.
Moniko Mosiewicz i ty anonimowy biały psie ze zdjęcia Ewy Bieńczyckiej – nie martwcie się.
Nie dla nas nagrody. Nie dla nas uznanie żiri wszelkiej maści.
Pewnie nie wiesz Moniko, ale „Traktat o odchudzaniu się przy grilu” wysłałem do Gdyni na konkurs recenzencki.
Oto historia dziejów tego traktatu:
do świętości potrzeba trzech majli:
majl pierwszy:
majl drugi:
majl trzeci
i dla pewności: mejl czwarty
nachalny majl piąty
skończyło się tak, że jakaś Pani poweiedziała, że mój interlokutor jest bardzo zajęty i że skontaktuje się ze mną telefonicznie. Fakt: Pan zadzwonił z numeru: ************** poprosił, żebym nie jechał do Gdyni, żebym się nie fatygował bo wygrała jakaś lokalna recenzentka. Pan powiedział także, że było bardzo mało recenzji, że nie było z czego wybierać – aż 6 sztuk!
To skandal – odpowiedziałem. Pan zgodził się ze mną: To skandal! – odpowiedział. I na tym skonczyła się nasza pogawędka.
Moniko, następnym razem nam się uda. Zobaczysz! Trzymaj za mnie kciuki, ściskaj za mnie udka, a ja bede ściskał kciuki za ciebie!
Pa & Pozew
14 czerwca, 2009 o 23:06
I to jest rzeczywiście prawdziwa historia niedoli.
Choć z drugiej strony… tłuc się maluchem do Gdyni? Podziwiam. I dawne czasy sobie przypominam.
15 czerwca, 2009 o 6:15
Ach, to wielka szkoda, że nie wygrałeś. Przecież dla lokalnej recenzentki to nie żadna atrakcja: Gdynia. Ja bym i na piechotę stąd poszła, gdybym miała jakiś powód. Gdynię oglądałam jakieś trzydzieści lat temu.
Ale Monika Mosiewicz i tak musiała się stawić, jako nominowana. Organizatorzy mogli też przecież tych sześciu recenzentów zaprosić, jako nominowanych.
15 czerwca, 2009 o 6:24
Ale mógł ciebie ten miły pan na bankiet zaprosić za to, że chciało ci się napisać!
Miasto z morza wynika z tego, nie jest gościnne, tylko utyskujące.
Głowa do góry. Są następne konkursy recenzenckie. Uda ci się, trzymam kciuki.
Wasza trójka zdobędzie wreszcie nagrodę. Pociesz psa.
15 czerwca, 2009 o 6:34
ja tez myślałem, że zjem sobie dobrą rybkę na wybrzeżu, za która nie będę musiał płacić. (dlaczego te ryby nad morzem są takie drogie, skoro do morza tak niedaleko? odpada logistyka, a mimo to porcja: ryba+frytki+surówka to jakieś 50 zł!)
ale pal licho fisze serwowane na nieskazitelnie białych obrusach. przecież nie po to się teksty pisze, by się najeść frykasów na koszt państwa. pal licho tomiczk nominowanych, które miały być nagrodą. nie po to się teksty pisze, by miec czym palić w piecu. licho niech spali samych nominowanych i szanowne grono szanownych żiri.
ale nigdy nie przeboleje tej zmarnowanej szansy na bycie bohaterem. herosem, który przemierzył kilka setek kilometrów zielonym maluchem z 2000 r. (z ostatniej, produkowanej seryjnie partii), po to by najeść się ryby, by zobaczyć papuśne oblicza kwiatu duchowego narodu, by dostać kilka książek za darmo.
15 czerwca, 2009 o 9:40
> Iza
Wysyłałam swego czasu recenzje do Czytelni Onetu i dostałam z tego jakieś dwie książki, ale potem to już ani ich nie dawali, ani nie odpisywali, ani nie reagowali, mimo, że ludzie na forum się pieklili i mieli pretensje, bo też recenzje słali i nic. Wszystko trzeba mieć pod kontrolą, a Internet to wszystko rozwala.
A swoja drogą, taka wsypa konkursowa łączy się właśnie z laureatką tegoroczną, z Marią Poprzęcką odnośnie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, gdzie nagrodzono szwajcarskiego architekta Christiana Kereza i realizować tego projektu nie pozwolono, to przecież była kompromitacja na cały świat, już nie mówiąc o kosztach całego konkursu.
Koszt sześć porcji fiszów dla uczestników konkursu na recenzję w Gdyni to przecież jest niewspółmierny wobec tamtej kosztownej warszawskiej inwestycji dla rady puchaczy, która miesiącami zastanawiała się nad tym, jaki dom postawić obok Pałacu Kultury. Na dodatek niczego nie ustalono i plac stoi pusty.
Ty chyba Izo Markowi źle życzysz, namawiając go do kolejnych prób. Każda wygrana w jakimkolwiek konkursie to wkładanie nogi w uchylone drzwi. A trzeba zamykać je przed intruzami, zanim tę nogę wsadzą.
15 czerwca, 2009 o 12:15
Widzisz, gdybyś pojechał do Portu Rzecznego we Wrocławiu najadłbyś się za darmo, jak i ja się najadłem. I żadnych tekstów pisać nie musiałem a wódka była, wino(kiepskie), wątróbki kacze, grzanki, sałatki, literatki i literaci. WSZYSTKO! A w mieście były takie kubiki ze sklejki, reklamujące festiwal, na których spać się dało, klatki schodowe też były gościnne, nawet kotami nie śmierdziało. Tylko za bilet trochę mnie wyniosło. Do dziś na zupkach chińskich spłacam pożyczkę, jaką zaciągnąłem na tę eskapadę.
(Czy jako znany recenzent mógłbyś poprawić stylistyczne błędy mojej upośledzonej wypowiedzi?)
z pozdrowieniami
Poecinka
15 czerwca, 2009 o 15:31
Zastanawiam się, czy jazda z Lublina do Wrocławia jedynie po to by się za darmo napić, najeść i przespać w miejskim komforcie klatek schodowych jest opłacalna. Moim zdaniem nie. U nas na Śląsku raz w tygodniu w hipermarkecie można się przyżywić degustacjami. Jeśli ktoś ma większe potrzeby energetyczne to może skorzystać z oferty bliskiego osiedlu cmentarza, gdzie odbywają się kilka razy dziennie pogrzeby. Łatwo się zorientować, towarzyszą im orkiestry górnicze i łatwo je zauważyć, ponieważ powiewają górnicze pióropusze. Potem wszyscy idą do osiedlowej restauracji Avocado, też blisko cmentarza, gdzie można się zawsze do żałobników przyłączyć, nikt nie spyta, ponieważ nikt nikogo nie zna. Ten sposób skutecznego korzystania z posiłków i napitków darmowych opisał Gombrowicz we wspomnieniach argentyńskich. Ważne dla opłacalności, by odbywało się wszystko blisko.
Myślę, że Marek został tu źle zrozumiany. Chodziło mu nie o podtrzymanie życia biologicznego, ale duchowego.
Podobne niezrozumienie intencji Marka zaistniało na kumplach. Czytam tam słowa odnośnie wczoraj wklejonego przez Marka w poprzednim wątku komentarza o pragnieniu pozyskania jakiegokolwiek materiału zadawalającej jakości do samozaspokojenia. Ta publiczka skarga mówiąca zahamowaniu w nasyceniu pragnienia jest tak samo daremna, jak chłopaka z Sosnowca, Jana Kiepury, który na lotnisku Okęcie kilkadziesiąt lat temu wychodząc z samolotu śpiewał: brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całować chcę. Ktoś na kumplach sugeruje, że odezwa skierowana jest do dwóch osób. A przecież, podobnie jak Kiepura kieruje ją do wszystkich Polek, a przede wszystkim tych witających go tam kwiatami fanek słynnego tenora, jak i Marek, wszystkich czytających ten blog i też do komentatora kumpli.
Dalsza część piosenki przecież donosi, że Kiepura i tak finalizuje się w dziecinie Taki pedofilski akcent by przecież już teraz nie przeszedł.
Tak to ewoluuje polska obyczajowość w kompletnym niezrozumieniu…
15 czerwca, 2009 o 15:34
Marku i Moniko
Przyjrzałem się sprawie! To znaczy najpierw w piątek odkryłem, jak tłuste lesbijki podrywają młode blondyneczki. Mianowicie na tzw. magisterkę. Że niby piszą akurat pracę dyplomową o gender, feminizmie lub w ogóle o tym jak to robi cipka z cipką. Podryw tego rodzaju niespotykany u gejów.
A więc przyjrzałem się sprawie! To znaczy potem w sobotę znalazłem się na rynku w Krakowie z mocnym postanowieniem, żeby już nigdy w życiu nie mieszać alkoholi. Że albo wódka albo piwo plus te siki z pipy. Albowiem po zmieszaniu alkoholi bardzo ciężko jest się przyjrzeć sprawie (a chciałem, naprawdę chciałem, przyjrzeć się sprawie, np. ilu śląskim poetom w swojej liście podlizodupczył się Sampler Woźniak, i jak to procentowo wyglądało względem całej Polski, och znowu te procenty!, bo to by była miara ich ogólnopolskiego znaczenia przecież!)
Ale wtedy na rynku przyjrzałem się sprawie! Otóż, Marku i Moniko, skoro przegraliście i nie otrzymaliście nagrody NGL, tzn. że będzie mieć problem z utrzymaniem się, z kasiorką na żarcie i na życie. Ominą was bowiem te wszystkie domokulturowe wieczorki, festyny, porty, do żirowania też was nie zaproszą, no i kasa przejdzie wam koło nosa. Słowem przyjrzałem się sprawie i pomyślałem w jaki sposób wam pomóc finansowo. No, pieniędzy wam nie dam do ręki, ale dam wam wędkę, jak je zarobić, i to na szeroko pojętej kulturze, wręcz poezji!
Otóż na rynku w Krakowie miałem w sobotę zaszczyt wytrzeźwieć przy Pani Wiośnie. Pani Wiosna to człowiek manekin, wiecie taki rodzaj mima, co to nieruchomiejeje, a rusza się tylko jak widzi kasę od turysty potrzebującego se pstryknąć fotkę. To naprawdę niezły zarobek! No więc proponuję Wam zalozyć spólkę, wynając jakiegoś gościa i ucharakteryzować go na Jacka Dehnela. Tak, tego poetę od bawienia się lalkami. I postawcie tegoz mima na rynku w Krakowie jako Człowieka Manekina Udającego Jacka Dehnela. Dajcie mu cylinder, laseczkę, fraczek, tomik poezji Larkina i niech ten ludź manekin inscenizuje Dehnela czytającego Larkina. Z tą cudownie zmanierowaną gestykulacją rąk. W ten sposób zarobicie kasę od turystów, chcących sobie zrobić na rynku w Krakowie pamiątkową fotkę z Manekinem Dehnelem, a przy tej okazji będziecie przecież promować wybitnych polskich młodych poetów!
Życząc wam obojgu powodzenia w tym przedsięwzięciu i wielkiej intraty, żądam jedynie jednorazowo 10 % miesięcznego udziału. Oraz 200 złotych dla Grzesia krwawego, co by mu się ten Port zwrócił w końcu.
15 czerwca, 2009 o 16:23
Romek, ty mnie nie rozumiesz. Ewa mnie nie rozumie, Iza też. Nikt mnie nie rozumie.
Kto zrozumie to, że ja zwyczajnie chciałem. Tak chciałem, jak chcieć tylko można a nawet i mocniej. Bo chciałem tak mocno, że owo chciejstwo zmieniło się niezauważenie w pragnienie. A to już nie przelewki. Chcieć się napić, to coś zupełnie innego niż pragnienie wody.
Zatem pragnąłem. A pragnienie moje było tym większe im bliżej było do dziesiątego dnia miesiąca.
Wypozyczyłem zielonego malucha fso produkt polskiej myśli motoryzacyjnej z pewnego etapu jej rozwoju. I teraz wyobraź sobie: ja, 120 kg mięsa o długości ok. 190 cm. + on, maluch i kilkaset kilometrów wspólnej jazdy. Nawet Chrystus pozazdrościłby mi tego zielonego krzyża z katalizatorem i alarmem (sic!). Nie ma lepszego sposobu na męczeństwo.
Czymś innym jest jazda naszpikowanym elektroniką autkiem, który wyglada jak depilator do nóg, a czyms innym jazda maluchem. Po każdym gwałtownym skręcie miliard okruchów gąbki z kierownicy zostaje w spoconych dłoniach. W niektórych miejscach prześwituje druciany stelaż, ale luki zakleja się taśmą izolacyjną.
Podsufitka odpada. Dlatego podpierasz ja patykiem, żeby odciążyć szyję. Nieby nie jest ciężka, ale na dłuższą metę taki trening izometryczny z podsufitką opartą na głowie jest zabójczy dla odcinka szyjnego.
Ale to nic w porównaniu z luzami w układzie kierowniczym, z którymi auta opuszczały linie montażową. Te luzy są nie do zlikwidowania. A skutek tego jest taki, że jak wjedziesz w dziurę albo koleinę to kompletnie nie panujesz nad kolejnymi 3 sekundami jazdy. Wówczas może zdarzyć się wszystko, włącznie z wjechaniem pod TIR-a na pasie obok.
Hamulce działają ok. Ręczny też. Ale lepiej nie używać, bo jak go zaciągniesz, to może nie odbić i się dymi z tylnich kół. Grzeją się w pizdu. Ale i tak są zdumiewająco odporne na wysokie temperatury.
Spocony, nie tyle umęczony jazdą co styrany szarpaniem kierownicy i ekstremalnie niewygodną pozycją siedzenia, gdzie za regulację lędźwiową robi siedzisko tylnej kanapy, ulgę odczuwasz tylko raz na stacji benzynowej. Nieważne są kolejne rekordy cen za baryłkę ropy na światowej giełdzie. Tankujesz do pełna zawsze za mniej niż 100 zł. A tankować trzeba bardzo ostrożnie, bo wlew jest luźny i jakoś dziwnie niedopasowany do końcówek dystrybutorów, że czasami człowiek ochlapie sobie spodnie na wysokości kolan.
Wiecznie niedomykające się szyby (z napędem ręcznym na korbę) tylko zimą stanowią mały problem. Nadmuch z silnika też działa, ale efekt nagrzewania wnętrza odczuwalny jest dopiero po 40 kilometrach. Zatem jak chcesz się przejechać zimą do sklepu, to zapomnij. Szyby nie odmarzną.
Ssanie robi furorę. Podciągasz malutką wajchę, którą masz obok ręcznego, i zaczyna coś piszczeć miarowo: beep, beep, … Słyszysz też, że silnik zwiększa obroty. Do tego stopnia, że możesz nawet zryw zrobić (taki ślad na piasku, który pozostaje po gwałtownym ruszeniu z miejsca) pod warunkiem, że podłoże będzie miało odpowiednią konsystencję. Jak będzie za twarde, to lipa. W maluchu nie ma opcji: palenie gumy.
Wracając do techniki jazdy. Jeździ się zwykle pasem awaryjnym, bo każdy cię wyprzedza. Nikt też nie dziękuje ci mrugnięciem świateł awaryjnych za uprzejmość, za to, że ustępując z drogi innym autom sam tłuczesz się po zagwożdżonym poboczu ryzykując złapanie flaka. Wszyscy także mają w dupie twoje bohaterstwo, gdy za każdym razem walczysz z podmuchem powietrza, który wsysa malucha pod naczepę wyprzedzającego TIR-a.
Kiedy mija druga godzina napierdalanki i wojny o przetrwanie, która dla innych uczestników ruchu drogowego jest normalną godziną, normalnej jazdy, normalnym autem, ty zaczynasz w celu ukojenie nerwów powtarzać: niebo jest niebieskie, trawa jest zielona; niebo jest niebieskie, trawa jest zielona…
Ale po czwartej godzinie pękasz. Masz dość. Wjeżdżasz na środek swojego pasa, spoglądasz w lusterko górne i obserwując pędzącego z tyłu TIR-a, powtarzasz z kamiennym wyrazem twarzy: No dawaj skurwielu, przypierdol mi jeżeli masz jaja! Cykasz się chuju? Cykasz?!
15 czerwca, 2009 o 17:46
Marku, to konkurs miał być pretekstem do przejechania się pożyczonym, rozklekotanym maluchem nocą przed siebie, nad morze, w blasku gwiazd, Ty i TiR na drodze i kto ustąpi, jak w amerykańskich filmach o wyścigach na światłach?
Ach gdybym wiedziała wcześniej, że nazwisko pani, która wygrała konkurs na recenzję, nie zostanie podane ani w prasie lokalnej, ani na oficjalnej stronie konkursu. Jej dane zostały utajnione, ukryte przed potomnymi.
Mogłeś więc śmiało koledze powiedzieć, że potrzebny ci jest jego samochód, abyś mógł godnie się prezentować w nadmorskim mieście wśród innych laureatów.
Ale kto przypuszczał, że nie będzie nawet namniejszej wzmianki na temat laureatki akurat tego konkursu.
Sądzę, że to ten miły pan z którym rozmawiałeś, nie umieścił nazwiska pani na oficjalnych stronach.
Było minęło, sałatka zjedzona.
Może kolega da ci się przejechać kultowym autem bez okazji?
15 czerwca, 2009 o 18:05
U nas dyrektor cmentarza obiecuje 6, ale płaci 3 zł za godzinę i jest to zarobek pewny, a nie jakieś podejrzane interesy na Krakowskim Rynku, gdzie, jak czytam regularnie biją.
Ja nie zrozumiałam. Ja nie rozumiem w dalszym ciągu.
Po Polsce nie ma żadnej przyjemności podróżowania absolutnie żadnym samochodem i nie ma to żadnego znaczenia, czym się jeździ. Ja tu już pisałam, że marka i wielkość silnika nie ma nic wspólnego ani z kieszenią właściciela auta czy z inną częścią męskiej garderoby, jedynie częścią mężczyzny. Brak samochodu a tu chyba przykładem jest Grześ, przecież też niczemu nie dowodzi odnośnie literatury. Z literaturą polską nie ma nic wspólnego ani pusta, ani pełna kieszeń. Ani obecność ani nieobecność na rautach. Alienacja nagród się już dokonała, jest to proces zamknięty kulturowo i takie zjawisko dryfuje już absolutnie osobno. To, że Świetlicki dostał w Gdyni pieniądz na nowy samochód nie oznacza, że dostał za literaturę. Dostał za nazwisko, by imprezę kojarzyć z czymś, ale to nie ma nic wspólnego z literaturą.
Przeczytałam właśnie Sylwię Chutnik, laureatkę Paszportu i nominowaną do Nike. To, co przeczytałam z pewnością literaturą nie jest. Ale Sylwia Chutnik mieszka w Warszawie i jak najbardziej należą jej się wszelkie rozdawane tam nagrody. Dla uproszczenia procedury powinno się nagradzać tylko te osoby, które posiadają meldunek w mieście, w którym impreza się odbywa i to powinno być przez sejm ustawowo uchwalone i zatwierdzone przez prezydenta. Równocześnie uniknęło by się pielgrzymek Grzesia do Wrocławia i niepotrzebnego wyszastywania pieniędzy. A co, mało jest imprez w Lublinie?
15 czerwca, 2009 o 19:00
Ewo, bardzo dobry pomysł porządkujący. Dałabym jednak artystom szansę polegającą na tym, że osoba chcąca uczestniczyć w konkursie poza swoim miejscem zamieszkania, musi najpierw zdobyć meldunek i stać się obywatelem miasta z nagrodami, bez prawa wymeldowania.
Dopóki nie wprowadzi się tego przepisu, można rozwiązać problem nagród w dobie kryzysu w inny sposób. Wystarczy wylosować nazwisko laureata spośród chętnych, którzy podali swoje dane. Odchodzą koszty związane z jury, z przygotowaniem imprez, z zapraszaniem gości, a co najważniejsze z wcześniejszym czytaniem dzieł nadesłanych. Dzieła są w tym wypadku zbędne. Ekolodzy na pewno pochwalą to rozwiązanie.
15 czerwca, 2009 o 20:45
Cieszę się Izo, że chociaż Ty popierasz. Wprowadziłabym potem już, jak poeci się nie będę szwendać po obcych rewirach rożne przywileje. Np. dziedzictwo, jak w monarchii. Dzieci poetów automatycznie stają się poetami bez żadnych weryfikacji. Oczywiście zawód prawnika w uprawianiu poezji w dalszym ciągu obowiązkowy i podstawowy. Obowiązkowe kursy prawnicze i uzupełnianie wykształcenia. Jeśli ktoś się nie dostosuje, to won, banicja, wygnanie. Publiczna chłosta. Społeczny ostracyzm. Plucie na ulicy. Zawstydzanie w towarzystwie. Mile widziane zawody to policjant, wojskowy, duchowny, ekonomista, urzędnik placówek kulturalnych, ale już nie obowiązkowe.
I też powtarzalność. Ktoś, kto dostaje nagrodę w jednym konkursie, automatycznie w innych na swoim terenie. I co roku. Ujednoliciłoby to nazwiska i ułatwiło wypisywanie certyfikatów.
15 czerwca, 2009 o 20:59
Jestem pewien, że znakomite wydawniczo efekty dałoby wprowadzenie urzędowego obowiązku dla każdego Polaka obdarzonego pełnią praw obywatelskich: każdy Polak przez jeden miesiąc swojego pracowitego lub rentalnego życia MUSIAŁBY napisać tomik opatrzony recenzją uprawnionego literata i złożyć do Starostwa Powiatowego celem uzyskania zaświadczenia o przynależności do kręgu kulturowego. Bez tego świadectwa obywatel byłby skazany na utratę części praw publicznych (np. zakaz jazdy kolejami podmiejskimi i korzystania z publicznych toalet – w końcu nie ma gwarancji, iż zachowa się kulturalnie, rzeczony).
15 czerwca, 2009 o 21:49
Fakt, że nie dopełnienie takiego nakazu i skazanie na zakaz korzystania z publicznych toalet spowodowałoby automatyczny brak ciągłości w twórczości klozetowej.
A wiadomo, jak na razie, jest to najwartościowsza, swobodna i o największej inwencji twórczej poetycka spuścizna narodu polskiego. W każdym razie u nas na Śląsku, gdzie wyrażenia gwarowe dorównują siłą ekspresji nawet językowi rosyjskiemu i właśnie w toaletach miejskich i pociągowych ustępach można je tyko czytać.
16 czerwca, 2009 o 9:49
A teraz niech sobie państwo wyobrażą całe to podziemie złożone z klonów takich naiwnych poecinek jak ja. Przemykają bez zameldowania poprzez bory i lasy, bagna i rozlewiska. W obawie przed psami gończymi idą środkiem strumienia (zieloni i świecący od pestycydów) by ostatecznie w takim Krakowie, Gdyni czy Katowicach przycupnąć w kącie, patrząc na rozświetlone twarze Zawodowych Literatów.
A potem w buncie przeciw tomikom ze swojego kręgu kulturowego wydają swój tomiczek po arabsku, chwaląc Mahometa.
I naiwnie wierzą, że w tym wszystkim instytucje nigdy nie pomagały i nigdy nikomu nie pomogą.
Miałbym o co walczyć, mniej bym się nudził, mniej szlajał nocą po Lublinie, może nawet zostałbym mnichem pustelnikiem bez (o zgrozo) stałego internetu.
16 czerwca, 2009 o 11:59
wydają swój tomiczek po arabsku, chwaląc Mahometa.
Abosoutmie nie radzę!
Miałam takiego kolegę malarza, który zdegustowany brakiem zleceń plastycznych w naszym mieście postanowiłby zabezpieczyć swoją egzystencję, a potem pławic się w luksusie materialnym, (ponieważ zawód malarza to zawód kosztowny, wymagający odpowiedniej jakości farb), przystąpić cynicznie do jakichkolwiek struktur religijnych.
Wszystko było już w lokalnych władzach katolickich pozajmowane, ponieważ moje miasto jest bardzo religijnym miastem z zakorzenionymi górniczymi tradycjami. Udał się więc do Tatarów do Białegostoku, gdzie na pierwszej randce zapłodnił swoją przyszłą żonę. Tym aktem wszedł w tę wspólnotę religijną, która wysłała go do Arabii Saudyjskiej na Uniwersytet w celu kształcenia się na nauczyciela Koranu. O żadnej twórczości mowy już nie było i nie ma, spotkałam go niedawno, ruina człowieka, próbuje w dalszym ciągu zarobić bezskutecznie pieniądze dla swoich licznych żon i dzieci. Ścigany alimentami po rozpaczliwej ucieczce z Arabii Saudyjskiej wrócił przerażony do miasta, które kilkadziesiąt lat temu było dla niego tak nieprzychylne.
Panie Grzesiu! Rejonizacja! Rejonizacja nas tylko uratuje!