.
One
Cześć
Ja
Cześć
One
Cześć
Ja
Cześć
One
Cześć
Ja
No, cześć
One
Hihihihihi
Ja
?
One
Hihihihihihi
Ja
Robimy coś wspólnie?
One
Hihihihihihihih
Ja
Śmiejecie się jak konie
One
Hihihihihihi
Ja
Ja pierdolę
One
Hihihi to chodź, hihihihi
Ja
Idę, idę w pizdu. Z dupą trzeba od czasu do czasu o czymś porozmawiać
26 lipca, 2010 o 0:18
najważniejsze na tym zdjęciu są zamknięte usta. Przynajmniej dziurawych pieńków nie widać!
Nie mogę się jeszcze otrząsnąć po dwuwersowym obcowaniu z poezją Marty Podgórnik. („śmiech, dwurzędny ogier, umyka szarobiałą skruszoną taflą”)
Napisałeś „śmiejecie się jak konie”, a ja sobie wyobraziłam, że następne zdanie będzie brzmiało: pokażcie stan uzębienia, niech Izabella się wystraszy”
I okazuje się, że czasami lepiej pokazać dupę niż zęby.
26 lipca, 2010 o 13:18
Marku, a zatem do dzieła!
Wyobraź sobie, że twoja nowa kategoria wpisów – „porno”, nagle otworzyła mi szeroko oczy! Coś nagle zrozumiałem! Że oto żyjemy już nie w literaturze samych słów, ale w literaturze obrazkowej! Że literaturze bezobrazkowej trzeba w końcu głośno powiedzieć – won, spierdalaj! Zrozumiałem oto nagle, że swoje pisane od lat dzieło literackie, aby je do samego końca wyczerpać i dopełnić, to muszę upstrzyć obrazkami, fotami, fotostorami, animacjami, cyberanimacjami. Tak więc pozwól Marku, że dam tego tu pierwszy i arcyważny krok. I że poniżej wkleję w osobnym komentarzu tekst, który będzie kiedyś widniał jako pierwszy, w prologu mojej przyszłej jedynej książki, słowem tekst, który – co jest moim najgorętszym marzeniem – zapoczątkuje moją opowieść pt. „Compositae. Listy Pana dzieja i Moca i umpanie”. Każdemu kolejnemu tekstowi będzie już potem towarzyszyć OBRAZ, foto, fotostory, cyberanimacja itp.
Ten pierwszy w mojej przyszłej i jedynej książce, przywitalny tekst, który ci zaprezentuję dotyczy… autoporteretu. No jakże by inaczej! Jak już człowiek pisze coś, potem toto publikuje, rzuca w świat, przed ludzi, to chociaż powinien się na początku przedstawić, no nie? No ba! No przecież! Ale teraz jak się przedstawić? Czy tak – zadebiutowałem tam i tam, wydałem w A, B, C, potem w D, wtedy mój debiut A zostal nagrodzony, po czym wydałem książkę E itd itd.? Ech, Marku, tak przedstawia się każdy, ale nie ja! Moje ja to w końcu zupełnie odrębne ja! Ani ono poetyckie, ani polskie, ani współczesne, ani poprawne, ani wydane, ani nagrodzone… Och, ja o swoim ja mówię, że jest mu po prostu najbliżej do obciachu. Do bezwstydu. Do porno. No właśnie… do porno… tak, stąd nagle i nieoczekiwanie postanowiłem wkleić tu wkrótce swoje porno, to prawdziwe, szczere. Swoje porno. Swoją twarz. Pokażę się Wam! Bez tajemnic. Zupełnie nagi. Pokażę Wam, kim jestem! Pokaże Wam, jaki jestem!
A to dlatego, że w ogóle z autoportretami jest u nas w polskiej literaturze licho, czy jakbyś ty to określił – funkcjonalnie.
Weźmy na ten na tapetę tylko parę osób, poetów… Jedenastu… Bo powiedzmy że akurat będą to goście Macieja Topolskiego z jego słynnej serii esejointerfiuuuu`w pt. „Proszę czekać”, publikowanych zaparcie na Niedoczytaniach. Jak wiadomo, zgodnie z przyjętym przez Topolskiego szablonem, po jego eseju o twórczości danego poety, mamy dalej interfiiuuu Topolskiego z wybrańcem, a potem po tym tzw. „trójpaku pytaniowym mister Topolskiego” (hihi) już na sam koniec mamy krótką notkę o „poecie – przeddebiutancie”, no, o akurat w tym odcinku danym gościu (gościówie) „Topola”. Pozwolę je sobie tutaj zacytować tak jakby wypowiadali je sami autorzy…. w ramach załóżmy autoportretu (ułożyłem gości Topolskiego wedle starszeństwa).
Marcin Orliński (ur. 1980)
Nie lubię siebie, mam wiele zastrzeżeń do różnych elementów rzeczywistości. Zawsze mówię, że literatura to przestrzeń, w której poszukuje się jakiejś wartości dodanej do naszego potocznego oglądu rzeczywistości. Takiej wartości, która wprawi nas w inny rodzaj ruchu. Wybieram monitor. Nie palę (od kilku lat), kawę piję.
Jakobe Mansztajn (ur. 1982)
Dobrze się czuję, nie mam żadnych zastrzeżeń. W ciągu najbliższych sześciu miesięcy nie ożenię się, (i) nie zobaczę pieniędzy, które kiedyś pożyczyłem jednemu poecie z Poznania, nie wyroluję kumpli. Mój najgroźniejszy przeciwnik to Tomasz Lis. Kiedy zapytać mnie, czy “życie składa się z kilku pomysłów, kilku kobiet, kilku książek i kilku podróży?”, to zawsze odpowiadam: “z jednej kobiety – aktualnej”, ale i to zdaje mi się kłamstwem. Twierdzę, że pornografia fajniejsza jest na monitorze. Od papierosów wolę kawę.
Joanna Lech (ur. 1984)
Nie potrafię pisać na papierze. Moim zdaniem życie składa się z kilku przyjemnych przyzwyczajeń i nałogów. Dlatego w ciągu najbliższych sześciu miesięcy nie wezmę ślubu (nawet z następcą Kim Dzong Ila) i nie znajdę sensownej pracy. Lubię skreślać i mam lęk wysokości. Przed chwilą zaczęłam się bać.
Rafał Gawin (ur. 1984)
Siedzę przy biurku w pokoju z zielonymi ścianami. Wolę papier, bo papier można zniszczyć, we wszystkich kopiach. W najbliższym czasie nie zbuduję domu, nie posadzę drzewa, nie spłodzę syna. Kawę piję bardzo sporadycznie… Chciałeś, to masz.
Łukasz Podgórni (ur. 1984)
Bawię się w trybie online. Mój największy wróg to przedsiębiorstwo: w osobach policjanta lub straży jasnogórskiej. W najbliższym czasie na pewno nie zajadę pod klub walcem drogowym. Moją pozycję trudno zdefiniować za pomocą czasowników siedzieć, leżeć, stać. Wybieram monitor i połączenie kawy z papierosem. Na koniec dziękuję. Wkrótce nakładem wydawnictwa Ha!art ukaże się mój najnowszy tomik.
Kamil Brewiński (ur. 1984)
Siedzę na krześle, a kawa na mnie nie działa. Moim najgroźniejszym przeciwnikiem jest samonaprowadzający się dziadek do orzechów. Twierdzę, że życie składa się z dwóch podróży (do domu i z domu), jednego pomysłu, kilkunastu kobiet i kilku książek. Wybieram papier, bo z monitorem nie wiele da się zrobić. Przyszłość nie istnieje. Innych zastrzeżeń brak.
Bartosz Sadulski (ur. 1986)
Nie palę. Wcale. Siedzę na drewnianym krześle kilkaset metrów od spiętrzonego lustra wody. Chcę, żeby pozbyto się śmierdzących ludzi, żeby Ministerstwo w końcu zapłaciło i żeby nam rosło. Największy wróg mój: Pan Jinks.
Rafał Różewicz (ur. 1990)
Oszczędzam papier i wolę kawę (rozpuszczalną). Nie mam zastrzeżeń, bo życie jest płytkie i banalne (oczywiście, jeśli mówimy o tzw. egzystencji nieautentycznej. Nie zamierzam przytyć.
Marta Marciniak (ur. 1990)
Kawa bez papierosów nie ma dla mnie sensu, dlatego w najbliższym czasie na pewno nie rzucę palenia, nie zadebiutuję i nie przestanę się spóźniać (minimum 10 minut). Życie składa się dla mnie z kilku ról, kilku teatrów i reżyserów, dlatego czekam – czekam, aż ktoś pokaże mi ukrytą kamerę. Uwielbiam skreślać, poprawiać i robić obrazki do tekstów. W tej chwili leżę na łóżku i oglądam “Sex in the City”.
Seweryn Górczak (ur. 1991)
Wybieram kawę i papier. Siedzę w domu, z nagim torsem, w stanie raczej wczorajszym. Uważam, że najważniejsze tkwi gdzieś pomiędzy książką, pomysłem a kobietą. Ale nie pytajcie mnie, nie pytajcie, gdzie dokładnie.
Paweł Hajduk (ur. 1994)
Od kawy wolę herbatę, najbardziej boję się psów. Teraz siedzę przy swoim biurku, a zegar pokazuje godzinę 20.39 czasu polskiego. Na koniec wstawiam emotikon, nie dziękuję.
Analizować tego mi się nie chcę, zróbcie to se sami. Kawa, papierochy, siedzenie i niesiedzenie, przed kompem albo niekompem… Mnie tylko przychodzi na myśl, że mamy tu tylko Jedenastu Współczesnych Poetów, a nie Dwunastu Gniewnych.
Zresztą, Marku, nie raz wypowiadałeś się o notkach (auto)biograficznych poetów, artystów, autorów, jakie czytamy na ostatnich okładkach ich dzieł. Ba! Zbudowałeś nawet na tej podstawie swoją arcyponurą teorię literatury funkcjonariuszy. Mających o sobie do powiedzenia tylko to, kto i co ich wydało, kto i co ich nagrodziło, kto i co ich zadebiutowało… oczywiście zanim przed debiutem wyłącznie pili kawę lub niekawę.
Dlatego Marku postanowiłem tu na twoim blogu, korzystając z komentarza, w końcu wyjątkowo samemu si pokazać. Takim jakim jestem naprawdę. Ja. Ja. Ja! Kim jestem? Co ze mnie za przychlast? Czy jestem prawdziwy? Realny? Czy mam wygląd? Czy może jestem tylko wytworem czyjeś wyobraźni? Np. jakąś kolejną maską Borowskiego? Czy ja żyję? Czy ja jestem tylko kreacją netową? Kim do chuja jestem?
Och, to za chwilę… poniżej
A teraz na odwagę… chlup w ten jebany dziób :) brrrr… :)
ps. Marku – zaraz poniżej wkleję swój tekst pt. „Autoportret z Tomaszką i Saint-Simonem”. Do tego tekstu, bardzo cię o to Marku proszę, dołącz moje foto, jakie ci przesłałem w mejlu. Nie ingeruj też w sam tekst. Zostaw go takim, jaki jest, zbylejaczonym, niechlujnym, nieogolonym… Prawdziwym… Marku, z góry dziękuję. I za wyrozumiałość. I w ogóle za wszystko wszystko wszystko. I proszę jeszcze o jedno – nie oceniaj mnie – niech tkwię choć ten jeden raz w życiu w najgłębszym przeświadczeniu, że to… że to wszystko jest piękne! Że to wszystko jest PRZEPIĘKNE… ŻE CZEGOŚ DOKONAŁEM!
26 lipca, 2010 o 13:48
.
AUTOPORTRET z TOMASZKĄ i SAINT – SIMONEM (fragm. z „Compositae. Listy Pana dzieja i Moca i umpanie”)
Och, Mocu, ale cię dziś pomęczę! Niczym sadysta.
Bo otóż „Pamiętniki” księcia Saint-Simona jest to doskonała sposobność do uczynienia autokonterfektu. I do dołożenia wszelkich starań, aby był on jak najprawdziwszy, bez przekłamań.
Oto więc ja –
chciwy (i to chciwy aż do wyzysku), rozrzutny, żyjący ponad stan i zawsze z długami, łowca wygód, tęskny do bogactwa i przepychu, ale typ jelenia, który postawi piwo.
Drażliwy wobec objawów czułości, oziębły, oschły, cierpki, powściągliwy, sztywny, spięty, powolny, wymuszony, zawsze wrogi, nieprzyjazny, nienawistny, znęcający się (ale tylko w głębi wyobraźni) i przez to bardzo rzadko szczerze i uczciwie uśmiechnięty, obrażalski, ale z wyglądu zawsze maskujący się obojętnością i olewajstwem, zatopiony w sobie, w pozie bardzo dogodnej, aby myślano, że myślę, dumny, wyniosły, ponury, grymaśny, chwiejny, dwulicowy, bystry, przenikliwy i wyjątkowo inteligentny, ale w rozmowie przybłędny, jakby zamulony, odległy, nieobecny, niemrawy, zawsze zdający się seplenić, mówiący cichcem, resztką półgłosu, przebąkiem, przekąsem, podszeptem, strużkiem jadziku, niewyraźnie, ślisko, podsycająco, wybrzydzająco, udający zawsze zachrypnięcia, zakrztuszenia i potrzebę, ażeby najpierw odchrząknąć i zakaszleć, albo żeby najpierw przymróżyć oko i położyć palec na powiece, co by podtrzymać jej opadający ciężar, i potem dopiero mówić z przymróżonym okiem i z palcem położonym na powiece, niezdolny nigdy parsknąć głośno śmiechem ani wydać z siebie żadnego rozkazu ani okrzyku, jakbym w ogóle wygląd i zachowanie miał z przepraszania, że żyję, i z wiedzy, że wykazywałbym najwięcej skromności, gdyby w ogóle mnie nie było – aż do 10 roku życia ssałem kciuk.
Fałszywy do szpiku kości, rzadko rozweselony, zazwyczaj poważny i zchandryczony, zawsze pełen zawiści o to, że ktoś ma tupet i że ktoś ma mordę, uśmiechający się wyłącznie kącikiem ust znającym niejeden sekret, albo uśmiechający się fałszywie, pogardliwie albo z olbrzymią nutą sarkazmu, ale pojednawczy z wyglądu, bardzo skromny zatem, ale tą fałszywą skromnością. I bardzo wstydliwy – otóż wyobraź sobie mnie w obozie Auschwitz, wśród owych nowo przybyłych więźniów, gdy już nadzy idą pod natrysk. Zaraz wpuszczą cyklon B, ale nie myśl o tym, tylko spójrz na mnie. Doprawdy, w takiej chwili nie widziałbyś nigdy nic bardziej zawstydzonego jak moje chude nogi.
Od dziecka, zawsze gdy tylko byłem sam, podrzucałem wysoko klucze i łapałem je, i znowu je podrzucałem i znowu łapałem, i znowu je podrzucałem i znowu łapałem…
Stworzony do zachodzenia od tyłu albo co najwyżej bokiem, z przyczajenia, zawsze ukradkiem, chyłkiem, ścichapęk, skradając się. W ogóle wmyk, obsmyk, przemyk, pomyk i wymyk – oto cały mój sposób poruszania się! A to wszystko z wielkiej nieśmiałości i z fałszywej skromności, karzącej mi nigdy nie otwierać drzwi na oścież, a jedynie uchylać je i to tylko tyle, żeby się prześlizgnąć. Chodzę więc do sklepu, chodzę więc tam i tam, po ulicy, ale nigdy środkiem, jakby te wszystkie ulice miały ściany, których się kurczowo trzymam, chadzam więc poboczami, i choć z poufałością do swoich stóp chadzam żwawo i raźno, to jednak zawsze ze spuszczoną głową. Zresztą ja to już się urodziłem ze spuszczoną głową. Podejrzliwy, nieufny, skryty, mroczny, tchórzliwy, bojaźliwy, jadowity, naprawdę mało kiedy i tylko kuriozalnie widywany za dnia, nigdy nie wysunięty naprzód, pragnący być niezauważony i aby jak najmniej rzucać się w oczy, poza domem czujący się jak w strefie zagrożenia, niepewny siebie, unikający ludzkich oczu, na nic nie patrzący, ze wszystkiego, co tylko zobaczę, zaraz spuszczam wzrok. I jeśli już muszę patrzeć, to patrzę wyłącznie w owym śledczym podejściu jakby chcąc zmusić ulice, sklepy, autobusy i budynki, żeby złożyły zeznania. Ale i wtedy moje spojrzenie raczej przypomina rozwidlony kij, którym poluje się na boa dusiciele. Tak więc owszem, chodzę i choć wiem, że każdy widzi, że idę, stoję, zatrzymuję się, skręcam, wchodzę, przechodzę i wychodzę, to jednak w tym czasie aby się uspokoić, cały czas wykonuję odpowiednie ruchy imitujące wślizgiwanie, prześlizgiwanie i wyślizgiwanie. Wiecznie w swojej głowie, w głębi wyobraźni, słyszący „nie tutaj” albo „zjeżdżaj stąd”, zawsze ustępujący, ugięty, lekko zgarbiony i pochylony, ostrożny, popłochliwy, pokorny, skruszony, speszony, zagaszony, fałszywie potulny, pomstujący tylko w duszy i pokątnie, szukający kąta i samotności, skrycie nienawidzący ludzi, zatwardziały w pogardzaniu pospólstwem, plebsem i mieszczaństwem, wchodzący do Biedronki i na wszystko tam wystawione na półkach mówiący głośno i z nieukrywaną pogardą, że „o nie!, tego nie znajdziesz w moim menu!” – nie znoszę świeżego powietrza. Przeraża mnie byle ziąb. Stąd Tomaszka nazywała mnie mimozą. Podobnie bardzo źle znoszę przeciąg i przemoknięcia. Wszędzie widzę słotę, za duży wiatr, zachmurzenie, szarugę, pluchę, chlapę i zbieranie się na deszcz. Jak więc dodać do tego jeszcze ciągły niepokój, niecierpliwość, lękliwość, wstyd, że jak już sobie upodobam jaki sweter, to chodzę w nim wiele lat, chudość i ową niezmierną sumienność, jaką od dzieciństwa wykazuję w pełnieniu obowiązku, aby nie postawić nogi na trawniku, i jak dodać do tego raz jeszcze ten cały zakompleksiony wygląd, i ten strach, nawet bezpodstawny, ale sprawiający, że nigdy nie wiadomo czy ja siedzę czy też tylko na siedząco przywarowałem, albo czy ja idę czy też tylko na idąco przywarowałem, to coś tak naturalnego jak spacer i przechadzka jest u mnie niemożliwe. A przy tym trącić mnie w ramię, choćby i po przyjacielsku, z całą (ale i tak udawaną) sympatią, to dać mi jedynie kolejny powód do pogardy. Którą jednak potrafię doskonale ukryć.
Łagodny, uprzejmy, grzeczny, ekskluzywnie kurtuazyjny, wyrozumiały, ugodowy, pobłażliwy, umiarkowany, niezdolny nikogo popędzić, litościwy, miłosierny i dający się uprosić, we wszystkim czujący się jako osoba postronna, nie służbista, ale szorstki, zgryźliwy, złośliwy, niedomyty, kapryśny i pełen pychy (a to znaczy, że zawsze odpowiadam na należny mi szacunek, zanim go jeszcze otrzymam), wyrafinowany (chociaż tak naprawdę z biedy wszystko to, co wyrafinowane, jest już tylko bezczelnym), lawirant zawsze gotów wszystkich o wszystko oskarżyć, a szczególnie o debilizm, tępotę, kretyństwo, głupotę, o beztalencie i o wywyższanie się, to jednak nigdy przenigdy nie rzuciłem niczym o podłogę. Podobnie też bardzo zbereźny, a wręcz dewiacyjny aż do obsceny i aż do obmierzłości, zżerany przerostem ambicji, chciwością i manią wielkości, leniwy, łudzący się niejasnym nadziejami sławy, ale szlachetny i sprawiedliwy, a nawet dobroduszny, nigdy się jednak nie śliniłem. Zdolny ostudzić każdy zapał, introwertyczny, wredny, miałem wszystkie cechy denuncjatora, skrytobójcy, i byłbym genialny w rządzeniu, byle by były to rządy gabinetowe, niepubliczne. Daleki od tego, żeby być typem ekscentryka, co to daje się łatwo podpuszczać przez gówniarzy, sprowokowany, zaatakowany, uodporniony na inwektywy, ubliżenia i zaczepki, udaję że jestem głuchy.
W domu (z którego czasem nie wychodziłem miesiącami jak tylko z konieczności do sklepu) wielomiesięczny milczek, ale znerwicowany, pobudzony, owładnięty, zaprzątnięty, ruchliwy, gibki, giętki, roztargniony, zaaferowany, mściwy, chełpliwy, zjaśniepaniczały, niechlujny i nieogolony kostyczny łajza, ciarach i flejtuch (ale w damskiej barokowej jasnoblond peruce w dwa harcapy), pełen papierkowych prac, odcinający się od świata, niezdolny usiedzieć bez zakłóceń, jakie daje zmiana płyt, wygaszenie ekranu na kompie i wieczny syf na łóżku i podłodze, czuję się zawsze najlepiej i najbezpieczniej. Nigdy nie przyjmujący gości, zaniedbany, porozrzucany, posępny, żyjący w obłąkanym gburowatym postanowieniu, aby nie pozostawić po sobie żadnej pamiątki, przez całe lata przepisywałem całe książki, słowo w słowo, aż tysiące i tysiące zeszytów stworzyło kronikę tego, co przeczytałem, a co potem w coraz głębszym obłąkaniu uważałem za swoje, że to ja właśnie napisałem „Listy perskie”. To właśnie ja napisałem „W poszukiwaniu straconego czasu”! „Biblię”! „120 dni Sodomy”! „Panią Bovary”! A nawet „Metryki Litewskie”! Ale niestety niezdolny wyjechać z pyskiem, słaby i nieśmiały, bez japy, o swoim autorstwie tych wszystkich książek przekonałem tylko samego siebie. Jeśli więc szaleniec jest nieśmiały, to zostaje psychopatą. Łatwo więc poniechający, żeby wyjść z domu, i w ogóle wszystkiego się łatwo i szybko odechciewający, chorujący na syndrom śpiącej królewny, leżący zawsze na łóżku w pokoju zawsze zadymionym, w zaduchu, w którym wyglądam jako nigdy nie dość wypoczęty, ale jednak okaz zdrowia, zawsze przerażony myślą, żeby otworzyć okno albo żeby się orzeźwić, to otwieram je tylko raz na dzień i zawsze tylko na minutę tuż przed snem. Wikipedia otwiera się u mnie dopiero na dzwonek trzymany na łóżku, bo nie lubię mieć służby w pokoju. Zawsze też zanim skorzystam ze szklanki i zrobię z niej łyk kawy, to najpierw muszę to zademonstrować, biorę więc szklankę i zbliżając ją do ust demonstruję, jak biorę szklankę i jak ją zbliżam do ust. Tak samo najpierw demonstruje jak, a potem dopiero zaciągam się papierosem. I tak ze wszystkim. W podobnej ceremonii chcąc wstać z łóżka zawsze czekam, aż dopiero mnie do tego ono upoważni. Zawsze też jak siadam to poprawiam spodnie od tyłu, po dupie i udach, i wygładzam je jakby były spódnicą.
Żałujący tylko jednego – że nie ma wojen, bo bez wojen nie ma leż zimowych!
Pewna zbieżność charakterów połączyła mnie i zżyła jedynie z Tomaszką.
Tomaszka (pochodząca z rozbitej rodziny niezdolnej poszczycić się przodkami, za wyjątkiem schludnej śląsko-niemieckiej umeczki), wścibska, ciekawska, skąpa, zachłanna, pazerna, chciwa i pijawkowata, ziejąca nienawiścią do wydatków z własnej kieszeni i robiąca wszystko żeby płacić jak najmniejsze abonamenty i tylko te konieczne (i żeby je płacić umawiająca się komitywnie z Oriflejmką, byle wykorzystać że ta ma darmowe na przelewy konto bankowe z opieki społecznej), zawsze mająca na oczach klapkę – kasa, kasa, kasa, i wmawiająca każdemu aluzjami, że dorobiła się fury pieniędzy, ale skrzętnie to ukrywa, przenigdy nie mogąca ścierpieć myśli, że ktoś się bogaci, roztrząsająca zdolność majątkową każdego i o to zawistna, zbierająca wszystkie plotki i pogłoski, wszystkich mająca za złodziei i stąd wiecznie sprawdzająca, po moim albo czyimkolwiek wyjściu, czy coś jej nie zginęło, wiecznie też w swoim domu planująca remont i przebudowę wnętrz, a do tego obskurna, plugawa, bezwstydna i żenująca, zawsze drapała się i mówiła – znowu te mendy. Gnuśna, bachiczna, cesarsko-rzymska, narcystyczna, lubieżna, zepsuta, rozpustna, wyuzdana, rozwiązła, chimeryczna, obłudna (ale ta sama obłuda, która wiele charakterów uelastycznia, przeciwnie u Tomaszki, nie była ona mając u boku lenistwo, gnuśność i opieszałość uczynić Tomaszkę uprzejmą, nadskakującą, cukrującą albo np. wytworną, z gracją; w gruncie rzeczy Tomaszka, pospolita, prostacka, pozbawiona kultury osobistej, nie była zdolna zrobić jakiejś osobie przyjemności innej niż tylko tej, żeby wspólnie z nią kogoś obgadać; przypochlebstwo i płaszczycielstwo natomiast okazywała zawiścią w oczach), przebiegła, podstępna, parszywa, arcyfałszywa, kłamliwa w żywe oczy, podła, zła i bezwzględna jak Ilza strażniczka haremu, gotowa na każdy szwindel i bezeceństwo, skrywająca majątek, w gustach zwyrodniała, uzależniona od porno, lubująca się w paskudztwach i ohydztwach, w perwersjach gwałtu i nieczystości, ale także w podróżowaniu tramwajami po slamso patologicznych dzielnicach, i jeżdżąca wtedy od jednego do drugiego hipermarketu w poszukiwaniu przecen, ponadto strasznie przymilna dla bogatych pudernic i dla starych obleśnych, ale zamożnych handlar, do których jeździła z towarem (spirytusem, wódką, koniakami i papierosami z przemytu), zdolna im na starość lizać pizdy, i bez skrupułów chełpiąca się tym, że to czyni, bo w ogóle przepadająca jak kobieta jest stara, najlepiej chustkowa babunia, seducha, pyskata, rubaszna i niewybredna, a do tego Tomaszka poza nielegalnym handlem, przemytem, paserstwem i lichwą, wzbogacona na szarej strefie, konszachtna z handlowymi drobnymi złodziejami, słusznie pogardzająca uczciwą pracą w kraju, w którym uczciwa praca oznacza zapieprz i harówę za grosze, i żeby jak najmniej płacić za hasiok podrzucająca śmieci, a w tym wszystkim żyjąca z wyłudzonej renty i z równie wyłudzonej opieki społecznej, twierdząca że Polska to jeden wielki wał, w opiece kupowała za parę groszy gumy do żucia, a potem je sprzedawała na handlu 10 razy drożej; z opieki też dostawała chleb, makaron, kaszę, margaryny, mydła i sprzedawała je potem Marynie, starej 80-letniej handlarze mającej z powodu otyłości trudności w chodzeniu,.wystawiając jej przy tym sowitą – jak to zresztą sama mówiła, małpując lwowski kresowy paruski akcent Maryny – „fakturkie”. Porządkowała też na jej zlecenie groby, a na handlu nosiła jej futra i torby, za wszystko karząc sobie jednak płacić. W domu locha wiecznie śmiejąca się i trzymająca za zwał sadła na brzuchu, gładząca się po brzuchu, albo leżąca i mająca wtedy spodnie opuszczone do połowy ud i pokazująca jak jej się skurczył, obrzydliwa, czasem z miną słodkiej idiotki albo anielicy albo z miną keep smiling, ciepła gruba opasła klucha żyjąca jak ślimak w swojej skorupie – w Madonnie (piosenkarce), w czaterii, w wałkach, w obżarstwie, w obmowie i oczernianiu, w zawiści, chciwości i skąpstwie, w nienawiści do ludzi oraz w 4 portfelach i 3 komórkach – trująca wiecznie i to samo, kasa, seks, wałek, Madonna, Maryna, Dolce&Gabana, Versace, Armani, Dior, drogie i tanie, a ja się śmiołam (w tym ostatnim, „a ja się śmiołam”, też naśladująca język jakieś handlary, Tomaszka bowiem w domu przypominała często ów płyn jeszcze pachnący pojemnikiem – handlem, na który jeździła dwa razy w tygodniu z matką, o której wszyscy mówili, że bez niej Tomaszka zginie).
Perfidna, bezpardonowa, zazdrosna, nieczuła, żarłoczna, łapczywa, zapalczywa do nienawiści, nikczemna, niezdolna do przeprosin, zdolna do okrucieństw, nikomu nie współczująca, nikomu nie życzliwa, czekająca kto następny się przekręci, i byłaby bezceremonialna, gdyby nie była na wskroś fałszywa, rzadko gwałtowna, raczej powolna, słabująca, intrygantka, biegła w sztuce oszczerstw i w sztuce zaparcia się ich potem, otrzaskana w cenach niczym stary wyga handlarz, wredna, kpiąca i szydercza, zaśmiewająca się, lubiąca pokazywać przez okno plotkujące sąsiadki i natrząsać się z nich, albo te wszystkie inne sąsiadki schowane wtedy za oknem i starające się nie poruszyć firanką, i w ogóle sama ze wzrokiem jak ostrze trafiającym wszędzie tam gdzie ludzie szepczą do siebie patrząc w czyjąś stronę, poza tym widząca w prostytucji i w perwersji żyłę złota, zdolna do szantażu, przekupna, zdeprawowana, dość wesoła (w młodości wiecznie pokazywała się nam, mnie i Beacie, swojej kuzynce, niby z ciekawości jak by wyglądała pokazawszy się ludziom ubrana tylko w różaniec), a do tego żyjąca w obsesji oglądania zdjęć Madonny z początków jej kariery (z zachwytem rozpoznawała w niej tanią wulgarną dziwkę i wydobywała z jej zdjęć szczegóły dotyczące lokalizacji pieprzyka, niekonsekwentnej, to z prawej to z lewej strony nosa, a także jej kolor i grubość warg, i czerwoną nitkę kabalistki, którą zresztą Tomaszka sama potem nosiła niedbale na nadgarstku twierdząc że tym sposobem na ten widok ludzie są skołowani i mający ją za ooo), strasznie tchórzliwa, ale bardzo niebezpieczna, bo starająca się, co jest jej wielkim marzeniem, wyłudzić odszkodowanie za pobicie, stąd bezczelna, wyzywająca i prowokująca, co nawet jest łatwe gdy się jakiegoś żula zacznie pedalsko dotykać, żeby tylko potem już pobita mogła bezczelnie świrować mnóstwo chorób, szczególnie psychicznych i nerwowych, bo miała parę właśnie takich lekarzy skorumpowanych. Nosiła też ze sobą środki odurzające i proszki nasenne, wciąż gotowa wrzucić je komuś do picia. Sama bezkarna, chroniąca się za immunitetem choroby psychicznej, jaki zdobyła symulując schizofrenię potrzebną do renty (w czym wzorowała się na Tante Eli, swojej ciotce), niewykształcona, ale pewna siebie, uważająca żółte papiery za najlepsze do wykorzystania, jak się będzie dupa palić, jedząca kilogramami najtańsze chińskie pangi z promocji i wmawiająca żeby jeść tłuste, bo wtedy gówno ma pocisk, obżerała się szybko w kuchni lub w kiblu, w biegu, ukradkiem, byle tylko nigdy nikogo niczym nie poczęstować. Wciąż planująca, aby wyremontować i w końcu wynająć w swoim domu nie tylko te dwa górne pokoje, ale i te dwa dolne, wiecznie dręczyła swoją matkę (panią Ulę), żeby zgodziła się wtedy wspólnie z nią przenieść do piwnicy (wcześniej marzyła, że matka przeniesie się do piwnicy, a ona sama wyjedzie do Hollywood, a właściwie że dotrze tam przez prostytucyjny postój w Berlinie i na Trocadero). Bardzo często dzwoniła do matki o piętro niżej – kto był?, kto pukał?, kto dzwonił?, kto co kupił? (bo handel w tym domu kwitł), czy żarcie jest gotowe?
Potem, żeby zgarnąć urobek, schodziła na dół zawsze zacierając rączki – gdzie są pieniądze?, kto był?, kto co kupił?, kto oddał?, kto wziął na krechę?, i zawsze zgodnie z prawem, że pieniądze są po to, żeby zawsze się coś w nich nie zgadzało, wiecznie podliczała je, sumowała, dodawała, w głowie, na kartce i na kalkulatorze. Ponadto Tomaszka prowadziła rejestr dłużników, tak, że upominając się o zwrot długu, nie mogąca doczekać się jego spłaty, powiadała – chciałabym cię skreślić z listy, a gdy byłem w biedzie i bez pracy to z uciechy do łajdactw i szyderstw, ale też z chciwości, wysyłała do mnie sms-y, czy ruszyła już u mnie wysprzedaż, a znowu do takiej jednej Oriflejmki, wiecznie przyciśniętej, z pięciorgiem dzieci i bez pieniędzy, też żyjącej z renty na głowę, a dzięki temu korzystającej z hossy na łatwoprzyzanawalność kredytów na towar (i jednocześnie z wielkiej trudności w przyznawaniu kredytów gotówkowych, co w ogóle pogrążyło biedotę w jeszcze większą biedę, zmuszoną dla zdobycia gotówki do zakupów na kredyt rzeczy, które odsprzedawali potem za pół darmo, ale otrzymując za to upragnioną gotówkę; och, ileż bezlitosnych fortun na tym haniebnym procederze powstało to jeden tylko pan Bóg wie!), a więc znowu do Oriflejmki to wiecznie dzwoniła, żeby Oriflejmka kupiła coś na raty, odkurzacz, sprzęt rtv itp, a ona to od niej odkupi za połowę ceny, o parę złotych jednak więcej niż gdyby poszła do lombardu. Chciwość i skąpstwo można by z Tomaszki czerpać pełnymi garściami i na wszelkie sposoby, chociaż jest to chciwość tego rodzaju, że tej chciwości wystarczyło to, co bieżące, stąd niezdolna do inwestycji, i dająca jej tylko pozycję dzielnicowej lichwiarki i handlary, mającej dom otwarty dla drobnej nałogowo pijackiej i palącej klienteli (ludzie ci przychodzili do niej jedni jawnie, drudzy ukradkiem i wstydliwie, prawie wszyscy po twarzach zabiedzeni, alkoholicy albo degeneraci, a tak właściwie to do jej matki jak do sklepu, stali na werandzie i czekali na butelkę albo wagon fajek, słyszało się z pokoju na parterze brzęk flaszek, szelest reklamówek, szepty, prośby, jęki, skomlenia), ale właściwie o ile chciwość, przy odpowiedniej inwestycji, mogła z Tomaszki uczynić osobę znaczną albo wpływową, o tyle jednak sknerstwo uczyniło z niej osobę drugorzędną i nielubianą, a nawet prawie nikt jej nie szanował, toteż nikt nie zabiegał o jej względy. W seksie ponoć denna i beznadziejna, ale przynajmniej szczerze zaśmiewająca się z siebie, że z gnuśności i lenistwa daje dupy albo sama rucha zawsze leżąc na boku, bez werwy i ikry, gruba, sapiąca, szybko się pocąca i mecząca, nieruchawa, znudzona, ale przechwalająca się wielokrotną potencją, marząca o kochanku łożącym na jej potrzeby, ale sypiająca tylko z ubogimi, z sępikami z dworca i gigantów, z wąchającymi klej, zresztą jak to sama mówiła z badziewiem, i przez to pozwalająca się ciągle podejrzewać o pedofilię, ale zawsze to, acz nienachalnie i sposobem odbijania piłeczki, dementująca. Piwnicę i strych miała tak zawalone i zapchane gratami i workami pełnymi szmat, i nie wiadomo czym jeszcze, a w przedpokoju u góry i na schodach mająca wiaderko na mocz (które to wiaderko zastąpiło plastikowe butelki z żółtym płynem, walające się tu i tam, niewyrzucane i nieopróżniane przez miesiące), a do tego ciągle powtarzająca aż do psychozy jakiś ulubiony zasłyszany, gdzieś w filmie Barei albo na handlu, zwrot (spotkamy się w sądzie, tej sprawie trzeba ukręcić łeb, na dworze dupa może, Jezus Maria co za niedojda, czuji, oczekuji), że zawsze prosiłem Tomaszkę, będąc u niej ku kawie na klachach, aby się w końcu przyznała do jakiejś zbrodni i wyznała ją.
Kategorycznie nie cierpiąca gejów z dysk i z knajp branżowych, podobnie jak studentów i całej tej nowobogackiej młodzieży yuppies, rozpieszczonej i mającej na kurwy i przez to chamskiej, rozwydrzonej, donośnej i rozrzutnej, ale którą stać na kupowanie wódki, ciuchów i papierosów drożej, a nie u niej, Tomaszka w sumie poza fermentem handlowym, lubiąca spokój i pełny luzik czterech ścian, lubująca się erotycznie w pseudokibolach, dresiarzach i kajdaniarzach, we wszystkim byle było męskie, wulgrane, obelżywe, ordynarne, agresywne, ćpające, pijące, dziarowate, infantylne, debilowate, łopatologiczne, polskorealistyczne, społecznomarginalne, nieoczytane, niewykształcone i niezdolne do powłóczystych i sączących się spojrzeń, nerwowe, chciwe, zdemoralizowane i liczące na łatwą kasę (a tą w Polsce jak wiadomo ma się ze złodziejstwa albo z prostytucji, Polska bowiem jest bardzo tania jeśli chce się przeżyć, ale za to bardzo droga, jeśli chce się żyć, a przecież najbardziej chce się żyć młodzieży), Tomaszka wiecznie więc podniecona i żądna owego dreszczyku emocji, jaki daje obcowanie z żulem oddającym się bez upodobania, z musu, przełamującym swój opór i wstręt, oddała pół życia na wybitnie pomysłowy proceder odsłaniający całą polską męską prostytucję ukrytą w necie i w nr telefonów, godną reality show i ukrytej kamery, i którego imponujący rozmiar mógłby wciągnąć ją na listę dewiantów i pedałów przeznaczonych do ukatrupienia, a stworzoną przez neonazistów, gdyby nie to że Tomaszka działała w pojedynkę, zupełnie incognito, niejawnie, w sekrecie, samolubnie i tylko dla własnej przyjemności, bezideowo, ponadto samym ofiarom tego procederu pozostał tylko wstyd i śmieszność z własnej naiwności, głupoty i zdeprawowanej chęci zysku.
Proceder ten nazywała „wałkiem”, a jego ofiary szyderczo, bezosobowo „wałkami”.
Podobnie pewna zbieżność charakteru rozkochała mnie w „Pamiętnikach” Saint-Simona.
„Pamiętniki” księcia de Saint-Simon (dworzanina z Wersalu, który zjadł na dworze królewskim zęby i który ożenił się z prawnuczką stadhoudera Holandii, damą dworu, koligatką Witelsbachów, a którego geny wygasły na wnuczce, po jednym z jamników, bo tak nazywano jego synów, ożenionej, ale bezpotomnej, z synem księcia Monako, który to dożył wielkiej Rewolucji Francuskiej z wiadomym skutkiem), otóż „Pamiętniki” pełne charakterystyk postaci i dworzan, prawie zawsze gorszące, toksyczne, bezwzględne, bezlitosne, wręcz naukowe, jakby były tylko składem chemicznym ustalonym przez obserwację, piękne przez brak uduchowienia, zdające się mówić, że najbliżsi prawdy o nas samych są nasi wrogowie, i że prawie każdy jest zły, że ludzie bywają ogromnie rozmaici, ale nie ich chciwość, podłość i egoizm, a do tego zdające się głosić, że na tym świecie i język i ludzie, i w ogóle wszystko pasuje do zła, och, te charakterystyki, a w nich osoby przeżute i przetworzone do osobowości chemicznych, pisane w stylu już dziś reliktowym, gilotynadą przymiotników, zlepem i ciągiem, lecącym na łeb na szyję, wyliczającym cechy, jedną po drugiej, gdzie każda cecha następuje za cechą, a ta znowu za cechą, zbyt szybko, jakby się ze sobą ścigały, jakby tych wszystkich cech nie było aż na tyle, żeby mogły starczyć dla wszystkich, jakby w samym tym stylu było już coś chciwego, jakby ponad każdą postacią stała i czuwała nad nią już sama chciwość opisu, jakby każda charakterystyka miała być za ciasna, żeby zmieścić w niej człowieka, żyjącego w gronie swoich cech jako abstrakt przymiotnikowy, w gronie cech wydających się, że są przelotne i przygodne, te wszystkie więc cechy charakteru (bo wydaje się jakby te wszystkie cechy i przymiotniki odwiedzały nas grupowo i tłumnie, na balangę zwaną – człowiek, i od razu przechodziły do sedna czyli zła, bo te cechy to one są coś więcej niż doczesne) zlewająca, obcierająca, tworząca z tych przymiotników niczym z komponentów plecionki, domieszki, wariacje, kombinacje, mieszaniny, zawsze przyciągająco-odpychające, pamfleto-paszkwilne, zawsze pełne ad personam i personalnej obmowy, obmowy zbudowanej trochę na zasadzie, że nie wiemy, czy istnieje prawda, ale wiemy, że jest ona zła (i jakby to zło w ludziach było pokojem, z którego można wyjść, aby i tak potem do niego wrócić innymi drzwiami), i obmowy zbudowanej wprawdzie z właściwości, które są tak niepewne, i z przymiotników, które, jak wiemy, sprowadzają pochopność ocen, ale gdyby się przyjrzeć tej obmowie uważniej, to wychodzi że ta plejada i procesja suchych cech w gruncie niewiele albo i nic nie różni się od obecnie panującej procesji suchych faktów, zawsze więc pełne obmowy ad personam, ale obmowy jedynej w swoim rodzaju, bo obmowy rzetelnej i starającej się być sprawiedliwą (Saint-Simon to w końcu pieniacz, niewzruszony, zawzięty, ale bezpośredni, jawnie, osobiście, bezpardonowo, bez zmiłuj się i wręcz sadystycznie wytykający wady i przywary z psychozą pełną powagi, ujawniający tajniki prywatnego życia, w którym zalęgły się fałsz, niecność i zło, oskarżyciel, demaskator, upuszczyciel krwi, genialna prawdziwa osobowość stworzona na trolling, krytyczny, niezachwiany, twardy, surowy, zdecydowany, stanowczy i wyrazisty w sądach, w dzisiejszych zakłamanych czasach byłby wiecznie banowany, dzieląc los tych wszystkich, którzy chcą mówić prawdę i to, co myślą, prosto w oczy, z grubej rury, prosto z mostu i bez uciekania się do wykropkowania nazwisk, ukrywania personaliów i szukania retorycznych ugrzecznionych obejść, wygładzeń, konwenansu i złotoustwa, tak dziś pożądanego przez pomysł jakim jest poprawność polityczna; „Pamiętniki” Saint-Simona to wielkie i jedyne w swoim rodzaju zwycięstwo prawdopisania nad podobaniem się).
Zdaje się, że to właśnie Saint-Simon wprowadził zdania bez centrum, uginające się.
Uff, kończę już, bo pewnie nigdy bym nie skończył.
Ale pewnie cię Mocu zmęczyłem, tak, bo tak mógłbym w nieskończoność, mając w charakterze i skłonność do przeepatowywania :)))))))))
A zamęczyłem cię tym, bo z prośbą o rewanż!!!! :)))))))))))), na który czekam jak zawsze z niecierpliwością (och, Mocu, i przenigdy mnie nie przepraszaj, bo naprawdę nie ma za co, ponosi mnie, owszem, po prostu głupieję na starość, chce się sprzeczać czasem i kłócić, ale i tak wiem, że nie mam racji, a moje gusta i opinie są tylko po to, żebym mógł z nimi walczyć!)
(ps. kiedyś ci napiszę że nie zgadzam się z tobą w sprawie takiego hołubienia netu, bo w necie mamy do czynienia nie z charakterami ani z osobowościami, ale z ich atrapami, i chyba niemożliwe jest np. nickowi przypisać chciwość, bo jak sam nick może być chciwy albo skąpy, skoro są to cechy zarówno obyczajowe, społeczne jak i organiczne), toteż serdecznie pozdrawiam, serdecznie i oczywiście z… charakterkiem :)))))))))))))))))))))))))))))
26 lipca, 2010 o 14:25
Marku, proszę, plisss, dołącz to moje foto! Na początku powyższego tekstu!
Bez tego foto, mamy jedynie życie. z tym moim foto, jak wiesz wyjątkowym, mamy – literaturę!
Proszę… dodaj je tam, ty potrafisz, ty wiesz jak to zrobic, proszęęęęę, skomlęęęęę
Och, mam łzy w oczach – nie myslalem, że sie kiiedykolwiek na to zdecyduję! Marku, jeszcze raz ci gorąco dziekuję. Jesteś jaki jesteś, raczej zły niz dobry, ale jedno jest pewne – masz duszę! Ja to wiem. I wszyscy to wiemy.
Naprawdę, jak dobrze dla nas, dla prawdziwych artystów, że jesteś!
26 lipca, 2010 o 14:41
chcesz i masz
26 lipca, 2010 o 15:27
Całusyyyyyy! Dzieks, dziękówa, fensksówa :))
och, jaki jestem szczęśliwy! Jak na tym swoim zdjęciu! Odkąd je zrobiłem, to jak patrzę na nie, jakby na kogoś obcego, a przecież to ja! Ja! To zawsze mam w uszach bardzo wyraźnie piosenkę Skaldów, jedną z moich ulubionych piosenek, jaką ongiś dniami i nocami słuchałem, pogrążony w lekturach. Przypomina mi się tekst tej piosenki pt. „Twą jasną widzę twarz” – było tam tak:
„Tak dużo słońca w oczach,
tak dużo słońca masz,
że ciemność obserwując,
twą jasną widzę twarz;
twe listy rozświetlają…”
Och, dziękuję ci Marku!
I ciemność ustępuje,
twą jasną widzę twarz…
– i taka mi się twarz marzyła, i taką mam. Mam! Że ciemność ustępuje, tak dużo słońca w oczach, me listy rozświetlają…