Mam w ręce jej ostatni, ubiegłoroczny tomik, wydany na czerpanym papierze przez
Lubelski Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w ilości 500 egzemplarzy. Zawiera siedem wierszy autorki pochodzących sprzed czterech (ze zbioru Bez pożegnania) i siedmiu (ze zbioru Nie ma odpowiedzi) lat. Każdy z nich jest opatrzony wklejką czarnobiałej, na kredowym papierze reprodukcji grafiki Zofii Kopel-Szulc, artystki w podobnym, co poetka, wieku, tworzącej w manierze abstrakcyjnego strukturalizmu. Całość jest zszyta jedwabnym sznurkiem, którego supełek przypada na środek tomu.
Julia Hartwig propaguje pisanie polskiej poezji prozą. Uważa, że język polski najlepiej się do takiej formy nadaje. Tym razem jednak wybrała do zbioru wiersze rozbudowane wersami i starające się w krótkiej formie zmieścić, jeśli nie całe, to przynajmniej duży szmat swojego życia.
Jest coś histerycznego w późnych utworach schodzących z areny twórcach. Charakteryzują się one zazwyczaj spłyceniem nie tylko warstwy narracyjnej (udając jednocześnie pojemność znaczeniową), ale także ubogim językiem, schematyzmem i wyczyszczeniem, które zamiast nabierać barw wytrawnego wina, zaledwie posiadają substancje z wypłukanych po winie kieliszków.
Wiersze artystów, którym udało się przekroczyć śmiertelność średniej krajowej zawierają najczęściej przesłanie filozoficzne. Ten testament dla potomnych jest bardzo indywidualny i wynika zazwyczaj z przywoływania swoich rodziców, co rzecz jeszcze bardziej skazuje na niepowodzenie, gdyż przywołane obrazy już są tak wytarte od ciągłego ich przywoływania, że stanowią bardzo wątpliwy materiał poetycki poprzez zużycie. Być może mentalność nie posiada możliwości materii, która z czasem pokrywa się patyną w sposób naturalny szlachetniejąc.
Julia Hartwig, pochodząca z bardzo dobrej, artystycznej rodziny, mająca wyjątkowo udane powojenne życie artystyczne – poetce, bowiem los nie oszczędził nie tylko dobrodziejstw skorzystania w młodości z zachodnich, wybornych wpływów kultury francuskiej, a potem nie gorszej, amerykańskiej – jest klasycznym wzorem poety spreparowanego. Julia Hartwig wiedziała, jak pisać poezję, ponieważ w niej przebywała od zawsze, ponieważ była wykształcona i miała dostęp do największych arcydzieł. Julia Hartwig jest typowym przykładem maksymy, że okazja czyni poetę.
Ale, czy prawdziwego poetę?
Czy ktoś zapamiętał, chociaż jeden wers z ogromnego dorobku Juli Hartwig, chociażby taki, jak u Szymborskiej, że nic dwa razy się nie zdarza?
Dzisiaj, gdy wchodzę na YouTube dla zaczerpnięcia duchowej dawki oczyszczającej po drętwocie czytania poezji polskiej, natrafiam na prawdziwych starców. Każde zdanie, wypowiedziane przez np.
żyjącego jeszcze Claude Lévi-Straussa drży długo we mnie, podczas gdy spokojny i zrównoważony głos poetki Juli Hartwig natychmiast znika.
Metafizyka spotkań najprawdopodobniej nie polega na buddyjskim znikaniu. Wręcz przeciwnie. Znikamy już za życia twórczo. Znikamy w każdym wieku. Ale nie znikają wszyscy.
I ci na pewno zostaną przywołani.
Julia Hartwig Przywołanie. Przywołanie w każdym wieku. Pani Bieńczycka
2 maja, 2009 by
Kategoria: Bez kategorii | 13 komentarzy »
komentarzy 13
Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić
3 maja, 2009 o 10:41
(…)Dlaczego to nie ja rzuciłam się w ramiona temu marynarzowi
który schodząc z trapu z płóciennym workiem na ramieniu
biegł ku mnie przepychając się przez rozgorączkowany tłum(…)
napisze Julia Hartwig w otwierającym tom wierszu Viktoria
Poetka jest trochę starsza od mojej mamy.
Gdy piętnaście lat temu do mojej mamy przyjechał jej niedoszły mąż, Anglik, którego losy wojenne pół wieku wcześniej zagnały jako młodzieńca do Przemyśla, starszy od niej o lat dziesięć, nawet ten osiemdziesięciolatek był dla nas opłacalny. Dostałam wtedy od tego Anglika, pamiętam, 15 funtów angielskich za oprowadzenie go po lokalnym muzeum i potem jeszcze długo pocztówki z Królową Angielską, która się widocznie zwyczajem naszego Papieża fotografuje w swoim Pałacu.
Łakomie patrzyliśmy na tego eleganckiego staruszka i nawet mój ojciec, zdezorientowany sytuacją w domu, gdyż Anglik spał u nich tydzień, patrzył na niego łakomie.
Ach, te życiowe wybory. Czy dylemat taki nadaje się na wiersz?
Zastanawiam się dzisiaj, gdy jak w operze mydlanej znamy już jej ostatni odcinek, wiemy już wszystko.
Po obejrzeniu filmu na kanale TV Polonia, a w nim kompromitujących materiałów, ujawnionych przez IPN, wiemy już wszystko o poecie Arturze Międzyrzeckim, którego, poetka jednak wybrała, podobnie jak podmiot liryczny wiersza Viktoria, zaniechawszy innych, konkurentów, np, takiego słodkiego marynarza.
Artysta ciągle wybiera. Poeta ciągle wybiera słowa. Pchają się one, te bękarty, a liczy cię tyko twórczość z nieprawego łoża.
(…)i z szarpiącego żalu że jest to cena za utracone marzenie
o triumfalnym wjeździe bohatera na białym koniu
i o powrocie tych którzy podwójnie oszukani
tu już wracać nie chcieli(…)
Napisze dalej w tym wierszu poetka Julia Hartwig.
3 maja, 2009 o 12:35
W następnym wierszu tego zestawu, zatytułowanym Przywołanie, poetka przywołuje ducha matki.
Charakterystyczne dla poetów polskich jest to, że młodzi poeci przywołują koty i babcie, a starzy poeci – rodziców.
Jest zawsze niebezpieczeństwo w przywoływaniach. Poeta pracuje w materii nieobliczalnej, magicznej i nieokiełzywalnej.
Prawdziwy wiersz jest bowiem najczystszą prawdą i najprawdziwszym zdarzeniem. Nigdy nie wolno traktować wiersza informacyjnie, ale wyłącznie znaczeniowo.
Dlatego Julia Hartwig w desperacji utraty duchowości swojej poezji przywołuje ducha matki, która jest bezwzględnie, jak poetka donosi, zakotwiczona w religii prawosławnej.
Zastanawia właśnie to duchowe przeniesienie poprzez opis. Czy jest to w ogóle w jakiejkolwiek twórczości możliwe.
Wiele wierszy powstaje poprzez wcielanie i zawłaszczanie. Naliczyłam już kilkaset wierszy o uchu Van Gogha, pośrednio zaświadczające o odjechaniu psychicznym, a jednocześnie duchowym ogromie Wielkich Duchów tego świata. Zastępstwo, podszycie i podmiana jest w dalszym ciagu jedynie imitacją pisaną w wygodnym fotelu.
Wiele religii zapewnia Królestwo Niebieskie na zasadzie zastępstwa. Czy w poezji jest to możliwe? Zastanawiam, się na ile można się podszyć.
Jeśli słucham u Świetlików, gdzie Marcin Świetlicki śpiewa, że chodzi po mieście, a ktoś napluł na jego plecy i on chodzi i nie wie, że chodzi z tym naplutym, to ja wiem, że tak właśnie jest.
Wiersz nie jest kwestią wiary:
(…)W cerkwi gdzie bywała każdej Wielkanocy,
odnajdywała swój język.
Potężne jak organy, głębokie basy
w obłokach kadzidła
rozbrzmiewały w niekończących się błogosławieństwach i błaganiach.(…)
zaświadczy poetka o potędze duchowej swojej matki.
3 maja, 2009 o 13:26
Podaj mi dłoń kochanie…” to wierszowana erotyczna egzaltacja religijna. Poetka jest w Rzymie, spotyka Papieża, który kładzie dłoń na dłoniach podmiotu lirycznego. Nie jest on, podmiot liryczny zwykłym pątnikiem, moherem, tylko polską poetką religijną, której religijność jest jaśniejsza i bardziej świadoma, niż innych wiernych pielgrzymów rzymskich.
Podaj mi dłoń kochanie
to fragment arii z Don Juana Mozarta.
Przewrotność wiersza byłaby trafiona, gdyby sublimacja duchowa kojarząca trzy pojęcia: żydostwo, chrześcijaństwo i miłość libertyńską były zderzone w wykluczeniu. Przecież poeta kto taki ktoś, kto przekracza. Kto nie pisze laurek. To ktoś, kto wadzi się z Bogiem! Poetka łączy je jednak z pobożnym życzeniem współistnienia i jedności, co nie jest niestety możliwe: wiersz ma donosić o sprawach niemożliwych, natomiast nie ma dowodzić nieprawdziwości.
Być może wiersz pisany był wtedy, gdy pontyfikat Jana Pawła II jeszcze coś innego polskiemu intelektualiście sugerował. Dzisiaj już wiadomo, co Watykan chce powiedzieć światu, odnośnie prezerwatyw w Afryce i antysemityzmowi w Polsce. Jedynie może poetyckie są estetyczne analogie do gestu dłoni jako takiej. Ale czy prawidłowe? Czy nie są już puste:
(…) I skrzyżowane dłonie na macewie
zdobiącej grób kapłana(…)
3 maja, 2009 o 15:01
Niecierpliwa i Bezczas to dwa wiersze pisane w pełnej aprobacie doświadczanego życia. To są najlepsze wiersze w tym zbiorze, ponieważ powstały z autentycznego ludzkiego zadowolenia, co w polskiej poezji jest niesłychanie
Polak to urodzony malkontent.Jak się mu coś w życiu udało, to miał tak potworne wyrzuty sumienia, i strach, że wszystko to widzą inni, że zawłaszczył, ukradł, przejął, nakłamał, że jak karane dziecko, przyznaje się natychmiast bez bicia ukrywając równocześnie ściągniętego z lady cukierka. Tak musi być w społeczeństwach kolektywnych, infantylnych, inaczej się nie da, skoro wszyscy muszą być w nich szczęśliwi.
Niecierpliwa to erotyk. Pojemny w nabrzmiały czas przed konsumpcją hotelową kochanków w egzotycznej dla Polaka lat sześćdziesiątych dekoracji francuskiej.
Kto nie żył w tych czasach, nigdy się nie dowie, co to było odbywać stosunek płciowy we Francji po uprzednim napawaniu się różnymi egzotycznymi odgłosami, nawet podobnymi polskiemu knajpowemu siorbaniu.
O takich właśnie zdarzeniach nie z tego świata (nie komunistycznego), powinna być prawdziwa poezja. Tylko różnica nie może wynikać jedynie z dostępności, bądź niedostępności zewnętrznej.
Prawdziwy akt twórczy jest zawsze aktem wolnościowym. Jeśli Ezra Pound w czasach włoskiego faszyzmu w Radiu Rzym głosił potworne, antysemickie pogadanki, był to mimo wszystko jego wolnościowy wybór. Nawet błądzenie jest przecież wolnością.
(…) Ale były lata których nikt nie liczył
królewskie
kiedy bawiliśmy się pod starymi dębami
i wieczność była przy nas (…)
Tę najszczerszą prawdę poetycką Julia Hartwig sformułowała właśnie tymi strofami w wierszu Bezczas
3 maja, 2009 o 15:20
Wiersz Dowód na istnienie to w stylu Stéphane Mallarmé zapis poetyckiej pustki.
Takie wyzwanie artystyczne nie jest ani łatwe do wykonania, ani jego powodzenie lub nie, możliwe do wykrycia. Wiadomo, że abstrakcja, zarówno poetycka jak i malarska czy muzyczna dała światu tak samo dużo dzieł wartościowych jak i zwykłej hochsztaplerki. Nie jest celem moim ocena wiersza Juli Hartwig. Chciałabym przy okazji tego jednak wiersza zastanowić się nad pojemnością wierszy pisanych z pozycji osoby wiedzącej cokolwiek o tym, o czym wiersz napisały. Trzeba zakładać też mediumiczną stronę poezjowania i odbiorca nie powinien być taki znowu dociekliwy i taki dokładny. Nie jest przecież prokuratorem. A jednak konkluzja tego wiersza, jakoby niewyobrażalne jedynie było wartościowe, zastanawia. Zastanawia jednak czysto formalnie, a nie metafizycznie:
(…)Jednak po zagubieniu
jednak po oczyszczeniu
zostaje
niewyobrażalne
i komuś czy czemuś
o tym wiadomo(…)
3 maja, 2009 o 15:32
Ewo, dla mnie Julia Hartwig to największa żyjąca polska poetka.
Z Błysków:
„Zaśmiałam się. Przyznaję nie był to dobry śmiech. Ale co powiedzieć na takie zdanie poety: Czuję żywotność moich wierszy i jestem świadomy ich znaczenia dla kultury.”
Jakie kompromitujące materiały w Kulturze pokazano o Arturze Międzyrzeckim? zaraz po wojnie, czy w czasie gdy go wyrzucono z Poezji? (Herbert na znak solidarności odszedł także z czasopisma)
A Julia Hartwig? dlaczego do mnie przemawia? poniżej tekst dla mnie ważny.
Wbrew sobie
„wszyscy poeci piszą jeden wiersz,
opisują tę samą skałę, na której rozpryskuje się morze,
tę samą utratę, której żadnemu z nich nie oszczędzono.
[…]
i choć wszyscy poddani są prawom tej samej harmonii
każdy z nich chciałby być kochany z osobna.”
Julia Hartwig „Nie ma odpowiedzi.”
Cenię jej dystans. Hartwig lubi ludzi, lubi poetów.
3 maja, 2009 o 15:43
ewo, twoje twierdzenie, że Prawdziwy wiersz jest bowiem najczystszą prawdą i najprawdziwszym zdarzeniem zawiera w sobie tyle momentów idealnych, że deklasuje moją prywatną utopię społeczeństwa doskonale racjonalnego.
Ewo, w minionym stuleciu przewartościowano nie tylko wartości, ale każdą sferę skolonizowaną w dowolny sposób przez człowieka. Nawet prosty sracz o czym doskonale wiesz stracił swoja ustaloną funkcję i wdarł się na salony sztuki nowoczesnej robiąc za fontannę.
Globalne przewartościowanie swoim zasięgiem ogarnęło także wiersze, które stały się produktami wytwarzanymi przez zawodowo zajmujących się tym ludzi. Stąd te masowe produkowanie kolejnych tomików, stąd marnotrawstwo celulozy i farby drukarskiej.
Jeżeli wymagasz od zwykłych pracowników-urzędników by pisali tobie prawdę w wierszach, to pracownicy-urzędnicy taki jednostkowy głos konsumencki oleją. Jednak jeżeli znalazłoby się ok. 1000 osób i te osoby napisałyby listy do wydawnictwa z prośbą nasycenie rynku tomikiem, który składa się z samej tylko prawdy, to on w ramach umowy o dzieło złożyłby zamówienie u któregoś z pracowników na taki właśnie tomik. Umowa opiewa na kwotę 100 zł / wiersz. Tomik ma średnio 48 wierszy, czyli 4.800 wydawca płaci za komplet. Pracownik się cieszy, bo udało mu się zgarnąć prawie pięć klocków za tydzień pracy. Bo trwa to około tygodnia, zanim wyćwiczony robotnik literacki napisze 48 tekstów prawdziwych.
Ten sam wydawca złożyłby zamówienie na recenzję, w której koniecznie musiałaby się pojawić konkluzja: To wiersze prawdziwe. Ta poezja jest najczystszą prawdą i najprawdziwszym zdarzeniem. Oczywiście taka konkluzja się pojawi. Za nią zapłaci 1000 zł. Także recenzent jest szczęśliwy. Zarobił za jedną stronę A4 znormalizowanego tekstu wcale niemało.
Żeby było śmieszniej, to wydawca jeszcze złoży prośbę, wniosek do innych urzędników. Poprosi o pieniądze, o dofinansowanie. W tym druku urzędowym wydawca nie omieszka napisać o prawdzie o poezji autentycznej. Im więcej tej prawdy tym większa szansa pozytywne rozpatrzenie wniosku o dofinansowanie. Tym oto sposobem dostaje 10.000 zł z jakiegoś tam urzędu, który posiada jakiś tam fundusz na kulturę i wychowanie w trzeźwości czy coś w tym guście, a który rozdysponować należy, by móc się kiedyś tam pochwalić jakimikolwiek sukcesami.
Po dwóch miesiącach od otrzymania 1000 listów, na półkach marketów o nazwie: EMPIK pojawiłyby się wyprodukowane tomiki w cenie załóżmy: 25 zł / szt. Pachnące farbą, pachnące celulozą i co najważniejsze: pachnące najprawdziwszą z prawd, po to tylko by zaspokoić zaporzebowanie na prawdę u tysiąca osób. Target konsumencki spisuje się znakomicie. Nakład rozchodzi się. Sam bym zresztą wybulił i kupił tomiczek nasączony od pierwszej do ostatniej strony samą prawdą. Wydawca na prawdzie sobie zarobi: 25 tys.
I teraz policzmy:
25000 4800 = 20200
20200 1000 = 19200
koszta wydawnicze: 5000
zostaje jakieś 14.200
nie można zapomnieć o dotacjach z UM. Finalnie na najprawdziwszej z prawdziwych poezji zarabia wydawnictwo 24.200 zł.
Wracając do prawdy i masowych produktów wydawanych w formie tomiczków poetyckich.
Sądzę, że nie istnieje taki metajęzyk, który umożliwiłby opisanie prawdy na tym poziomie i uniknięcie paradoksów z tym związanych.
Wydawnictwo-poeta-krytyk-biurokracja stanowią symbiotyczny ekosystem. Każdy z tych elementów jest zależny od drugiego. I tutaj nie ma znaczenia produkt sam, ale realizacja zapotrzebowania, które pochodzi z zewnątrz ze świata konsumentów jako targetu (tzw. grupy opłacalnej). W przeszłości było tak, że krytyka literacka spełniała swoją naturalną funkcję była krytyką. Dzisiaj krytyka literacka pod płaszczykiem krytyki jest pionem marketingowym opłacanym przez wydawnictwa. Recenzji krytycznych w zasadzie się nie publikuje. Człowiek odnosi wrażenie, że wszystkie tomiczki produkowane przez wydawnictwa typu Biuro Literackie są tak wyjątkowe, że mogą robić za filary duchowości świata zachodniego. W krytyce literackiej każdy kolejny poeta złowiony przez Bursztę, to żywa reinkarnacja Mickiewicza, którego rodacy za życia całowali w ramię, składając hołd żywemu bóstwu.
Wydawnictwo jest firmą, która musi wydawać, bo wydawanie to żadna misja, ale zwykła produkcja, wynikająca z profilu firmy zakodowanego w jej regonie. Gdyby wydawnictwo było kopalnią odkrywkową, to jej produktem nie byłyby tomiczki ale np. żwir a zarabiałoby na sprzedanych tonach wydobytego produktu. Dlatego wydawnictwo jak każda firma zrobi wszystko by sprzedać towar. Dlatego zadba o dobre recenzje, który napisze krytyk, by zarobić na czynsz (musi napisać, bo w przyszłym miesiącu nie dostanie kolejnego zlecenia). To po pierwsze.
Po drugie będzie drukowało tylko taki towar, na który będzie zapotrzebowanie. Nie wydrukują Norwida, kiedy nikt nie będzie chciał czytać Norwida. Dlatego z perspektywy wydawnictwa – najlepiej stworzyć sobie Norwida. Wykreować markę. Nie ma nic łatwiejszego niż wziąć sobie młodego chłoptasia, który pół podstawówki i całe LO marzył o pupci najlepszego kolegi i przyznał się do tego tuż po maturze, który na dodatek pisze sobie wierszyki o tym, jak to fajnie się podróżuje koleją. Taki projekt wydawniczy musiał się sprzedać. Nie sprzedał się natomiast pierwszy gejowski kryminał (do dzisiaj w księgarniach Matras leży na półkach, nawet po przecenie).
Teraz wydawnictwo powinno rozpatrzyć projekt wydania jakiegoś ONR-owca. Na pewno w Falandze są chłopcy, którzy oprócz tego, że tłuką działaczy Antify po gębach, piszą pamiętniki albo nawet swoje wersje meinkampfu. Gdyby znaleźć takiego chłopca. Najlepiej w wieku 22-25 lat. Gdyby ów w pierwszym wywiadzie ogłosił:
Jestem Polakiem i katolikiem. Patriotyzm wyssałem z mlekiem matki. O Jezusie uczył mnie wujek, który jest jezuitą. Ojca nigdy nie poznałem. Zginął śmiercią bohatera, zakatowany przez komunistycznych oprawców. Dorastałem, a wraz ze mną rosło wewnętrzne przekonanie, że mój kraj, że Polska zachorowała na chorobę, która nie leczona prowadzi do śmierci. Brudna demokracja i liberalizm zdławiła to, co polskie. Czyrak unii europejskiej powoli acz systematycznie zżera naszą suwerenność. Dlatego postanowiłem wpierw czynem, a teraz słowem walczyć o mój kraj, o naszą ukochaną ojczyznę w imię Boga Ojca Wszechmogącego, jego Żony Matki Boskiej i syna Jezusa.
Projekt ONR miałby pod względem literackim podobną nośność co projekt Gej
Bo dzisiaj bycie 22-25 letnim heteroseksualistą, który chodzi każdego dnia do kościoła, który ma żonę-katechetkę i dziecko, syna o imieniu Adam lub Piotr a nie Steven, Mike itp., bycie młodym polskim, patriotą, konserwatystą to rodzaj aberracji w kraju, w którym wszyscy młodzi głosują na PO albo SLD.
Posypałyby się nagrody. Kościelscy i te sprawy. Od nagrody do nagrody, od tomiczka do tomiczka, ad książki do książki. Projekt ONR byłby samonapędzająca się maszyną. Żyłą złota dla wydawców. Krytyka literacka także zareagowałaby prawidłowo. Jedni byliby zafascynowani otwartością, bezpośredniością i autentyzmem wersów:
za polską krew przyrzekam wam śmierć
rodacy, bracia szykujcie się
idziemy się bić, by modlić się, by żyć
Inni pisaliby o skandalu, a Gazeta Wyborcza czy Tygodnik Powszechny drukowałyby protesty polskich intelektualistów. Głos w sprawie zabrałby pewnie i sam prokurator, który wszcząłby postępowanie w sprawie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa propagowania ideologii totalitarnych. W wielkim finale, ku uciesze wydawnictwa, udział wziąłby któryś z braci Kaczyńskich i Adam Michnik. Po raz milionowy przez kraj przetoczyłaby się debata medialna na temat wartości patriotycznych, na temat granicy między szowinizmem a patriotyzmem. Na scenie literackiej pojawiłby się kolejny wykreowany produkt, który rozpocząłby samodzielny żywot. Wydawnictwo zaś, które zdecydowałoby się na projekt ONR, długo żerowałoby na tym sukcesie. Na stronach internetowych umieściłoby wielki baner z nazwiskiem ONR-owskiego literata okraszone normalnymi w takich sytuacjach dopiskami, z obwoluty drugiego wydania ONR-owskiego meinkampfu: To skandal. Ta książka powinna być zakazana (Adam Michnik, GW); Naród który zapomina o swojej historii zasługuje by się powtórzyła. Ta książka jest świadectwem polskiej amnezji (Szewach Wajs). To głos ducha narodu polskiego. Lektura obowiązkowa (Rafał Ziemkiewicz)
Swego czasu wydawnictwo ZNAK wydało Dzienniki Anny Frank. Pamiętnik Żydówki, która wymysliła sobie przyjaciółkę i pisała do niej listy, by urozmaicić sobie ukrywanie się. Opisywała swoje dojrzewanie, miesiączkę, sympatie, rozterki sercowe, rozczarowania. Czyli to wszystko, co się dzieje w umyśle dorastającego dziecka. Pod względem literackim nie posiadają one żadnej wartości, pod względem psychologicznym są dowodem postępującej schizofrenii, pod względem historycznym, jako relacja z okresu okupacji, jako sprawozdanie z funkcjonowania grupy i kategorii lęku także są marne. Ale mimo to ZNAK wydał te dzienniki, te dzienniki wznowił z dopiskiem: UWAGA! Wydanie uwzględnia dwie, nowo odnalezione strony z oryginały Dziennika Anny Frank.
Dlaczego ZNAK wydaje takie marnidło? Dlatego bo to marnidło ma gotowy piar, o który zadbali neonazisci niemieccy (i nie tylko), który każdego roku w noc przesilenia rozpalają ogniska i palą Dziennik Anny Frank. Niemiecka policja ich łapie, system sądowniczy sądzi w trybie ekstraordynaryjnym. Media szumią, środowiska inteligenckie się oburzają, ambasada Izraela pisze oficjalne noty do rządu federalnego, odzywa się prof. Bartoszewski, który zawsze przy takich okazjach wspomina o holokauście, o oświęcimskiej rampie, o umszlagplacach i zbrodniach totalitaryzmu hitlerowskiego. Wszystko to dzieje się za sprawą dziennika Anny Frank.
W tym momencie każdy intelektualista chciałby zabrać głos w tak ważnej debacie. Kupi sobie Dziennik. Może go przeczyta, może nie. Ale ważne jest, że książka Anny Frank będzie zdobiła półkę nad kominkiem, albo regał biedermaierowskiej biblioteczki, stojącej w gustownie urządzonym saloniku, w którym przyjmuje się zwykle gości.
Widzisz Ewo, wydawcy żerują na najróżniejszych mechanizmach by zarabiać. A o prawdzie nawet filozofowie nie mają pojęcia, dlatego ja prawdy nie mieszałbym do świata literatury.
Na zakończenie powiem ci, że wolałbym być pięknie robiony w chuja, oszukiwany z niebywałą gracją i finezją, niż oświecany takimi prawdami, jakimi oświecają czytelników polscy poeci.
3 maja, 2009 o 16:05
Marku, Dziennik wydał ojciec Anny, czyli zafunkcjonował prywatny mecenat w tym wypadku. Pan Frank pousuwał i ocenzurował fragmenty, które według niego nie pasowały do hagiografii rodzinnej.
W Amsterdamie ludzie stoją w ogromnych kolejkach, aby obejrzeć miejsce kryjówki Anny Frank. W przewodniku jest dom zaznaczony jako atrakcja turystyczna, pewnie dlatego.
Czy stacze czytali pamiętnik dziewczynki? Nie sądzę.
ps
też uważam, że teraz jest czas na poetę, poetkę ultrasa katolika z katakumb trydenckich. Ale musi być znacznie bardziej prawicowy i radykalny w poglądach politycznych i obyczajowych niż poeta Wojciech Wencel, który postanowił zostać mistykiem ( patrz nowe czasopismo, w którym publikuje).
Taki poeta będzie promowany na zasadzie baby z brodą, czyli egzotyki.
Rok 2010 to będzie czas jego zaszczytów.
3 maja, 2009 o 16:39
Izo, informacje o Arturze Międzyrzeckim zawarł dokumentalny film ((Errata do biografii Artur Międzyrzecki poniedziałek 13.04.2009 TV Polonia). Żona poety nic nie wiedziała o działalności swojego męża. Pewnie w Sieci można czegoś poszukać, nie chciałabym o tym wszystkim pisać, bo czasy były takie, jakie były. Nie można było jeździć po świecie inaczej. Havel nie jeździł, tylko siedział w więzieniu.
Nie wykluczam przecież ogromnego wkładu w polską kulturę Artura Międzyrzeckiego i Juli Hartwig. Uważam jednak, że o tym wszystkich powinno się też mówić, a nie tylko chwalić.
Cieszę się, że podoba Ci się poezja Juli Hartwig. Bardzo wielu ludzi, których cenię, też nie da złego słowa na nią powiedzieć.
Moją dezaprobatę starałam się jakoś analitycznie tutaj przybliżyć. Nie wiem, czy zrobiłam to dobrze. Zrobiłam, jak umiałam. Ponieważ mam niezapłacone, jak Tu Marek pisze zapłacone być powinno, by się o poezji mówiło pozwoliłam sobie na taki subiektywizm. Poetka jest tak wielka, że absolutnie jej nie zaszkodzę, mogę być tylko wyśmiana.
Ostatni wiersz w zbiorze to Prośba. Poetka nie ma wygórowanych próśb. W dwunastu wersach zaledwie ujmuje swoje upominanie się o to, co byłoby jej sercu miłe.
Nie wiem Marku. Ja na Twoim blogu piszę i piszę same tylko pretensje i jestem wyraźnie przez poetkę Julię Hartwig tym wierszem skarcona.
Poetka pisze:
(…)spraw aby to co nas przekracza nie upokarzało nas
lecz budziło wdzięczność i zachwyt(…)
Wiesz, ja tu starałam się zrozumieć tę poezje i naprawdę wnikliwie ją przeczytać. Mam tutaj najnowszy tomik Tadeusza Różewicza i chciałabym też zanalizować jego twórczość. Też i Niny Andrycz.
Aktorów-poetów powinniśmy sobie tutaj odpuścić, ale uważam, dla zjawiska Niny Andrycz powinniśmy zrobić wyjątek, ponieważ nikt o tej poezji (oprócz oczywiście Remigiusza Grzeli) nic nie napisał, a jest integralną częścią poezjowania naszych polskich czasów, w których kult młodości jest sprzęgnięty z kultem starości, jak rak z organizmem. Polscy Starcy bowiem ani nie robią autentycznych przedśmiertnych podsumowań swojego życia, ani nie wyrzekają się adoracji.
Kopanie staruszków jest rzeczą haniebną. Uważam jednak, że mój sędziwy wiek upoważnia mnie właśnie do pisania o Naszych Starcach. Bo przecież innego rewanżu się nie spodziewam, jak jedynie wzajemności.
A jednak Marku uważam, że prawda poezji istnieje. Może z czasem naszego wspólnego blogowania uda mi się to wyjaśnić.
Nie wiem, czy masz rację, co do Anny Frank. Akurat tyle teraz złych rzeczy zostało wypuszczone przez to wydawnictwo tak za moich czasów prestiżowe i zasłużone. W końcu, jak Iza pisze, to jednak legenda, i to bardzo wzruszająca i pouczająca.
3 maja, 2009 o 19:24
Czytałam kilka miesięcy temu lojalną wypowiedź Julii Hartwig na temat przeszłości męża. Ale to było tylko muśnięcie.
Artur Międzyrzecki napisał wiersze ku czci w czasach socrealizmu. Pisał o tym aktywista IPNu Piotr Gontarczyk w Rzepie kilka lat temu, jednocześnie podkreślał póżniejszą opozycyjną działalność autora.
Już wcześniej o tym pisaliśmy, że chyba tylko Herbert w czasach stalinizmu nie splamił się peanami na cześć nowego porządku.
Ewo, nie wszystkie wiersze Julii Hartwig uważam za arcydzieła. Ale dla mnie ważna jest ich kondensacja i brak tak nadużywanej przez współczesne poetki pisemnej histerii i galopady „chwilowych myśli” (eufemizm).
Na blogu Marka możemy dzielić się naszymi subiektywnymi i indywidualnymi opiniami, możemy się nie zgadzać. To dla mnie wartość, dlatego tu piszę.
ps
zamierzam wydać dziesieć złotych na nowego Reda z promocją w postaci tomiku Aleksandry Zbierskiej. W ten sposób przekonam się, jakie wiersze nagradzane są w Brzegu i czy moja teza noworoczna na temat nagród w konkursach poetyckich jest słuszna. (Nie zapomniałam Panie Radku, teraz mam okazję sama ocenić, bez szukania w internecie wywiadów z mikrofonem.)
3 maja, 2009 o 20:59
Coś Izo tak podejrzewałam, że jesteś z naszej trójki blogowej najbogatsza i mam nadzieję, że transakcja biznesowa, o której tu pisałaś, przynajmniej Cię nie zrujnowała, skoro stać Cię na zakup książek i czasopism literackich. Na tej fali bogactwa nieśmiało podpowiadam, byś może jeszcze zakupiła przez Internet tomik Moniki Mosiewicz! To podobno kosztuje tylko tyle, co 3 czekolady.
Chodzi o to, byś podała mi tylko tytuły utworów, które w ten zestaw weszły. Ja mam wszystko, co się ukazało na portalach sieciowych, chodzi tylko o to, czy tam są te same utwory, czy inne. W wypadku Elżbiety Lipińskiej wszystkie były uprzednio publikowane na nieszufladzie. A utwory Aleksandry Zbierskiej mogą być jeszcze i w rynsztoku.
4 maja, 2009 o 8:25
Jeszcze nie podpisałam cyrografu z bankiem, banki ociągają się w tym roku ze wszystkim, obiadów nie gotuję, daję się zapraszać, mogę więc wydać kasę na wytwór pana Radka z bonusem w postaci tomiku Aleksandry Zbierskiej za darmochę.
Podam tytuły.
Kiedyś do czasopism dla pań dodawano gratisowo uczuciowe książeczki z serduszkiem, potem dla wszystkich czytelników płyty z popularnymi filmami, płyty z piosenkami na przykład Ich Troje, a teraz dodaje się poezję.
Potrzeby szlachetnieją bonusowo.
4 maja, 2009 o 22:32
To może Izo najpierw kup te tomiki, a potem podpisz cyrograf z bankiem!
Strasznie śmieszne są te filmiki na Polonii o literatach. I jutro jest o Kuśniewiczu, a wszystkie do ściągnięcia:
http://www.tvp.pl/filmoteka/film-dokumentalny/errata-do-biografii/wideo/adam-wazyk