mówię, że każdy by tak potrafił. co więcej, do tego nie potrzeba ani specjalnego treningu, ciągnęcego się latami ani wyjątkowych uzdolnień – Potrzebujesz tylko dobrego mistrza.
Ja miałem najlepszego.
27 kwietnia, 2010 o 3:03
o rodzicach można pisać w nieskończoność, a przecież czy chcemy tego, czy nie, powielamy ich zachowania, często nie uświadamiając sobie tego. Krew, to krew, geny to geny…
fragment wiersza Josifa Brodskiego:
„Oto twój tato z mamą. Rodzina.
Krew z krwi, kość z kości. Nie twoja wina.
Co, smętna mina?”
Mirosław Czyżykiewicz „Pieśń na powitanie” słowa Josif Brodski ( można wyguuglować cały tekst)
27 kwietnia, 2010 o 3:19
I od razu przypomniało mi się zdanie Josifa Brodskiego, że gorsze niż palenie książek jest ich nieczytanie w kontekście informacji o likwidacji najstarszej prywatnej biblioteki w Polsce.
Dlaczego trzeba ją zamknąć? ponieważ ma już tylko koło czterdziestu czytelników.
I tak ponad stuletnia biblioteka w Łodzi upadnie z braku czytelników płacących abonament. Na państwowe pieniądze właścicielka nie ma co liczyć, bo prywaciarzom się nie należą. Łódzcy poeci czytają tylko swoje wiersze i nic innego?
I jak to się ma do wyższości słowa zapisanego na papierze nad słowem wystukanym w internecie.
27 kwietnia, 2010 o 3:51
iza, nikt nie spali tych książek. wiesz co się stanie?
cenne zbiory trafią do większych bibliotek a reszta zostanie przesortowana; dublety trafią do obrotu, reszta do innych zainteresowanych bibliotek.
nie mam żadnego sentymentu do instytucji. mnie nie martwi zamykanie stuletniej biblioteki i zwalnianie stuletnich bibliotekarek z pracy. a książki? książki mają swoje losy izo, i widocznie taki los czeka wszystkie książki.
27 kwietnia, 2010 o 5:05
Marku, dlaczego nie zamyka się w takim razie państwowych bibliotek? Mają więcej czytelników?
Nie powinnam więc się dziwić, że młodzi poeci gros swojego czasu poświęcają nie na tworzenie, a na wyrywanie kasy z państwowych dotacji. Z góry zakładają, że ich dzieła nie mają wartości nie tylko w monecie a żyć z czegoś trzeba.
Dopiero teraz zauważyłam radosny wpis IPN. Marku, na twój blog zawitali zakochani ludzie. O ho maj u drzwi. IPN kocha ciebie i mnie.
wybierz za mnie napisała/ napisał o ciastku maczanym w filiżance herbaty przez Prousta. Magdalenka to synonim szczęścia, wspomnienie ogrodów, smak przefiltrowanej przeszłości dla autora, a dla mnie to gorszy rodzaj ciastka. Pamiętam jaka byłam niezadowolona, że książkowy opis nie odpowiadał temu co miałam w ustach.
Dlatego na wszelki wypadek nie jadłam osławionej kremówki papieża.
Ile razy próbowałam dań rozsławionych przy okazji, tyle razy kręciłam nosem.
27 kwietnia, 2010 o 5:20
iza, słusznie zauważyłaś, że głównym zajęciem współczesnych polskich literatów jest tzw. „wyrywanie kasy”.
wspomnienie PRL-owskich nakładów w ilości 300.000 egzemplarzy gdzies tam siedzie przyczajony w duchu literatów – marzą się dotacje państwowe i państwowe nakłady i wycieczki za państwowe pieniądze – kolonie literackie do Włoch, Stanów, Francji.
Marzą się nagrody Ministra pierwszego i drugiego stopnia, niektórzy nie pogardzą i trzecim lub czwartym a nawet wezma i szesnasty – o ile zostanie wymyslony.
Marzy się dodatkowy pokój przyznawany artystom na pracownię przez państwo.
człowiek musi mieć marzenia. nie może zyc bez nich. i zanim pojawią się nowe marzenia, zanim literaci zaczną marzyć o czyms innym niż państwowa renta, etacik w budżetówce, bezpieczna posadka nie mają wyboru – muszą żyć marzeniem 300.000 nakładu
28 kwietnia, 2010 o 16:35
Nie wnikam, jak Justyna B. próbuje, w Twoją chorobę, Marku.
Popełniasz, pisząc, tzw. błędy. Logiczne, semantyczne itd.(jeśli zechcesz, chętnie je wykażę) czym wystawiasz się na tzw. pośmiewisko.
Szkoda mi Ciebie, mimo że mi ni podrodze z Tobą –
Trzymaj się dzielnie –
RK
28 kwietnia, 2010 o 23:35
Roman, jestem ułomny i chromy jak ten grzesznik, który uwięziony przez całe swoje życie (gdyż nigdy nie zmyto z niego grzechu pierworodnego) w najgłębszym z lochów nigdy nie dowiedział się jak wygląda słońce. Błędy, których nie popełniłem doprowadziły mnie do tego miejsca, w którym się znalazłem. Z tych kamieni zbudowany jest mój dom. Dlaczego miałbym się wstydzić swoich pomyłek, skoro są moją naturą?
Ty możesz to nazywać chorobą, możesz zalecać percodan, który znieczuli na wszystko, otępiając zmysły. Ale żaden lek, żadna diagnoza nie uczyniły z człowieka anioła. Bo na człowieczeństwo nie ma lekarstwa
Zresztą, Roman, jaki byłby ten świat i czy człowiek byłby tym człowiekiem, którego znamy gdyby nie pomyłki? wyobrażasz sobie idealną żonę, która nigdy nie przesoliła zupy? która zawsze jest ogolona? która zawsze ma orgazm w tym samym momencie, co ty? wyobrażasz sobie nie tyle idealne Państwo oraz idealne Społeczeństwo ale Państwo i Społeczeństwo, w którym nie wymyślono rzeczownika „błąd” / „pomyłka”, bo nigdy nie było takiej potrzeby?
Roman, sprawa ostatnia.
Raj sie skończył wtedy, gdy człowiek popełnił błąd. I kiedy zbłądził, kiedy został wygnany dopiero wówczas stał się człowiekiem. Skazany na wybory, na samotność w wybieraniu, na śmierć i na choroby zaczął żyć swoim życiem. W tym momencie, w którym popełnił błąd – zgrzeszył – z idealnej, bezwolnej maszyny, zabawki stwórcy stał się człowiekiem, dla którego rozpoczęło się życie pełne niebezpieczeństw. Takie życie, które wszyscy znamy.
wracając do mojego przypadku i twoich analiz – rzecz ma się następująco. Otóż gdyby nie moje błędy rzeczowe, ortograficzne, literowe, logiczne itp., gdyby nie wszystkie okropieństwa literackie, które tu wyczyniam nigdy nie odwiedziłbyś strony historiamoichniedoli.pl 150 razy, nigdy nie wyklikałbyś 438. trafień (dane od. 01.04-27.04) co daje ci 23. miejsce w rankingu wszystkich klikających.
[Czy ty wiesz, że nawet ja – człowiek, który upaja się własną doskonałością – nie mam pierwszego miejsca w tym rankingu? Że są ode mnie lepsi?]
Ostatnia sprawa: Roman, gdyby nie tacy ludzie jak ja ty nie mógłbyś być wspaniałym, dobrodusznym, wyrozumiałym, ludzkim, dobrym, ludzkim, wolnym od błędów, , itp. itd. Romanem Kaźmierskim.
Wiesz, mam taki pomysł: bóg nie po to stworzył człowieka, by jego dzieło było doskonałe ale po to, by móc na tle jego chromości, grzesznej i ułomnej natury kontemplować własną doskonałość. Pamiętasz, co mówił w raju do serafów ustawiając ich na straży bram z ognistymi mieczami?
Pilnujcie, żeby człowiek nie wrócił i nie zjadł drugiego owocu, owocu z drzewa życia wiecznego, bo wówczas stanie się taki jak ja.
Stwórca nie potrzebował istoty doskonałej, jak on. Stwórca potrzebował kontrastu dla swojej doskonałości.
27 maja, 2010 o 8:56
Nic się nie zmieniło od Twoich czasów, mój syn dostaje podobne uwagi, zabawne jest to, że na początku nie rozumiałam na jakiej lekcji syn gadał a na jakiej słuchał muzyki, podpis nieczytelny, a żaden z nauczycieli nie wpadł, żeby napisać na jakiej lekcji, co się działo. Dzisiaj rozpoznaję charakter pisma nauczycielki, z synem się nie tłukę, dużo czyta ,mądrze gada, nie bije dziewczyn, staruszkom nie podstawia nogi… i jak słyszę, – musiałabyś posłuchać jak ona nudzi na tej lekcji… Birkowa Cię lubi, chyba już wiem, za co…