.
Protokół z badania
Badający: specjalista pierwszej klasy dr Marek Trojanowski
Badany: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki,
Wiek: 48 l.
Płeć: M
Plansza numer jeden.
Pytanie: Z czym się panu kojarzy ten obraz?
Odpowiedź:
przechodził anioł koło
mojej matki rzekł
ty nie jesteś chora
Stefanio i zamilkł
[V]
Pytanie: Kim mamusia jest z….?
Odpowiedź:
moja matka piękny krzew dwulicowy
jest pól Polką pól Ukrainką
raz jest miłością a raz nienawiścią
piękny krzew o dwu twarzach
[CIX]
Uwaga badającego:
Badany impulsywnie reaguje na słowo matka. Przerywa w połowie pytania.
Plansza numer dwa.
Pytanie: Z czym się Panu kojarzy ten obraz?
Odpowiedź:
matka myje chore bardzo chore
nogi i mówi od rzeczy
[CXIX.]
Konkluzja tych badań mogłaby być taka:
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki bardzo, ale to bardzo kochał swoją mamę. Właściwie to kochał ją tak jak nikt inny na świecie. I jeżeli mama nie miała nic przeciwko temu, to nikomu nic do tego.
Ale konkluzja będzie inna.
Wszystko zaczęło się od tego, że w jednej z księgarni internetowych kupiłem tomik Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego pt. Dzieje rodzin polskich. Na pięćdziesięcioczterostronicową książeczkę w kolorowej okładce wydałem prawie pięć złoty, nie wliczając w to kosztów przesyłki. W księgarni tej były tez inne równie tanie a nawet i tańsze książki. Literatura fantasy, kryminały, klasyka literatury światowej – wszystko dosłownie za grosze. Ja wybrałem tomik Tkaczyszyna-Dyckiego wydany przez wydawnictwo Sic! w 2005 r.
Tomik zaczyna się dobrym tekstem i wszystko byłoby dobrze, gdyby wydawca wespół z autorem ograniczyli wybór wierszy wchodzących w skład tomu do tego i tylko tego tekstu. Oto on:
motyl kołysze się w trawie i na swój
sposób uszczęśliwia kolorowy świat
bądź unieszczęśliwia zważywszy przecież
fakt że przyfrunął znikąd
i spoczął na liściu koniczyny
z kwiatu na kwiat ale przede wszystkim
do dziś pozostaje nieodgadniony
pośród czterolistnej koniczyny zważywszy
i to, że liczą się wyłącznie fakty
[przedmowa]
Jak widać – wiersz Przedmowa – to klasyczny kominkowiec w sensie brytyjskim. Nadaje się na długi wieczór, w sam raz do kominka, do butelki wódki. Na wieczór nieprzysiadalny – sam na sam z sobą i ciepłem ognia na twarzy. Nic dodać nic ująć.
Ale jak to ze statystycznym tomikiem wydawanym przez statystycznego poetę w statystycznym wydawnictwie bywa, tak i Dzieje rodzin polskich jest książeczką o statystycznej objętości: ok. 50. stron. Poeta musiał zapełnić strony literackim mięsem. A to oznaczało definitywny rozbrat z jakością na rzecz ilości.
Ilościowo tomik Tkaczyszyna-Dyckiego jest zbliżony do statystycznego ideału pt. „Około pięćdziesiąt stron”. Jakościowo także nie odbiega od średniej z tym wyjątkiem, że o ile o jakości statystycznego tomiku statystycznego poety współczesnego wnioskować można po lekturze pierwszego tekstu, w tym przypadku drugi wiersz jest soczewką, w której ogniskuje wartość artystyczna dzieła.
Oto drugi wiersz:
w sąsiednim pokoju umiera moja matka
która mimo to zatrudnia się myśleniem o mnie
jeszcze kiedyś napiszę na czym polega
umieranie moje i jej w ciemnym pokoju dolnym
w tym samym który dawniej należał do Wandeczki
jeszcze kiedyś napomknę na czym polega
jej pobyt w Chicago na czym się to wszystko
zasadza w ciemnym pokoju
górnym skąd nam wysyła dolary tudzież paczki
i sny uszkodzone poza granicami kraju (ale to już
jest temat na osobną książkę) i zabezpieczone
w foliowym woreczku wędrują do rąk własnych.
[II]
Tym, którzy nie czytali tekstów Tkaczyszyna-Dyckiego należy się małe wyjaśnienie.
Poezja Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego to poezje o „mojej matce”, „mojej chorej matce”, „mojej umierającej” bądź „mojej umarłej matce”, która „mieszkała” lub „mieszka” w „naszym domu”.
W zbiorze wierszy z lat 1989-2003, które wydał Tkaczyszyn-Dycki w 2006 r., pt. Poezja jako miejsce na ziemi, kategoria „matki” pojawia się w różnych konfiguracjach ponad 80 razy. Charakterystyczne jest to, że niezależnie od okresu powstania wierszy „matka” w poezji Tkaczyszyna-Dyckiego jest niezmienna jak kostka granitowa, którą Niemcy wybrukowali główne ulice w Breslau. Korzystając z licencji poetyckiej Tkaczyszyn-Dycki cały czas uśmierca kobiecinę, spełniając od czasu do czasu jej kuriozalne życzenia:
nie to jest ważne ile przepłaciłem
ale że sandały przyniosłem od Szałańskiego
który potwierdził: „w sąsiednim pokoju
umiera twoja matka i prosi o białe trzewiki”
nie słuchając matki krzywdzi się siebie
dlatego pilnie przykładam się do jej próśb
„kup mi synku białe trzewiczki i białe
rękawiczki a potem supeł zrób mi z ust
który sam się z miłości do mnie
zawiąże i rozwiąże a ty go tylko
uprzedź w sklepie Szałańskiego
pamiętając również o sznurowadłach”
[CXCIII.]
Nie potrzebny jest wróżbita ani genialny umysł, by przewidzieć o czym jest kolejny wiersz w tomiku Dzieje rodzin polskich oraz Poezji jako miejscu na ziemi. Tkaczyszyn-Dycki Eugeniusz jako poeta z wrodzoną finezja i rzeźniczą gracją będzie pastwił się nad rodzicielką:
w sąsiednim pokoju umiera moja matka
która się porusza jak pod folią nie wstając z łóżka
w jej przypadku wszystko jest folią ciężka
kołdra co się zsunęła i nie chce się podnieść
[III] dzieje rodzin…
kiedy zaczynałem pisać wiersze wierzyłem
że to minie w przeciwieństwie do zawirowań
wokół mojej matki do zaburzeń
tymczasem ludzie wciąż nie mogli zgłębić
[CXCIV. STATKI] poezja jako…
(dla dociekliwych: w kolejnych wierszykach także „matka umiera”. W wierszu IV czytelnik przeczyta w pierwszej strofie: „ten dom jest za wielki / dla mnie i dla mojej matki / umierającej w łóżku… W wierszu CXCV. KÓŁKO I KRZYŻYK Tkaczyszyn-Dycki napisze o „mojej matce… chorej która swój brzemienny sen trzymała / na wierzchu obnosiła się z nim dopóki nie wypłynął / z pierwszych mgieł)
Żerując od początku swojej kariery literackiej na „mojej umierającej matce” Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki zdołał rozczulić środowisko. Zresztą nie tylko krytycy współczuli. Ale jak tu nie współczuć? Trzeba być skończonym bydlakiem by nie współczuć człowiekowi, który niczym babcie w kółku różańcowym frazę „wybaw nas Panie” powtarza: „moja umierająca matka”, „moja umierająca matka”, „moja umierająca matka”.
Historia uczy, że istnieją najróżniejsze sposoby wzbudzania empatii.
Tuż po II wojnie światowej w Niemczech była moda na telewizyjne dzieci. Śpiewający falsetem mały Aryjczyk był idealnym substytutem poległych dzieci zmobilizowanych w HJ bądź w Volkssturmie. Czy można było lepiej i skuteczniej dobrać się do portfeli z markami w okresie powojennego kryzysu?
Inny sposób na empatię, to chwyt „na pedałka”. Numer ten wypala tylko w społeczeństwach konserwatywnych, tam gdzie istnieje silna więź między społeczeństwem a kościołem. Działa to w ten sposób, że artysta publikuje książkę X, następnie książkę Y. Później następuje tzw. „niekontrolowany przeciek do prasy” pt. „On jest gejem”. Wybucha zamieszanie, w którym powraca się do wydanych dzieł artysty ale tym razem odczytuje się pod kątem domniemanego pedalstwa doszukując się motywów homoseksualnych. Na końcu wypowiada się sam zainteresowany:
– Proszę Państwa, szanowni Krytycy, szanowni czytelnicy, oto mój chłopak.
Co ciekawe lesbijstwo nie wywołuje takiego fermentu reklamowego jak pedalstwo. Być może wynika to stąd, że niezależnie od tego jak bardzo konserwatywne są społeczeństwa, to dominujący pierwiastek patriarchalny stosunkowo łatwiej zaakceptuje widok macających swoje cycki ładnych dziewczyn, niż liżących się po owłosionych klatkach panów.
Wracając do poezji Tkaczyszyna-Dyckiego. Jego numer z „umierającą matką” w porównaniu z innymi marketingowymi numerami, które widziała polska literatura w dwudziestym pierwszym wieku nie jest ani oryginalny ani nie jest nieoryginalny. Kultura zna wiele przypadków robienia kariery przy pomocy własnych matek. Począwszy od Edypa a na Edwardzie Geinie kończąc. Czy Tkaczyszyn-Dycki w swojej relacji z „umierającą matką” jest naśladowcą Edypa czy kaletnika-amatora – tego dowiedzieć się można odwiedzając piwnicę poety.
23 lutego, 2010 o 10:05
Kamilu, „udręka”? stylizujesz się na Jezusa, który męczył się, bo jakiś głos wewnętrzny, jakieś przeznaczenie mu podpowiadała, że tak właśnie żyć należy? Też słyszysz głosy? masz niewidzialnego przyjaciela?
ja byłem na wszystkich portach, konkursach, wieczorach poetyckich i slamach, nawet tych, które organizowane były w najmniejszym z mozliwych GOK-ów. Poważnie.
23 lutego, 2010 o 10:05
no tak, faktycznie.
a skąd wiesz, że Leoncio jest kobietą? a jezeli już wiesz, że jest, to czy jest ładna czy raczej nie?
23 lutego, 2010 o 10:15
E tam, nie lubię dużo ludzi w jednym miejscu, trzeba trochę pocierpieć czasami, żeby czegoś się dowiedzieć, w tym roku siedzę w domu już. Mi te wyjazdy nie służą.
23 lutego, 2010 o 10:23
Haha, świetne Marek!
A Tkaczyszyn Dycki mówiłby inaczej :)))
– Cześć umiera mi mama! dziewczyny umiera mi mama, umiera mi mama… pewnie umiera mi mama, słyszałyście o umieraniu mam, o mnie umiera mi mama! jestem Gienek umiera mi mama! Dy.. umiera mi mama… Dycki. Piszę jak umiera mi mama, jeżdżę gdy umiera mi mama na porty umiera mi mama do Wrocławia umiera mi mama, i umiera mi mama znam tu umiera mi mama wszystkich umiera mi mama. Kiedyś jak umierała mi mama, dałem cześć umieraj mi mamo Czerniawskiemu umiera mi mama, on umiera mi mama, on umiera mi mama, jest najlepszym kumplem umiera mi mama Dehnela. umiera mi mama! co? umiera mi mama? jak to kurwa umiera mi mama nie wiecie umiera mi mama umiera mi mama kim jest Dehnel umiera mi mama? Jesteście kelnerkami z obsługi? umiera mi mama? macie przerwę? umiera mi mama, mam spierdalać? Umiera mi mama. No to umiera mi mama, sobie umiera mi mama chyba pójdę jak umrze mi mama, do innego stolika umiera mi mama, panie umiera mi mama wybaczą umiera mi mama. Aha umiera mi mama, czy jeżeli już tu jestem umiera mi mama, czy mógłbym wziąć od pani te umiera mi mama pół piwa umiera mi mama, bo się wczoraj spłukałem – w końcu umiera mi mama! Rozumiem, umiera mi mama, mam spierdalać bo umiera mi mama. Do widzenia, umiera mi mama.
Więc jednak Dycki jak pijaczyna :)))
Ale tak prawdę mówiąc to w sumie jednak bardzo chciałem bronić Dyckiego, bo jego najnowszy tomik jest w istocie niezwykły z uwagi na unikalność techniczną, oryginalność pewnej struktury płynnej, wędrówki wersów z wiersza na wiersz itd itd (o czym pisał Paweł Kozioł), ale niestety nie mam tego tomiku, więc nie zbadałem kwestii dokładnie. W każdym razie kiedyś to uczynię, bo jeśli to prawda, to jest w tym faktycznie jakaś głębsza myśl (dla cierpliwych), niż oczywiście te powierzchowne natrętne wątki, które Dyckiemu zarzucasz (choć właśnie może tu chodzić o tzw. „efekt kliszy”, sprawiający, że za 60 lat, gdy usłyszysz „umierająca matki” i dodasz rzymskie numeracje, to ci z tego równania zawsze wyjdzie Dycki! i sumie to jest styl przecież!)
ps. ale w tej teraz wersji pijackiej to już co innego – to moje parodiujące twoje Marku parodie z parodii, jaką jest natręctwo kliszy umierającej matki u Dy… hik …ckiego… :)))
23 lutego, 2010 o 10:38
romek, w tej powtarzalności motywów u Dyckiego mozesz doszukiwać się jakiejś głębi. Równie dobrze możesz spoglądać na przerywaną linię oddzielającą pasy jezdni, by po pewnym czasie dojść do wniosku że jest w tym cos więcej niż powtarzalność. i tym sposobem po kilku- kilkunastu latach odkryjesz teorie figur nieskończenie samopodobnych, odkrywasz zbiór Mandelbrota. przygladasz się, przygladasz i myślisz. tworzysz kolejna teorię, i kolejną. i niepostrzeżenie powstaje nauka, nauka na temat samopodobienstwa wraz ze swoimi prawami naukowymi, z aksjomatami, regułami. i gwarantuję ci: ta nauka jako taka będzie ciekawa, ale powtarzalne w nieskonczoność motywy w wierszykach Dyckiego są tak nudne jak plasterek salami w niemieckim więzieniu na śniadanie każdego dnia w roku.
23 lutego, 2010 o 10:46
Na palcach jednej ręki można policzyć poetów, którzy od alkoholu stronią.
23 lutego, 2010 o 10:51
Kamilu tu nie chodzi o wódkę ale o poezję.
23 lutego, 2010 o 10:56
Tak, w wersji pijackiej taka mantra jest bardziej tragiczna!
Ale w przypadku najnowszego tomiku Dyckiego „Piosenka o zależnościach i uzależnieniach” taka „przepływowa” konstrukcja jest w gruncie bardzo trudna! To w ogóle wymaga cierpliwości i metodycznego zbadania. Nie umiem ci teraz tego wyjaśnić, bo to nie ma nic wspólnego z „obrazem” przerywanej lini, to raczej linia, której część ucieka pod ziemię, a jej reszta idzie swoim torem dalej, gdzie skądś, z boków, dołącza do niej inna linia i z tej mieszanki, mamy nową linię, której część znowu idzie pod ziemie itd itd. to raczej „panta rei”, ale w jeszcze innej dyskretniejszej formie. To Marku, wcale nie jest takie głupie (choć owszem, może być nudne, no ale w sumie nie wszyscy pisarze piszą o mało nudnej, figlarnej i dynamicznej dupie marynie, dla wesołej portowej w kompani, żądnej ekspresji! i to też dobrze, bo tu akurat Dycki wykazuje pewną odwagę cywilną, której szukać dziś ze świecą, pisze na jedną, dwie nuty)
Ale ja ci tego teraz nie wyjaśnię, nie mam tomiku, i dopiero jak będę miał szczęście, to zbadam, przemyślę i wyłożę (zresztą ja lubię cierpliwą lekturę, nie cierpię czytać expressem)
23 lutego, 2010 o 10:56
Ale to właśnie przez poezję najczęściej :)
23 lutego, 2010 o 11:11
ja nie mam czasu na wnikliwe lektury, mam raka
23 lutego, 2010 o 11:21
Marku, a jak długo masz raka? Bo jeśli 2 lata, to może by tak zwyczajem Niedoczytań zrobić mu urodziny?!! :)))
23 lutego, 2010 o 11:33
32-33, w zależności jak liczysz.
23 lutego, 2010 o 12:10
Trzeba ci zatem doktora! A polecam dra Sandrago!
Ha, no właśnie, dr Sandrago to bohater pewnej powieści z 1717, który był lekarzem i założył – nomen omen! – szkółkę medyczną, której metoda nauki nad wyraz dokładnie przypomina metodę i wiedzę wdrażana uczniom w słynnej szkółce literackiej JW z 2010! A więc 300 lat później!
Otóż dr Sandrago miał tylko jednego ucznia – swojego lokaja! I tak oto w godzinę wyłożył mu całą wiedzę medyczną, która obecnie słuchają uczniowie JW
– Moje dzieci – rzekł na lekcji dr Jakub W* – odkryję zaraz przed wami tajemnicę zbawiennego rzemiosła, które od lat już wykonuję. Inni pisarze dochodzą do swojej wiedzy po uciążliwych wieloletnich studiach i po przeczytaniu całego mnóstwa lektur. Zajmują się semantyką, semiozą, gender, narratologią, historia literatury itd. Ja zaś oszczędzę ci tych trudów i krótszą drogę ci pokażę. Wiedzcie zatem, że tylko krew puszczać należy i poić pacjenta (czytelnika) wodą – oto sekret pisania wszystkich pisań na świecie! Porobiłem mnóstwo obserwacji i pisanie tylko do tych dwóch punktów ograniczyłem – puszczanie krwi i lanie w pacjenta (czytelnika) całych setki stron wody. I nie nauczę was nic więcej, poznaliście teraz creativ writing do gruntu, korzystając zaś z owoców moich długoletnich obserwacji prędko zręcznością mnie mistrzowi dorównacie. I teraz już jesteście uczonymi co by pisać, i pomyślcie o tych osłach, co strasznie długo są pisarzami, czasem kształcą się nawet i piszą całe życie, a potem dopiero uczonymi zostają jak wy, którym na to jedna lekcja wystarczyła i wydatek 500 złotych :)))
Marku, a więc tą bardzo starą ale wciąż jarą metodą literacką upuść sobie krew i wlej se wodę litrami, a rak minie!
15 kwietnia, 2010 o 15:53
Po co o tym piszesz?
15 kwietnia, 2010 o 22:37
z zupełnie innych powodów niż te, dla których zadałeś to pytanie.
27 kwietnia, 2010 o 16:34
Jakie są powody dla których KRZEW GORĄCY zadał pytanie? Czy tak przenikasz intencje pytających?
27 kwietnia, 2010 o 22:34
Przenikanie, o którym Krzew Gorący wspomina, to podstawowa umiejętność marka. Oprócz tego marek posiadł sztuke latania, topienia wzrokiem metalu, zatrzymywania pociągów intercity w pełnym biegu, przenoszenia się w czasie, podróżowania na Słońce. Zatem widzisz takie przenikanie intencji dla mnie to pestka.