W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku na wyższych uczelniach plastycznych panowała niepodzielnie abstrakcja.
Nawet, jak inne pracownie nieśmiało wprowadzały awangardowe prądy (konceptualizm), Akademie Sztuk Pięknych twardo obstawały przy abstrakcji, z niej robiło się przeglądy semestralne, konkursy niczego innego nie nagradzały.
Czytając dzisiejszą poezję, produkowaną w takim nadmiarze (obrazy tak samo można było produkować w dużych ilościach, nawet trzy dziennie), podejrzewam, że jest ona zrobiona, tak jak malowało się obrazy: zestawiając słowa piękne.
Estetyzm tamtych lat, wyalienowany i oderwany brutalnie z wszelkiego sensu i oszukujący odwieczny nakaz tworzenia, a nie spekulowania, był bezpieczny, skuteczny i nie do zdemaskowania. Przy pewnej wprawie, a trudno jej było nie posiąść, malując tak dużo i z mając zewnętrzną aprobatę nie osiągnąć biegłości w zestawianiu plam barwnych, pojąć technikę bezkolizyjnego ich umieszczania wspomagając się zasadą koła barw, harmonii kolorów kontrastowych bądź tej samej jasności.
Przeczytałam po raz szósty dzisiaj th Pasewicza zastanawiając się, czy tak obszerny utwór jest wydarty z trzewi artysty, czy jest urzędniczym dodawaniem poszczególnych strof wynikłym z rejestracji tego, co się nawinie patrząc przez okno, gdy się do niego podchodzi zapalając papierosa.
W malarstwie abstrakcyjnym, które mając bardzo chwalebny cel by raz na zawsze osiągnąć wolość, uwolnić się od służby ozdabiania mieszkań, kościołów i urzędów, panowała nicość, mająca przywołać zniszczonego bądź odegnanego z utworu ducha.
Udało się to Pollockowi, udało Mondrianowi. Ich praca polegała bowiem na porządkowaniu. Na wyborze z natłoku wewnętrznych i zewnętrznych bodźców tylko tych elementów, które ściśle określały wewnętrzne przewodnictwo artysty.
Czy th Pasewicza spełnia swoją nicością jego wewnętrzne oczekiwania?
Czekam na następny odcinek analizy.
Pisz Marku, pisz…