.
Każde nazwisko posiada właściwą sobie magię, która na pewnym etapie życia daje o sobie znać. Czasami jedno, niewinne tzw. nieme h w nazwisku potrafi odmienić los młodzieńca, który zakładając przydługie garnitury zacznie zmieniać się kamerdynera o nienagannych manierach, który nigdy nie zawstydzi przed gośćmi Pana domu, w którym usługuje.
Są też ludzie skazani. Przeklęci przez ród, z którego się wywodzą. Ludzie, których nazwisko nie tylko zostało zalaminowane w dowodach osobistych, nie tylko wydrukowane na każdym druku adresowym. Są takie nazwiska, które determinują każdą sekundę życia, każdy gest czy dzieło dosłownie wszystko.
Takie fatum dotknęło niejaką Katarzynę Krowę, która nie tylko nie zdobyła Nobla, nie tylko nie dostała literackiej Nike. Mało tego Katarzyna Krowa, znana bardziej jako Kaśka Krowa tak bardzo uwierzyła w swoje przeznaczenie wpisane w nazwisko (oczywiście nie obyło się w tym przypadku bez pomocy rówieśników, którzy od najmłodszych lat, właściwie od momentu, w którym Katarzyna Krowa poznała uroki komunikacji werbalnej, dopingowali ją w samopoznaniu, w odkryciu swojego miejsca w świecie) że edukację zakończyła na siódmej klasie szkoły podstawowej. Chwilę później urodziła dziewczynkę. Bardzo ładną, którą po nieznanym ojcu odziedziczyła kolor włosów, a po mamusi nazwisko. Profesji nie zdążyła odziedziczyć, bo PGR-y za szybko padły. Gdyby Wojtyła wstrzymał się z pielgrzymką do Polski o kilka lat a przynajmniej o cztery Basia (bo tak było jej na imię) przejęłaby zydel i emaliowane wiadro po mamusi i do emerytury dzielnie doiłaby krowy w PGR. Niestety reformy gospodarcze Balcerowicz zaczął wcielać w życie, kiedy Basia chodziła do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Jeszcze wtedy chciała być taka jak mama doczekać siódmej klasy, następnie upić się na szkolnej dyskotece do nieprzytomności i skutkiem czego urodzić kolejną Krowę w rodzinie (Basia do dziś jest przekonana, że dzieci robią się w brzuchach od picia wódki). Niestety marzenia Barbary Krowy legły w gruzach wraz z ostatnim pegeerem.
Nie oznacza to, że coś się w jej życiu zmieniło. Barbara Krowa podobnie jak jej mama, babcia i wszyscy ludzie na tej planecie przeklęci przez nazwisko Krowa, nigdy nie dostała Nobla, nie wręczono jej też statuetki Nike na uroczystej gali, którą transmitowałaby telewizja polska. Nikt tej Krowie, jak i innym Krowom niczego w życiu nie zazdrościł. I tak będzie do końca jej dni. Ale Basia tym różni się do mamy, że postanowiła skończyć z krowim przekleństwem raz na zawsze. Pozostając do tej pory panienką (kto by tam chciał się spotykać z krową? jaki chłopak zdecydowałby się w trakcie niedzielnego obiadu przedstawić ją rodzicom mówiąc: Mamo, tato, oto moja Krowa. A nawet gdyby taki się znalazł, to czy jej poczucie godności zniosłoby widok krztuszących się ze śmiechu rodziców przyszłego męża, gdy ci parskają makaronem z rosołu po słowach: moja Krowa?) Basia przysięgła sobie, że nie wypije ani grama wódki by nie zajść w ciąże. Ma nadzieje, że wraz z nią pogrzebane zostanie fatum rodu Krów.
Skąd mogła Basia wiedzieć o prawach historycznych, o równowadze w świecie, o tym, że jej śmierć niczego nie zmieni. Bo kiedy ona jako bezpotomna, składając ręce na piersiach będzie ostatni raz zamykała oczy, umierając bez strachu i z uśmiechem na twarzy, to gdzieś w kraju na wydziale położniczym któregoś ze szpitali będzie rodził się Jacek Koń. I ten Koń także, jak wszystkie Konie w Końskim rodzie, nigdy nie dostanie Nobla czy Nike. Nigdy dostanie całusa od Grażyny Torbickiej. Będzie za to całe swoje życie tyrał, jak przysłowiowy koń a jedyne co może mu się najlepszego w tym codziennym kieracie przytrafić to przebłysk świadomości, że Krowy mają tak samo źle w życiu jak Konie.
Ale wśród ludzi z definicji skazanych na życiową porażkę znajdują się tacy, którzy nigdy nie uwierzyli w to, kim są. Zamiast tego wymyślili sobie projekcję, rodzaj świata, którego każdy element poprzedzony jest wyrażeniem: chciałbym, aby… Wszystko w tym świecie jest bez skazy, jest zwyczajnie piękne przynajmniej na tyle, na ile piękne mogą być marzenia autorów światów, w ramach których każdorazowo piękno definiowane jest od nowa. W owym chcęświecie każdy może być każdym a jedynym ograniczeniem chcenia jest tylko wyobraźnia chcącego. Tu nie obowiązuje prawo ciążenia, które trzymało przy ziemi Katarzynę Krowę, jej córkę i Jacka Konia. W każdej chwili zależnej od chcenia może tak się stać, że: krowie wyrosną skrzydła, koń zacznie tańczyć w balecie a kleszcz zacznie pisać wiersze. I ten ostatni przypadek wydaje się być szczególnie ciekawy.
Krzysztof Kleszcz nie uwierzył w swoje przeznaczenie. Wbrew naturze, która zwykle przypada w udziale wszystkim kleszczom na świecie on zapragnął być poetą. Na zasadzie chcenia stworzył sobie świat błyskających fleszy, obiektywów kamer, wywiadów do VIVY, Twojego Stylu itp. Wyobraził sobie, że oto on polski poeta, ubrany cały na czarno, z wypielęgnowanymi paznokietkami, wyglancowanymi bucikami przechadza się po czerwonym dywanie rozdając na lewo i prawo podpisy, obdzielając co bardziej urocze fanki zalotnym spojrzeniem. Wyobraził sobie ciepło i subtelny zapach wydobywający się spod pach Grażyny Torbickiej, gdy ta obejmuje go i całuje w policzek, gratulując Nike. Wyobraził sobie maila od redaktorów z wydawnictwa ZNAK o treści: Szanowny Panie, proszę wysłać nam cokolwiek. Wydrukujemy niezwłocznie. Nakład taki jak kiedyś: 30.000 + 250 egz. Proszę zażyczyć sobie honorarium zgodzimy się na każdą sumę! Pozdrawiamy.
Innymi słowy: Krzysztof Kleszcz wyobraził sobie to wszystko, o czym żaden potomek rodu Kleszczy do tej pory nie śnił. I zapewne do końca życia Krzysztof konstruując swój chcęświat opalałby się w świetle fleszy, wylegiwał na miękkich czerwonych dywanach, na których rozdziewiczałby wszystkie swoje fanki, prowadzać w przerwach niezmiernie ciekawe rozmowy o kondycji polskiej kultury z Grażyną Torbicką. Ale stało się coś, co się zwykle nie dzieje a mianowicie: chcenie zaczęło zmieniać się w istnienie. Wbrew wszelkim zasadom znanych ontologii: marzenia zaczęły tracić status marzeń. A nie ma nic gorszego niż spełniające się marzenia, bo wówczas człowiek traci to, co najcenniejsze i tak było także w tym przypadku. A dokładniej: w roku 2008, w którym wydany został tomiczek poetycki Krzysztofa Kleszcza pod wiele mówiącym tytułem tytułem, który świetnie zdaje relację z kondycji twórczej i intelektualnej autora tomik Ę.
O ile o tytule prezentowanego tomiku Krzysztofa Kleszcza można powiedzieć tylko tyle, że jest tak o treści można powiedzieć tylko tyle, że w tym miejscu nie występuje.
Oto pierwszy tekst z tomiku:
Płożę się, a płożąc jakbym muskał ziemię,
stąd jej dreszcz, trzęsienie, zapadanie, picie
wody łapczywe, aż ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije – patrząc, a patrzy pod światło.
[POCZĄTEK]
Klasyczne pytanie mordercy lirycznego w tej sytuacji i w każdej innej podobnej brzmiałoby: co poeta chciał przez to powiedzieć? Wyobrażam sobie także artystę-poetę, który ogłuszony tak brutalnym pytaniem zamiast o treści i estetyce konkretnego tekstu, opowiadałby o zerowej wrażliwości u odbiorcy.
Załóżmy jednak że istnieje jakaś subtelna, wrażliwościowa nić, cieńsza niż ta, którą odwija się z kokonu jedwabnika, delikatniejsza niż babie lata załóżmy dodatkowo, że owa nitka łączy: płożenie się; muskanie ziemi i dreszcze. Niech przez chwilę istnieje taka machina intelektualna, która zrozumie sens słów i odkryje w nich inne niż materialne znaczenie:
ogrodnik sypie
białe wapno, gładzi, usypuje grządkę,
krząta się i dziwi, dziwi się i kawę
pije – patrząc, a patrzy pod światło.
Załóżmy też, że istnieje taki rodzaj świata, w którym słowa:
(wersja: ABCDE oryginał)
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.
[DO CIEBIE, SIEBIE]
będą układały się w jakąś stabilną materię, o ustalonej konsystencji. Wyobraźmy sobie, że istnieje taki świat, w którym nie został poczęty Roman Kaźmierski i że ów Roman nigdy nie stworzył osobliwej poetyki i wyobraźmy sobie także że tej poetyki Kaźmierskiego nie odgapił Krzystzof Kleszcz:
(wersja: EDCBA)
odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
(wersja: DEABC)
Płyń aż do miejsca, gdzie rozpoznasz refren.
Przeproś się. Po deszczu na słońcu zrób wdech.
odmrażasz łokieć – nie tam trzeba poczuć drogę.
Zamiast bywać, zostań, bo tylko okrążasz miasto,
Zalej wrzątkiem dwie łyżeczki, szukaj słów.
Ale siła wyobraźni blednie w starciu z materią i jej prawami. Fizyka podobnie jak fizjologia nigdy nie daje o sobie zapomnieć. Tak się dzieje i w tym przypadku. Na Ę ciąży przekleństwo nazwiska autora. Co rusz w tomiku pojawiają się wątki leśno-łąkowe czyli otoczenie bliskie wszystkim malutkim krwiopijcom świata, odpowiedzialnym za borelioze.
Oprócz muskania ziemi odnajdziemy u Krzysztofa m.in. kleszczowe wątki mieszkaniowe:
przepraszam, nie moja gałąź.
(POCZĄTEK)
Myślałem – zły przechadza się po łąkach
(ORNITOCHORIA)
Chciałem wracać w objęcia chłodu, odbierać
pokłony traw, potem w górę,
(latanie)
Porada doktora Trojanowskiego:
Czy to w trawie, czy na gałęzi ten rodzaj pajęczaka zawsze jest niebezpieczny. Zawsze aktywny, zawsze gotowy, zawsze przyczajony – i nawet off w sprayu nie pomoże. Na szczęście są antybiotyki, chociaż w przypadku ukąszenia przez Ę zatrucie mózgu nie jest szczególnie groźne. Kuracja nie wymaga dwudziestoczterogodzinnej lektury tekstów Goethego – tu wystarczy komiks może nie Andreasa, ale pięciominutowe oglądanie obrazków Christy powinno przynieść ulgę.
Koniec porady doktora Trojanowskiego
U Krzysztofa znajdziemy też inne opisy. Jakie? Nie wiadomo. Oto przykłady:
Tynki klasztoru chłoną nasze westchnienia.
Trąby obwieszczają święto Archanioła.
Stragany pełne glinianych garnków i koszy
z wikliny. Chodzimy wkoło trochę śmieszni
w tłumie dźwigającym maselniczki, drewniane łychy.
Robimy zdjęcia. Szukamy rzeczy, które są nam
potrzebne: na przykład kwiaty z kolorowego papieru.
(ODPUST)
O ile nie można mieć wątpliwości co do kleszczowych westchnień, które wchłaniane są w klasztorne tynki. Tak sens istnienia bezpośredniej relacji przechadzki między straganami precelkami, kapiszonowcami, cepeliowymi wyrobami wydaje się nie być tak oczywisty co właściwości akustyczne tynków wapiennych zabytkowych klasztorów. Równie dobrze można spisać opowieść Piotra Kraśko, który w chwili słabości opowiada o procedurze golenia. Jakość estetyczna tego opisu w konfrontacji z relacją eskapady odpustowej byłaby co najmniej taka sama jeżeli nie lepsza.
Ale jakości nie można wymagać od autora tomiku Ę. Zanim Krzysztof Kleszcz poznał tajemnicę swego przeznaczenia, musiał kilka razy na poziomie mentalnym odbyć indywidualną pielgrzymkę od swojego poczęcia do śmierci. I oto kolejny fragment. Tym razem relacja o śmierci (nie można przecież być poetą nie mając na swym koncie przynajmniej jednego tekstu o śmierci):
Pragnienie niemożliwego zaczyna się od radia,
żeby tak przewinąć piosenkę. Kubek odwraca ucho,
roślina w doniczce pnie się byle dalej od głośnika.
Z całej siły naciskam hamulec, ale nie działają
klocki, linki. Po monitorach przeskakują liczby,
zmieniają się kursy walut. Głowa schowana w golf,
a golf w szare miasto. Rozpinam za duży parasol –
rozśmieszam deszcz. Czekam, aż w zabłoconych butach
przyjdzie czas.
(PRZED CZASEM)
Lektura i refleksja nad Ę Krzysztofa Kleszcza powinna skutkować ogólnonarodową debata nad potrzebą istnienia ministerialnego funduszu, z którego można by finansować auta z poduszkami powietrznymi dla poetów ew. dla kandydatów na poetów (w wersji przynajmniej dla kierowcy). Kto wie jak potoczyłoby się życie Krzysztofa Kleszcza, gdyby na końcu swej wewnętrznej pielgrzymki ujrzał siebie nie ginącego w rozklekotanym golfie, ale umierającego gdzieś w luksusowym hospicjum, otoczonego przez stado przepięknych negroazjatek. Być może estetyka seksownych kobiecych ciał, odzianych w skąpe mundurki pielęgniarek, jędrnych cycków, tyłków w gruszkę zawładnęłaby jego umysłem do tego stopnia, że nigdy w życiu nie napisałby ani jednego wiersza. Jakiż to pożytek byłby dla kultury a mała strata dla ministerstwa, które i tak w skali roku przepierdala grube bańki na tonery do drukarek.
25 czerwca, 2009 o 18:35
apropo kopa. i co, trojan? wykopali z UZetu na bezrobocie? :)
25 czerwca, 2009 o 20:13
Czytałam bardzo pozytywną recenzje w majowej Lampie tomiku ę Krzysztofa Kleszcza i teraz szukam jej w sieci, szczególnie na niezawodnym portalu literackie pl. i nie ma. Natomiast jest recenzja z recenzji jakiegoś Trojanowskiego sławnej poetki Wioletty Grzegorzewskiej.
Skoro ktoś tu w poprzednim komentarzu coś wie o jakimś Trojanie, to może Marku jednak sławny jesteś i nie trzeba tak ufać słowom Pani Wioli?
Na razie zgodnie z zaleceniem św. Faustyny zaufałam Tobie Krzysztofie Kleszczu, który na swojej stronie domowej napisałeś:
Dzień bez poezji dniem straconym.
Dalej w rubryce autoprezentacji poeta donosi:
Moje hobby to poezja, (prawie codziennie czytam albo piszę)
Więc przeczytałam tomik Krzysztofa Kleszcza dwa razy. Zaraz o swoich doświadczeniach z czytania tutaj opowiem, ponieważ znam tylko teksty poety z nieszuflady. Już wtedy widziałam, że absolutnie Krzysztof Kleszcz nie powinien uprawiać tego hobby, ale nie trzeba było mu wtedy ufać. Krzysztof Kleszcz pod pozorem hobby stał się profesjonalnym poetą, który, jak pisze w swoim CV, pisze codziennie i czyta codziennie to, co napisze! Uzależnienie stało się profesją! Ja tam cicho siedziałam, bo bałam się tego nazwiska, ale teraz tutaj już swobodnie się wypowiem.
25 czerwca, 2009 o 20:34
ewo, a gdybym ja ogłosił światu zewnętrznemu prawdę o swoich upodobaniach w zakresie lekturowym. gdybym powiedział jakjest: że czytam 15-17 książek jednoczesnie i tak od kilkunastu lat. że wydaję kazdy grosz na ksiązki – ale żadnej beletrystyki i innych bzdetów. że czytam i piszę, że piszę i czytam – jak uważasz, czy to ze mnie zrobi artystę? że moje upodobania czytelnicze i nałogi ludzkie (na przykład, nie moge się wysrać bez książki. nawet w szalecie miejsskim czytam – mam kieszonkowe wydanie De imitatione Iesu Christi, Tomasza a Kempis – które sobie podczytuję w pozadomowych kiblach byle móc się wysrać. nie szukam natchnienia, ale ulgi, żeby mnie podbrzusze nie bolało, bym się wraz z kałem pozbył chronicznych wzdęć.
czy według ciebie ewo, mój nałóg / przyzwyczajenie literacko-defekacyjne ma jakies znaczenie, mógłbym to wpisac sobie w CV? czy takie CV potraktowano by poważnie np. w jakimś ośrodku badawczym: powiedzmy w Instytucie Zachodnim w Poznaniu? chciałbym tam pracowac, ale olali mnie kilka razy. powiedzili żebym się dowiadywał u nich na stronie internetowej, ale ja mam w dupie strony internetowe (oprócz oczywiście swojej).
25 czerwca, 2009 o 21:05
Ależ Marku, nikogo nie obchodzi, że czytasz na okrągło Dzienniczek siostry Faustyny. Natomiast to, że zaczytujesz się poezją tak zachwalaną przez dzisiejsze krytyczne autorytety może Ci jak najbardziej zaszkodzić w poszukiwaniu pracy i tego radziłabym nie wpisywać w swoje CV.
Chciałabym przytoczyć tutaj pewną anegdotę, z góry przepraszam za przypadkową zbieżność nazwisk. Niestety tak jak w domu powieszonego mówi się o sznurze, tak Panie Kleszczu padnie tu też słowo kleszcz, ale zaklinam się, że nie ma nic wspólnego z Pana osobą.
Kiedy mojego męża przed wylotem do Stanów ukąsił kleszcz i z mężowego ramienia wystawała tylko mała, urocza część w kształcie gruszki, byłam pewna, że męża odkleszczę pincetką. Niestety, kleszcz się nie dał wziąć w całości, lepszą swoją cząstką tkwiąc w mężu. Gdy sięgnęłam po inne przyrządy, mąż spanikowany postanowił skorzystać jednak z profesjonalnej pomocy szpitala sióstr elżbietanek, szczególnie, że nie wykupił w Polsce ubezpieczenia i bał się amerykańskich astronomicznych kosztów w wypadku, gdyby kleszcz okazał się wyjątkowo wredny.
Kiedy chirurg położył go na stole operacyjnym, a asystentka wbijała mu zastrzyk znieczulający, mąż niefortunnie spytał chirurga, dlaczego stosują tak kosztowne sposoby leczenia przy tak niewielkim zwierzęciu, jakim jest kleszcz. Doktor oburzył się kwestionowaniem jego pracy i na dodatek poczuł się obrażony, że jego wielkie zaangażowanie w owada jest tak ocenione.
– Ale w Stanach robią to pielęgniarze – powiedział mój mąż.
Powiedział to już na całe szczęście wtedy, gdy ramię mu skalpelem przekrojono i kleszcza wyjęto.
Opowiedziałam to odnośnie drukowania tomików tego kalibru, co tomiki ę Krzysztofa Kleszcza. Myślę, że odpowiednie służby poetyckie niższego szczebla, stosownie przeszkolone, mogłyby z powodzeniem czytać i wydawać poezje Pana Krzysztofa i nie trzeba by było wtedy angażować pism literackich typu Lampa. Skoro w jednym numerze drukuje się recenzję z utworu Melancholia autorstwa tajnej polski wskazując na jego jedynie wady, natomiast w twórczości Krzysztofa Kleszcza znajduje się tylko zalety, to przecież nie wiadomo, po co do tak marginalnych zjawisk potrzebne jest literackie pismo. Portale i blogi – nieszuflada i kumple swobodnie zjawisko opanowują i leczą.
25 czerwca, 2009 o 21:34
ewo, moim zdaniem wydawcy wydający tomiki typu „Ę” postępują według wytycznych ministerialnych: a mianowicie sa posłuszni nakazom dydaktycznym „jak nie nalezy pisać wierszy”. nie widze innego celu publikacji „Ę” niźli wypełnienie wydawniczego minimum, by tylko otrzymac dotację z ministerstwa, przysługujacą za realizację unijnego programu: „europa wiersze pisze”. tu Kleszcz robi za antyprzykład – według schoplastycznej zasady: chcesz wiedzieć kim jest bóg? to poznaj szatana, dowiedz się o nim wszystkiego.
dlatego uważam, że „Ę” – w szczególności publikacja tego dzieła – wpisuje się w szerszy nurt edukacyjny. wydawnictwa maja pewne dotacje, środki za które wydaja rózne książeczki, w tym tomiki. nakład „Ę” to 500 egzemplarzy: teraz policz – jeden dla autora, drugi dla mamusi autora, trzeci dla tatusia autora, czwarty dla brata autora, piąty dla wujka autora, szósty dla ciosi autora…itp., w ten sposób rozejdzie się jakies 250 egz. – trzeba sprzedać tylko pozostałe 250 sztuk. co się robie: wysyła się 5 sztuk do Jakuba Winiarskiego, który wszędzie gdzie może zostawia swoje domowee adresy, by tylko ludzie mu ksiązeczki wysyłali. A dlaczego aż 5 sztuk? tak na wszelki wypadek, gdyby Jakub gdzieś kilka zapodział w trakcie przeprowadzek z bloku do bloku. Część wędruje do księgarń internetowych. około 10 sztu się sprzeda, reszta jest dostępna przez 10 lat od momentu wydania. to nielada wyczyn. ale z tym sie musi liczyc antydydaktyka. nikt nie chce się uczyć jak nie pisac wierszy. kazdy adept poezji chce w pierwszej kolejności dowiedziec się jak wierszyki pisac poprawnie. a tego się człowiek od Kleszcza nie dowie
25 czerwca, 2009 o 22:03
To uważasz, że Krzysztofa Kleszcza nikt nie poinstruował na nieszufladzie jak się wiersze pisze? Pan Jacek Dehnel, który miał tam kilkucyfrową liczbę edukacyjnych komentarzy omijał Krzysztofa Kleszcza?
Ja pamiętam, że Krzysztof Kleszcz, nauczony, sam potem nauczał. Nawet ja dostąpiłam możliwości nauczania mnie przez tego poetę. Jakie są efekty widać. Dopracowałam się epitetu internetowej grafomanki. Więc masz chyba rację nie sposób się poprzez Krzysztofa Kleszcza nauczyć pisać wierszy.
Piszesz Marku, że nad tymi strofami cały czas wisi widmo nazwiska poety. Ja myślę, że Twoje odczytanie jest bardzo prawidłowe i zgodne z intencją autora. Przecież Agnieszka Mirahina nie nazywa się Agnieszka Żaba, a jednak jej wiersz opisujący widzenie świata z żabiej perspektywy determinuje cały jej debiutancki tomik.
Przedstawienia artysty to jak organizacja przestrzeni malarskiej: z lotu ptaka, z żabiej perspektywy i z oglądu kleszcza. To jest program przedmiotu plastyka trzeciej klasy szkoły podstawowej. Wiem, bo uczyłam dzieci w podstawówce. Widocznie Krzysztof Kleszcz nie bacząc na swoje nazwisko (przypadkowa zbieżność), poetyzuje perspektywą kleszcza. Zakleszcza świat widziany słowami, co zresztą słusznie zauważył Zbigniew Masternak
(…) Debiut z niespotykaną wiarą w siłę sprawczą słów.(…)
Tak właśnie napisał na końcu tomiku. I słusznie. Przecież początkowy utwór tomu, POCZĄTEK traktuje o egzystencji owada, który spadł z drzewa.
(…) Płożę się, a płożąc jakbym muskał ziemię, (…)
Tylko owad, który spadł z drzewa może zobaczyć świat w ten sposób. Inaczej jest to technicznie niemożliwe.
Dalej:
(…)aż ogrodnik sypie
białe wapno,(…)
to przecież ewidentne zagrożenie dla egzystencji kleszcza. Wapno to śmiertelny wróg tego stworzonka. Dramatyzm potęguje się, gdy w wierszu pojawia się u tego ogrodnika kawa, czyli wrzątek. Ty Marku dobrze rozszyfrowałeś kawę, ja nie mogłam z tym symbolem sobie poradzić.
26 czerwca, 2009 o 8:10
Też, podobnie jak inne blogi, chciałabym tu odnotować wczorajszą śmierć Michaela Jacksona. Pamiętam go jako rozpoczynające karierę dziecko. Już wtedy był wielki i olśniewający. Tak mi żal.