.
Jest taka cześć mózgu ludzkiego, która na pewnym etapie rozwoju osobniczego odpowiedzialna jest za produkcje jednej myśli, myśli szczególnej i specyficznej refleksji, bez której niemożliwe byłoby przetrwanie rodzaju ludzkiego. Mianowicie: czym się różni chłopiec od dziewczynki.
Odpowiedź na to pytanie ma charakter dogmatyczny. Dzieci przyjmują często na wiarę słowa zakłopotanych rodziców, którzy posiłkują się mało naukowymi teoriami o pszczółkach, kwiatkach, kapustach, królikach czy bocianach.
Niektóre z pociech, te bardziej dociekliwe, w poszukiwaniu odpowiedzi podglądają rodziców, gdy ci się kąpią w łazience. Porównują się. Konfrontują biologię dziecka i dorosłego człowieka na podstawie konkretnych punktów odniesień. Na tej podstawie chłopcy i dziewczynki zdobywają wiedzę unikalną, bagaż doświadczeń, który wyprzedza rozwój ich samych dowiadują się różnicy narządów płciowych.
Zanim owa differentia specifica przeniesie się na inne płaszczyzny niż tylko biologiczne, chłopcy i dziewczynki znienawidzą się wzajemnie, po to by jako mężczyźni i kobiety mogli się pokochać.
Jednak w określonym przedziale życia jednostkowego, takim, że A dąży do B i powstaje C, jako produkt dialektyki penisowaginalnej, inna część mózgu zaczyna produkować kolejne ważne pytanie refleksje na temat różnicy między kobietą a mężczyzną, jako istotami kulturowymi.
I o ile wcześniej mężczyzna był gotów wierzyć, że jego status wynalazcy jest równy tej konkretnej kobiecie, której przynosi kwiaty, między udami której najbardziej lubi spędzać czas. O ile ta konkretna kobieta, w tej właśnie chwili, gdy jej ciało drży, a jej palce wpijają się w plecy mężczyzny, jest pewna, że tak będzie zawsze, że będzie mu równa że jedyną różnicą między ON ONA, będzie ta archaiczna starohebrajska końcówka a, która dzieliła isz od isza – tak nagle, niepostrzeżenie pojawia się przekonanie o nieprzekraczalnej różnicy kulturowej miedzy penisem i waginą. Między porządkiem patriarchalnym, dzięki któremu latamy w kosmos i odwiedzamy dna oceanów, a porządkiem matriarchalnym, po którym kultura rodzaju ludzkiego odziedziczyła kilka mitów o babach z odciętymi cyckami, figurkę wenus z willendorfu oraz szczególny rodzaj poezji tzw. poezji waginalnej.
Poezja waginalna posługuje się charakterystycznymi środkami wyrazy i ustaloną strukturą formalną. Badania empiryczne dowodzą, że w dziewięćdziesięciu procentach przypadków wiersz zatytułowany: * * * albo bez tytułu, albo czymś na kształt ptaków skrzydlatych został napisany przez istotę, która nigdy nie pokazała gołej klaty na lekcji wuefu.
Odnośnie języka.
Język poezji waginalnej jest tym samym językiem, który motywuje znudzonych mężów do poszukiwań głębszych doznań erotycznych niż te, które zapewnia domowa alkowa.
Kobiety-wieszczki lubują się w:
ciszy nocnych myśli (ptaki skrzydlate)
promieniach miodowych (ptaki skrzydlate)
Poezja waginalna słynie też z tzw. jednowyrazowców, czyli krańcowej formy przerzutni.
Na przykład:
tu i teraz
biegnie
słowo
dnia
zabiegane
od rana
wyciąga
ręce
(słowo)
Skłonność do jednowyrazowców może być przejawem wewnętrznej potrzeby zrobienia dłuższych przerw w trakcie czegokolwiek. Może być to także oznaka impotencji twórczej. Jedno zdanie złożone w przedstawieniu jednowaryzowym robić może za cały wiersz.
Istotną cechą poezji waginalnej potrzeba zapomnienia. Tylko kobieta jest w stanie wymyślić taką strofę:
jeszcze nie dotarłam
do krainy
wiecznego zapomnienia
(in statu nascendi)
Kultura zachodu przeżyłaby zapewne bez tej strofy, ale gdyby zostałaby ona wcześniej wmyślona przez mężczyznę, to zapewne wyglądałaby ona następująco:
jeszcze nie dotarłem
do krainy
wiecznych łowów
(z pamiętnika Wodza Bycze Jądro)
Można się teraz rozpisywać na temat kulturowego znaczenia motywu łowów i spania. Można prawić o mężczyznach, zdobywcach, łowcach i wynalazcach i kobietach, które cały dzień spędzały przy garach, gotując żarcie, za które dostawały regularne manto i dlatego są senne. Można zaprząc do rozważań całą antropologię. Ale tu wszelki dowód będzie zbędny. Poezja waginalna w tomiku pt. Każdego dnia, z którego pochodzą wszystkie cytaty występuje in flagranti.
Nie ma się zresztą czemu dziwić, bowiem w tym miejscu okładki, w którym zwykle umieszczone jest imię i nazwisko autora, czytamy: Anna Magdalena Pokryszka wszystkie końcówki a zatem mamy pewność, że Anna Magdalena Pokryszka zamiast penisa ma między nogami waginę.
Ten brak penisa doskwiera Annie Magdalenie szczególnie w ostatnich partiach wydanego przez wydawnictwo Mamiko dzieła.
Tam pojawia się najwięcej, charakterystycznych dla poetyckiej odmiany intellectus vaginalis, złynnych jednowyrazowców.
Oto jeden z nich:
jesteś początkiem
wszystkiego
żadna chwila
bez ciebie
jesteś przeznaczeniem
na dobro
zawsze
na wysokości
jesteś życie
czyste
krew nasza
źródło serdeczne
czerwona jarzębina
(serce)
Gdyby nie zwodniczy tytuł, a należy wiedzieć, że zwodnicze tytuły są także charakterystyczne dla waginalnej odmiany poezji, czytelnik mógłby przypuszczać, że wiersz jest wyrazem tęsknoty za dobrym seksem. Jednak tak nie jest.
Poetka nie pozostawia złudzeń, w kwestii interpretacji oto ona, istota skończona wystąpiła do pojedynku z samym stwórcą (istotne jest, że wyobrażenie autorki o absolucie jest rodzaju męskiego), w którym regulaminowym orężem będzie próg empatii. Wynik tego pojedynku jest z góry przesądzony. Baba z oczywistych względów wygra, bowiem żaden mężczyzna a stwórca jest tu jednym z mężczyzn nie będzie w stanie powołać do istnienia, nawet przez fiat następującej kombinacji:
nadziejo
spływająca
z ramion
liniami ciała
tapetujesz ściany
mojego pokoju
w głuchy wieczór
kiedy księżyc
puka w okno
(Nadzieją i liniami ciało tapetuje pokój)
Stratedzy od Clausewitza zaczynając a na Razinie kończąc dowodzą, że jeżeli istnieje realne prawdopodobieństwo przegrania pojedynku, to lepiej od niego odstąpić. I pewnie dlatego Najwyższy milczy, zamiast wejść, jak to zwykł w takich przypadkach czynić, w metafizyczną relację z poetą. Zamiast ścierać się w odwiecznym sporze Bóg-poeta, po lekturze jednowyrazowców, Pan kontempluje piękno tej części swego stworzenia, które na swoje podobieństwo obdarował soczystymi, żylastymi penisami.
27 stycznia, 2009 o 19:45
Marku, ale tu nie znalazłam odniesienia do Eliota, tylko rodzaj uduchowionej litanii.
jesteś początkiem
wszystkiego
żadna chwila
bez ciebie
jesteś przeznaczeniem
na dobro
zawsze
na wysokości
jesteś życie
czyste
krew nasza
źródło serdeczne
czerwona jarzębina
I nie mam pojęcia kim jest Anna Magdalena Pokryszka, ale w jej wierszach, ( które zaprezentowałeś) nic nie ma o wszechogarniajacej miłości, która ciska gromy i błyskawice, a i o sexie nic nie ma. nie ma też o kobiecie ofierze, o jej macicy itd.
To jest poezja dziewiętnastowieczna, a nie poezja ze studiów gender.
Marku o literaturze vaginalnej w oparciu o wymienione przeze mnie studia, napiszę później. O to jest dopiero wyzwanie ha!
27 stycznia, 2009 o 22:09
Anna Magdalena Pokryszka jest poleconą poetką przez Karola Maliszewskiego i wydrukowana bodajże przez wydawnictwo prowadzone przez jego żonę. Nic w tym złego, natomiast to, że taki znawca poezji dopuszcza do druku utwory na poziomie bardzo niedojrzałych licealistek to już jest bardzo źle, gdyż wiadomo, że piszą wszyscy – a jeszcze więcej, niż piszących jest tych którzy chcą wydawać i drukować. Więc Karol Maliszewski może wybierać jak chce, a jednak o dziwo, wybiera najgorsze z możliwych.
Nie wiem, czy Marek akurat dobrze ocenił tę poezję, gdyż infantylizm, sentymentalizm, płytkość przeżywania świata jest też męską aktywnością i jako dominujący i chcący ciągle dominować mężczyźni, najprawdopodobniej i tutaj przewyższają swym przyrodzeniem jakość poetyckich kobiet. Będę tu pisała o poezji Pawła Kozioła, jako zjawisku równie aseksualnym i równie efektownym. Najprawdopodobniej też i cała teza jest źle postawiona, gdyż poezja ma być seksualna, inaczej jest impotencka i bezwartościowa. Freud ze swoim brakiem penisa źle trafił, gdyż kobieca histeria właśnie jest w tych wierszach spowodowana nadmiarem diabłów, a nie ich brakiem:
„() moje ciało popieleje
gdy nie dotykasz mnie ciepłem
po moją duszę przylatują diabły skrzydlate()”
(Ten świat pustką ciała sieje)
27 stycznia, 2009 o 23:56
Dzwiny wybór, jeżeli wydaje się na to własną kasę. W tym wypadku taka poezja powinna być wizytówką wydawnictwa.
28 stycznia, 2009 o 9:32
Ja jednak widzę w tej jednowyrazowej litanii Pokryszkówny relację z procesu twórczego.
Kiedy czytam:
Jestes początkiem
wszystkiego
– widzę nagle dziewczynę, dwudziestokilkuletnią, która nigdy nie stępiła żadnego BICa na swojej pasze. Niewiastę, której dziewictwo nie zostało zbrukane nawet palcem wskazującym.
Widzę chodzącą, żyjącą biel, przed którą nawet aniołowie przyklękają na prawe kolanko. I kiedy wszystkie zastępy niebieskie ścierają sobie kolana, ta dziewicza biel rzecze:
żadna chwila
bez ciebie
jesteś przeznaczeniem
na dobro
– Potęgi tego wyznania nie może zlekceważyć żadna istota obdarzona duszą. Dlatego zwierzęta od żubrów białowieskich zaczynając na karasiach kończąc wszystkie jak jeden, na dźwięk tych słów drętwieją. Czas się zatrzymuje. Interwał między tik a tak wydłuża się w nieznośną nieskończoność a każda litera artykułowana przez poetkę w bieli wypala się w duszy mocą miliarda miliardów znamion galerniczych. I kiedy wydawałoby się, że stopień natężenia tej niebiańskiej niecodzienności osiągnął swoje apogeum, spacerująca po lesie poetka jaśnie dziewica, spowita w biel i anioły, po raz kolejny zaskakuje:
Jesteś życie
czyste
Zanim wyartykułuje ona ostatnią literę tej przepięknej i przebogatej w znaczenia strofy, ostatni diabeł kurczy się do niewyobrażalnej nieskończoności ujemnej. Ostatnia kropla zła zmienia swój stan skupienia ulatnia się gdzieś w kosmosie – w konfrontacji z nieskazitelnym dobrem, które poetka nosi zamiast mózgu między równie dobrymi uszkami.
Zupełny tryumf dobra, który odbywa się za pośrednictwem tego wiersza, umyka percepcji poetki. Czym jest bowiem tego rodzaju chwała, w obliczu rzeczy wiecznych. Wszystkie zwycięstwa kiedyś grzęzną w kurzu historii i pamięć o nich znika. Poetka polska wie o tym doskonale, poetka bowiem wie o wszystkim. Dlatego nawet nad wieczność przedkłada spacer. Idzie dalej, w gęstwinę, w romantyczny mrok lasu nie idzie sama, gdyż każda nić jej białej szaty utkana jest z duchów martwych poetów. I kiedy sobie zaczyna podśpiewywać:
krew nasza
źródła serdecznie
staje się rzecz niebywała. Dzieje się coś tak niespodziewanego, że to eteryczne, anielskie dobro w ułamku sekundy ulega bezwzględnej resublimacji. Uwaga!:
czerwona jarzębina
Oto poetka przypierdoliła głową w stojące jej na drodze drzewo jarzębiny. Przeoczyła je w rachowaniu trajektorii spaceru. Zlekceważyła konieczność dokładnego rachunku, rytuału wszystkich dowódców statków kosmicznych, którzy zanim uruchomią hipernapęd by wejść w nadprzestrzeń, najpierw obliczają, czy gdzieś na trasie nie ma asteroidy, supernowej czy innej fizycznej przeszkody.
Szkoda, że akt twórczy, ta nadzwyczajna emanacja dobra, została przerwana. Z drugiej jednak strony relacja Pokryszki, to nagłe zaskoczenie wynikłe ze zderzenia twarzoczaszki z pniem drzewka jarzębiny o 30. letnim stażu na tym ziemskim padole, może być podręcznikowym niemal ostrzeżeniem dla wszelkiej maści aniołów i przesłaniem: Uważaj piękny duchu na gwoździe pod gołymi stopami
28 stycznia, 2009 o 10:20
Marek bardzo słusznie zwraca uwagę na anielski charakter wierszy poetki. Ale dzisiaj i diabły są tak samo wyprane i nieciekawe. W ubiegłych wiekach tylko właściwie ciemne charaktery były literacko udane. Dlatego porażka Lodu Dukaja jest tak wielka, bo chcąc, jak pisał powieść, podlizać się panującej w Polsce prawicy, żerował na Rodzinie Połanieckich Sienkiewicza, chyba najgorszej książce w polskiej literaturze. Postmodernizm bardzo często takie złe rzeczy dobrze zużytkowuje, bo to pożyteczny kierunek recyklingowy.
Powodzenia ale i ostrożnie, Marku.
Nie jest z tym dobrem łatwo, gdyż często jest fałszywe i wszelkie zawieszenie na takiej konstrukcji grozi zawaleniem. Wtedy i ironia nie wytrzymuje siebie, ani wyszydzenie. Pozostaje jedynie rozpaczliwa bezradność.
Kuriozalny jest też obszerny wstęp do poezji Anny Magdaleny Pokryszki tomiku Każdego dnia Antoniego Matuszkiewicza. Tam są uchwycone główne tropy, jakimi odbiorca powinien się kierować w labiryncie recepcji tych pojemnych znaczeniowo i jak Marek zauważył, religijnych wierszy.
28 stycznia, 2009 o 12:33
nie sądzę by w tym kontekscie można przeprowadzić dyskusje na temat dobra i zła – o takim natężeniu i o takiej gęstości jak to zrobiliśmy dwa wpisy wcześniej.
moim zdaniem przypadek Pokryszki jest takim pięknym, potęznym, zabójczo mocnym falsyfikatorem teorii, że istnienie w ramach określanych przez numery ISBN ma jakiś szczególny status ontologiczny.
druga sprawa:
casus Pokryszki rozciąga się idealnie na nieskończenie wiele przypadków rymowanek samozatruwających się w wyścigu o złoto Jukonu – czyli w tym przypadku: w pogoni za wymyśleniem kolejnej, jeszcze bardziej wzruszającej mutacji wyrażenia: „serduszko czułe”.
Ale prawdziwym performensem artystycznym był świadomy zabieg wydawniczy, który zaprezentowało wydawnictwo Mamiko. OD kiedy Mamiko specjalizuje się w wydawaniu tandemów integracyjnych: poeta zdrowy+poeta inwalida, nic już nie może zaskoczyć. dlatego nie zaskakuje, że w przypadku wydania tomika Pokryszki, najbardziej wartościowym tekstem w tej książeczce, jest utrzymany w manierze jednowyrazowców „Spis wierszy”, którego fragment zacytuję:
Spis wierszy
ptaki skrzydalte
słowo
tak
talizman
in statu nascendi
Przytoczony fragment jest idealnym podłożem dla pożywek bakteryjnych w laboratoriach wszelkiej maści hermeneutów. wyobrażasz sobie to szaleństwo interpretacyjne, w którym „słowo” interpretowane jest jako „logos” i jak zmienia to semantykę stworzenia, które nagle z aktu woli i łaski, staje się przymusem powodowanym mocą apodyktycznego „TAK”?
28 stycznia, 2009 o 15:07
Tak, ale można poza dobrem i złem.
Można postawić np. pytanie, dlaczego wydaje się gorszą poezję zamiast lepszej.
Czy działa tutaj mechanizm PRL-u, gdy w klasach, na uczelniach, na zakładach pracy (koniecznie na) przywódca grupy był zawsze najgorszy. Wybierany do lepszych prac, intratniejszych zajęć, wreszcie do nagród. Jeśli to nie był towar eksportowy na pokaz, wybierano najgorszych i ta selekcja negatywna trwa też dzisiaj, już z innych przyczyn.
Ale jeśli – jak Boga nie ma (bo jak i jest to przecież też go nie ma) – zakłada się, że życie jest tylko jedno, którego nie można zmarnować, to wtedy zachodzi tylko hedonistyczne ściganie się.
Ale już wydawanie tomików w ich socjotechnice nie wychodzi. Dawniej trzeba było mieć szwagra w gazowni, synową w mięsnym, a ojca na kopalni i jakoś można było przyjemnie życie przeżyć. Dzisiaj najlepiej być artystą, najlepiej poetą, bo to i nie ciężkie zajęcie i nosić za wiele nie trzeba, książki są lekkie. Ale nawet jak się np. wyda poetów o różnych przydatnych zawodach, prawnika, lekarza, informatyka, którzy w naturze usługą zawodową zapłacą, to i tak trudno zamienić to na te środki umożliwiające hedonizm. Trzeba wymyśleć pewien typ poezji. I nie każdemu według potrzeb, ale według minimalnego wkładu własnego, gdyż i tak życie schodzi na pozyskiwanie poetów, czyli życiu w bohemie. Wymyśla się wtedy poezję produkowaną mechanicznie (Mnemotechniki Lipszyca), poezje modlitewną i litanijną pisaną ręcznie (Pokryszka), poezję turystyczną (Lipińska, Radczyńska) i inne.
Ale, jeśli moda potrafi nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi wylansować pewien typ majtek i wmówić że nie uwierają i zmusić kobiety o każdym kształcie do ich noszenia, to takich stringów już się w poezji wylansować nie da, nie da się spieniężyć i zarobić. Uwierają i już.Tak, to jest właśnie Logos.
29 stycznia, 2009 o 11:14
ewo, nie uważam, by życie literata, artysty, naukowca było proste, łatwe i przyjemne.
Jako naukowiec zmuszana jesteś do nieustannych kompromisów. Bo nauka, to nie tylko równania na kartkach, teorie w książkach, ale nauka to zestaw odpowiednich rytuałów (lizusostwo, kolesiostwo, usługi i przysługi itp.), które skutecznie blokują jej postęp. Gdyby nauka nie miała takiego immanentnego hamulca, casus Hiroszimy byłby zaledwie forpocztą do tego, co dzieło może uczynić z wynalazcą.
Ten wewnętrzny hamulec wytworzyła także sfera sztuki. Jednak nie po to, by ta rycząca, szlachtowana szkapa z guerniki przypadkiem nie ożyła i nie zżarła Picassa. Tu przyczyny były inne. Otóż w każdej epoce i jej czasookresie kultura istnieje potrójnie:
1) jako tradycja
2) jako określona zbiór ludzi i ich dzieł tu-teraz
3) jako wyobrażenie o sobie samej w przyszłości
najbardziej interesująca jest kultura w odmianie drugiej. Bo w tej postaci kultura jak nigdy realnie wiąże się z czynnikiem ludzkim. A nic tak w świecie nie zawodzi, jak właśnie ludzie dlatego także i tu działa perfekcyjny mechanizm autoochrony. Hamulcowi wstrzymują pociąg zwany kulturą, bo są jej aktywnymi uczestnikami i nie mogą sobie wyobrazić, do ich ukulturalnionych łbów im nie przyjdzie nawet myśl, że kultura może stać się tym, czym się sama wyobrażała. Innymi słowy z perspektywy salonu, salon sam nigdy dobrowolnie nie zdecyduje się zostać strychem.
Dlatego artyści wymyślili instytucje namaszczeń. Jako, że cykl miedzy powyższym 1-2-3 jest autonomiczny i nieuchronny, artyści żeby nie wypaść z obiegów chcąc za wszelką cenę utrzymać się w sferze (2), namaszczają, to znaczy wykonują pewne obrzędowe gesty (wskazanie paluszkiem; przemówienie; recenzja itp.) i wskazują swoich następców.
Wskazanie takie czyli instytucja namaszczenia ma to do siebie, że:
– pozwala wyrobnikom sztuki zachować pozór, że to oni o wszystkim decydują, że ruch w sferze sztuki, że cykl 1-2-3 jest zależny od nich samych, a nie od niezależnych praw, kolejnych rewolucji czy ewolucji estetycznych.
– wytwarza wśród kolejnego pokolenia fałszywą świadomość, w której najważniejszą kategoria jest instytucja namaszczenia.
Jak to działa w praktyce. Miłosz namaszcza Dehnela i robi z niego pięknego poetę, który pisząc rymowanki o podróży pociągiem, tworzy dzieła literatury. Kiedy napisze o rybce, która spod lodu łypie na wędkarzy, to ta ryba urasta w interpretacjach do potworów morskich, lewiatanów kulturowych wijących się w otchłaniach dantejskich.
Ale co robi sam Dehnel jako namaszczony? Także namaszcza. Przykład nieszuflady: publikuje tam sporo ludzi. Pojawia się sporo tekstów w większości sieka, ale pojawiają się też dobre, niektóre nawet bardzo dobre. Ale większość z tych bardzo dobrych przepada. A przepada dlatego, że nie zostały one namaszczone przez Jacka Dehnela, który właśnie na tym portalu eksterioryzuje swoją omnipotencję (bo tylko tam może).
Założę się, że gdyby Dehnel napisał komentarz do dowolnego tekstu opublikowanego na nieszufladzie, komentarz, który w odróżnieniu od 98,18% jego wszystkich komentarzy na tym portalu miałby formę nie równoważnika zdania, ale zdania złożonego, czyli takiego, które ma więcej niż jedno orzeczenie (mała podpowiedź), i dodatkowo w komentarzu pojawiłaby się konkluzja: To jest świetny wiersz, który natychmiast polecę krakowskiej redakcji Znak albo Odrze jako materiał do publikacji to wówczas pod tym wierszem pojawiłoby się z 40 innych komentarzy.
Dehnel jednak nie namaszcza. Nie używa mechanizmu, ponieważ jest aktywnym elementem etapu nr 2 i nie dopuszcza do siebie myśli o jakiejkolwiek konkurencji, o koniecznej zmianie, o tym, że może stać się nagle literackim trupiszczem, że może w którymś momencie stać się kolejnym krzesłem, które pozostawione zostało na pastwę losu i żer kołatków na strychu.
29 stycznia, 2009 o 12:48
Nie przesadzaj Marku, naprawdę sposób zarabiania pieniędzy w dzisiejszym świecie jest upiorny i mimo zastąpienia pewnych prac maszynami, to jednak ludzie zamienili się w sługusów zmechanizowania, a nie odwrotnie (Chiny). I naprawdę, walka o bycie fałszywym naukowcem czy fałszywym artystą, która szczególnie w krajach postkomunistycznych toczy się na śmierć i życie jest warta świeczki. Warta, gdyż z przeróżnych sposobów jest mimo wszystko najmniej wymagającym prawdziwej pracy istnieniem i przy inicjowaniu sztucznego ryzyka (utrata), pewna do śmierci. Ma zawsze charakter urzędowy, a tam nawet degradacja zawsze jest awansem. Dlatego w tych strukturach zazwyczaj nie ma miejsca dla autentycznych talentów. Ci, co tego nie wytrzymują i jak chcą siebie ratować, muszą rezygnować i poniekąd samounicestwić, gdyż tu jeszcze nie ma takiej wolności społecznej by wytworzono mechanizmy zabezpieczające, ocalające najwartościowsze jednostki.
Jest jeszcze szpital psychiatryczny, ale np. Robert Walser już w zamknięciu nie napisał nic. Nie da się tworzyć w więzieniu. Może powstać tylko literatura więzienna. Uważam, że np. twórczość de Sadea, tak teraz w Polsce modnej, co dopiero przetłumaczonej, jest przykładem literatury więziennej.
Nie chciałabym się wypowiadać na temat nieszuflady, jakoś mam teraz uraz, może mi przejdzie (he, he), ale u nas to tak jest: malarze malują obrazki, landszafty i z tego się utrzymują. I jest to najniższy stopień egzystencji. To co jest na mojej stronie to wszystko właściwie spieniężyłam, wychowałam i wykształciłam z tego dzieci, bardzo to było groszowe, ale zawsze. Można najprawdopodobniej wejść w układy mafijne, gdzie zawsze w każdym ustroju obraz mógł służyć mafijnemu praniu pieniędzy (film Barei Małżeństwo z rozsądku), ale ja jestem zbyt niezrównoważona, by mnie w coś podobnego wtajemniczano, więc nie wiem.
Być może tomiki wierszy też mogą być takim praniem brudnych pieniędzy, jak i prace naukowe, właściwie wszystko, co jest materialne i ważne, by do niczego nie służyło i nie mało absolutnie żadnego praktycznego zastosowania. Z obrazami to tak jest, że organizatorzy różnych plenerów płacą nimi za sponsoring i z tymi obrazami coś trzeba zrobić. Wtedy wciska się je do gabinetów urzędników, oni od nich chorują, bo wyobraź sobie dzień w dzień obcowanie z czymś podobnym. Poezja jest na całe szczęście neutralna, póki się tomiku nie otworzy (i rozsądnie nikt tego zazwyczaj nie robi). Można wcisnąć na urzędniczą półkę i upchać ich tam bardzo dużo, są jak zeszyty szesnastokartkowe dla dzieci.
Ale z mojej braci malarskiej w tych dolnych rejonach sukcesu, nikt na takie wyżyny, jak w omawianej tu poezji się nie pnie, gdyż tam siedzi awangarda, która wypracowała o wiele perfidniej jeszcze inteligentniejsze sposoby drylowania publicznej kasy. Natomiast w poezji tych pięter nie widzę. Plastyczne landszafty są odpowiednikami właśnie tych tomików, które zdobywają szczyty.
I dlatego to jest takie nieznośne.
Moja mama w klubie seniora ciągle jest molestowana wieczorami poezji przy świecach. Ale tam wszystkie panie zdejmują aparaty słuchowe, gdyż producent nastawia je na taką słyszalność, że można podsłuchać nawet to, co jedna o drugiej mówi. A one wolą nie wiedzieć. I uważam, że tylko taka forma tej omawianej przez nas tutaj poezji jest strawna.
29 stycznia, 2009 o 14:49
ewo, co ty chcesz od chińczyków? oni, podrabiając nike czy adidasa, robią to, do czego obliguje ich religia: do naśladowania, do tego by naśladowanie to było perfekcyjne. zwróć uwagę, że chińczycy nie produkują masowo (kopiują) dzieł własnej kultury, tylko dorobek świata zachodniego, specjalizując się na fetyszach amerykanizmu. ale i chińczycy nie są bez grzechu – w tym konfucjańskim naśladownictwie zapomnieli o jakości i brną w nieskończoną, nieprzeliczalną ilość.
co się tyczy poezji, zarabiania pieniędzy, wydawnictw itp., uważam, że takie mamiko, BL i inne niszowe wydawnictwa, produkują nakłady do 200 egzemplarzy. to wszystko kupowane jest przez tych samych kupców – autora/poetę, jego żoną/męża, dzieci, znajomych którzy przy każdej możliwej okazji są zmuszani do dyskusji o dziele, więc dzieło nabyć trzeba. nakład kupują także ci kumple, którzy nie dyskutują. kupują przeważnie dlatego, że oni jako kumple też wydają w mamiko czy biurze literackim i także chcieliby by ich tomiki zostały sprzedane. w ten sposób zarabia tylko wydawca, zarabia na tyle dużo by sobie kupić chleb, szynkę i mięso mielone, z którego w sobotę zrobi sobie mielone na obiad.
przy tej promocji, przy tej kulturze czytelniczej, jaka panuje w tym osranym kraju, żaden literat nie może się utrzymac z pisania. chyba, że jesteś kotleciarzem, który wbija się w swój kostium batmana, zapierdala od studio A do studio B przy ul. Woronicza, by nakręcić kolejny odcinek telenoweli o wierszach, której i tak nikt nie oglada, a która emitowana jest jako deficytowy gnój w ramach statutowej misji TVP.
Normalny człowiek miałby dość tego nieustannego zapierdalania i chciałby odpoczać, ale oczywiście kotleciarz-literat musi zarobić na siebie, na kredyt za mieszkanie i opłaty (żarcie, nowe ciuchy dla siebie i utrzymanka/i), dlatego obrobi po drodze działki w redakcji A, B, C – a że kotleciarz idzie z duchem czasu, bo iść z nim musi by utrzymać kotleciarski ryj na powierzchni, to napisze coś na jednym portalu, na drugim, ale nie będzie się wysilał, bo już i tak jest zmęczony. jednak promować się musi, bez tego nie zdobędzie tego przypadkowego czytelnika spoza rodziny i znajomych, który zapewni zwiększenie nakładu o jeden egzemplarz.
29 stycznia, 2009 o 16:53
Co ja chcę od Chińczyków? Ja niczego chcieć nie mogę, przecież ja nie mam wpływu.
Niedawno polska TV wyemitowała dokumentalny film o produkcji korali w Chinach. Takie sznury korali (wyglądają jak te ze szkła w krakowskich strojach regionalnych, opalizujące, barwne sznury, teraz plastikowe, wtrysk razem z nanizaniem). Trzy sznury kosztują jednego dolara i służą głównie w karnawale do takiej zabawy: zakłada się je w Stanach dziewczynom na szyję i one za to pokazują gołe cycki. I takie trofea, czasami i po kilkanaście sznurów dziewczyny zdobywają od chłopaków. A ten film pokazywał jak to produkują. Dziewczęta od dwunastego roku życia, śpią w fabrycznych pokojach po kilka, na pryczach. Pracują po 12 godzin. Dostają dwa dolary na dzień. Gdy im powiedziano, do czego używa się te korale, to się bardzo zawstydziły i śmiały z głupoty tych niekonfucjańskich ludów.
Chińczycy nie produkują podrób. Tam są prawdziwe Adidasy, tam są firmy z całego świata, a napis Made in China mają obowiązkowo dawać na wszystko co z tego państwa wychodzi. Taki jest wymóg.
Nie wiem, ale po takich filmach to ja nawet jestem gotowa pokochać Stokfiszewskiego.
I Ty chcesz, by poeta jeszcze pieniądze dostawał.
Nigdzie, na całym świecie nikt za wiersze nie płaci.
Tak było w PRL-u, ale przecież Herbert też musiał mieć romans z urzędniczką z dwojgiem dzieci, rozbić jej małżeństwo, by wejść w łaski za jej pośrednictwem w tzw. rozdzielnik. W PRL-u nawet łajdaczyć się przy czerwonych chałturach było bardzo trudno, nie dla wszystkich starczało, a można było za ten tydzień przed pierwszym majem, malując ogromne realistyczne portrety działaczy przeżyć z rodziną cały rok. A potem plastycy mówili, że ta kasa to za ich twórczość. Powtarzam, mogę mówić tylko za siebie. Wszyscy przecież ciągle kłamią.
Chciałam tylko powiedzieć, że to co piszesz, to są postawy roszczeniowe. Że opiekuńcze państwo natychmiast przestaje pełnić swoją rolę w takim jak nasze, gdzie zapobiegliwość, kumoterstwo, odpalanie 10 procent było wpisane w świadomość. Wielcy prawdziwi artyści tworzyli mając spadki, bogatych rodziców, sponsorów, płacili ciałem, ale żywa gotówka to raczej nikłe przypadki. Wszelkie urzędowe mecenaty dla prawdziwej twórczości były uciążliwe, a w państwach totalitarnych niemożliwe. Teraz machina kuratorów, organizatorów, akcji multimedialnych jest rozkręcona, ale w Polsce też do tego dopchać się trudno, widzisz na you tube, jak się artyści wygłupiają, by coś z tego uszczknąć. Co też nie znaczy, że z tego nie żyją. Pewnie żyją też dobrze, nie wierzę, by silne społecznie jednostki wybierające tak zakamuflowany sposób bycia jak bycie poetą, nie mogły tego z całym cynizmem i bezwzględnością robić.
Tylko na dodatek konotacja jest taka, że społeczne dopchanie się do tych państwowych pieniędzy jest też i nazwaniem ich artystami, gdyż państwo daje i nazywa, komu daje. Dla tych spoza nie ma miejsca, nie ma ich społecznie, czyli nie istnieją. I potem się mówi, że takie czasy, że spadek sztuki, duchowości, że trudno, tak już musi być.
A najdziwniejsze jest to, że jak ja tu tak ich na blogu pieszczotliwie wymieniam, mając przecież żywe dowody beznadziei i hochsztaplerki w postaci potwornej poezji, to są wszyscy obrażeni.
29 stycznia, 2009 o 17:25
ewo, od zawsze ci, którzy nie musieli troszczyć sie o przezycie, o dzień następny, o to, co do garnka włożyć, mieli niezbędny dla produkcji swobodnej refleksji czas wolny.
czas wolny, który jest naturalną konsekwencją bogactwa materialnego ma jednak jedną istotną wadę: brak impulsu twórczego.
klasycy nauczają: in der Beschraenkung zeigt sich erst der Meister
dlatego uważam, że w 98,76% przypadków bogactwo prowadzi do lenistwa.
przyjrzyj się temu wnioskowaniu:
kazdy kto jest bogaty ma czas wolny
ten, kto ma czas wolny jest artystą
więźniowie mają dużo czasu wolnego
więźniowie są artystami
wiesz, uważam, że to, co czyni z osoby A artystę, ten unikalny talent jest pochodzenia kosmicznego. nie ma nic wspólnego z wychowaniem, edukacją, forsą. to mutacja, która się kulturze przytrafia, po prostu przytrafia niezależnie od wszystkiego – i nic nie można z tym zrobić, ani zaradzić temu, ani zaplanować, ani przewidzieć.
29 stycznia, 2009 o 17:40
Nie ma ministerstwa kultury w USA, a jednak artyści funkcjonują, bo kiedyś została zaszczepiona potrzeba zakochiwania się w twórcy, promowania go i wykładania na taką miłość własnych pieniędzy, własnego czasu, potrzeba, ba! obowiązek zaangażowania się w takim związku bardzo mocno.
W Polsce tak kiedyś postąpił Zenon Przesmycki Miriam, we Francji postapił tak Konstanty Jeleński, Piotr Dmochowski wypromował Beksińskiego.
Ale aby twórca doprowadził aż do takiego uzależnienia uczuciowego od siebie, musi być autentyczny i musi wzbudzać wielkie emocje, gdyż bez takiego stanu, uczucia są tylko chwilowe.
Czyli jak zwykle musi zadziałać układ: jeden na jeden, a potem może się rozrastać i tworzyć wielką grupową miłość.
Ja chcę się zakochać w poecie i być w stanie amerykańskiego uzależnienia, ale niech pojawi się wreszcie ten właściwy!
29 stycznia, 2009 o 19:53
Marku, tak jak piszesz, sztuka to luksus, tylko dla tych, którzy już mają luz i wykształcenie, smak. Dla ludu pracującego, jakkolwiek on się nazywa w przechodzących wiekach w najlepszym razie sztuka ludowa, dla proletariatu pop, czyli kicz.
Z tobą Izo się całkowicie zgadzam. W Stanach jest bogaciej i średnia kulturalna obywatela jest o wiele wyższa, dlatego potrafią poznać talent, wyłonić go, ocalić, wreszcie dać mu szansę. I tak Izo jak piszesz, to jest relacja miłosna. Ze śmiercią Boga w Polsce umiera też miłość do prawdziwego artysty, nie ma takiej potrzeby gdyż nie ma już duchowości, nie ma miłości, czyli i talent, nawet z kosmosu, nie jest możliwy. Wiara w nieistnienie talentu to jest bardzo wygodna wiara, wtedy artystą może być każdy. I jak czytam te tomiki, są przecież one bardzo poprawnie napisane, nie da się przyczepić do niczego. Przerażająca jest ziejąca z nich nuda kosmiczna i jeśli nie ma wiary już w talent, to trudno nie wierzyć w tę specyficzną aurę unoszącą się z popełnionego grzechu ciężkiego na poezji.
A co do więźniów, to chyba Marku oni czasu nie mają. Zdaje się, że im czasu wolnego mieć nie wolno, chyba że to więźniowie polityczni i tam książki piszą, ale o taki status trudno. Zwykły więzień jest natychmiast przechwycony przez więzienne intensywne życie. Sztuka to wolność. Bez wolności nie ma sztuki. Konkursy poezji więziennej. I nikt się nie dziwi.
Czas wolny nie jest dany artyście. Nie ma go nigdy. Artysta żyje w innym wymiarze, jest na nieustannym haju twórczym, boi się tylko, że nie zdąży przed śmiercią, gdyż zadanie, jakie ma do wykonania przekracza możliwości jednego życia. Dlatego kradnie od przodków, kontynuuje ich drogę dopełniając własnym życiem.
29 stycznia, 2009 o 20:31
ewo, nie rozumiem co ma bóg ze sztuką w polsce i w ogóle.
są dzieła kultury dedykowane nieśmiertelności, życiu w piekle, niebie, aniołom – ale redukcja tego, co artystyczne do boga jako istoty wydaje mi się dziedzictwem epoki PRL-u, w której wszystko zależało od partii.
uważam, że prawdziwy artysta jako fenomen jest całkowicie nieprzewidywalny. nie można przewidzieć, ani zaprogramowac jego urodzenia. nieważne czy to szlachcic, czy biedak – to nie żadnego znaczenia, bo tu rozchodzi się o jakąś natywistyczną jakość umysły, o duchowość, która wybucha, której siła jest miliard razy potęzniejsza niż zebrane wyobrażenia o bogu.
w tym kontekście okazuje się, że sztuka nie jest żadnym luksusem, ani też fatum, koniecznością. artysta się nie stara, ani nie cierpi – artysta jest sobą.
i żeby było smieszniej, nie ma tu znaczenia żadne wychowania, tony przeczytanych książek, opiekunki, które uczyły jeżyków klasycznych. nie ma znaczenia garnitur, cylinder ani cygaro w okrągłej mordeczce.
moim zdaniem artysta to ktoś, kto bardzo wyraźnie widzi siebie, a przez to dokładnie wie czym nie jest. wie, że nie jest światem, który go otacza, wie, że jest sobą.
cytując klasyka naszej kultury, w której zyjemy:
„nie daj się, warto być zawsze tylko sobą”
ps.
to bardzo dobrze, że Analiza Poetycka promuje na portalu nieszuflada.pl Panią Dorotę Robaczewską. Wszak tylko on ma odwagę powtarzać te prawdy, które uważane są za slogany bez żadnej wartości.
dobrze ewo, że mi powiedziałaś o tej nowej artystce, mały włos przeoczyłbym ją i nową, autorską poetykę haiku-jejku
29 stycznia, 2009 o 21:41
Ha, ha, nowy kanał! Teraz nie istnieniu dobra, tylko Boga! Czy taką dyskusję dzisiaj się da przeprowadzać?
Napiszę bardzo oględnie, gdyż się już boję cokolwiek na ten temat mówić.
Masz rację z fenomenem pojawienia się artysty, natomiast przyjęcie go przez ludzką wspólnotę właśnie zależy od wielu czynników, i głównie od autentycznej potrzeby. Artysta to kłopot i jeśli nikt się nie potrafi chociaż uśmiechnąć z jego dowcipów – a on widzi wszystko lepiej i nie wiem, jak będzie się starał, zawsze mu się coś nieodpowiedniego powie (tak jak temu Mandelsztamowi o Stalinie) – to przecież nie zostanie przyjęty, jeśli nie ścięty toporem, to wysłany na banicję, czyli zbanowany.
I to nie artysta ma być wykształcony, ale otoczenie, gdyż najczęściej małe utalentowane ludzkie istotki garną się jak cholera do nauki. I jeśli nawet nikt nie rozpoznaje czego one się właściwie uczą, to uczą się cały czas, Najprawdopodobniej małego geniusza można już w kolebce unicestwić i selekcjonować jego potrzeby aż do zaniku, ale na całe szczęście matki, a potem nauczycielki są zbyt leniwe, by zrobić to dokładnie. I jak dorośnie i będzie chciał ten cały martwy świat, jaki zobaczy ronieść w strzępy, będzie musiał się albo ukrywać, albo zaistnieć.
Masz rację, artysta jest sobą jeśli jest artystą, czy jak zwał. Natomiast wielu nie jest artystami, nie urodziło się nimi, nie byli nimi nigdy i nigdy nie będą. Sprawdzają się w wielu zawodach tak samo dobrze, toteż wszelkie malowania, pisania, są zawsze piękne i poprawne. A przede wszystkim ich autorzy nie są sobą. Przykład: omawiana to dziewczynka, Julia Szychowiak. Czy wyobrażasz sobie młodą dziewczynę, która zaczytuje się Andrzejem Sosnowskim? W tym wieku?
Studia artystyczne w PRL-u polegały między innymi na wyrzuceniu ze studentki jej estetyki wyniesionej z domu. Do końca życia te kobiety malują na studiach w manierze swojego profesora i go naśladują. Idea Boga to też takie zabezpieczenie przed relatywizmem, dążenie do scalania, do jedności w przyrodzie.
Nie udowodnisz takiej studentce, że nie musi malować jak Duda Gracz, jak jej profesor. Ani, że nie musi wcale malować. Ma przecież na to papiery z prawdziwymi pieczątkami.
Też uważam, że wiara w Boga geniuszowi nie jest potrzebna, gdyż on wierzy samoistnie i jeśli Bach każdy utwór dedykował Bogu, to to było zupełnie naturalne. Natomiast Bóg jako dodatek, jako narośl, jest niepotrzebny. To zwalcza Richard Dawkins.
Ja wierzę w Boga.