.
Jacka poznałem kiedyś tam. Wiecznie niedogolony grubas, niechlujnie ubrany, niedomyty z tłustymi włosami a na końcu: zafajdany własnymi odchodami.
Jacek był klasycznym komunistą, solidnym i co gorsza: utopijnym. Pierwsze nasze spotkanie wyglądało tak: w okolicy pierwszomajowej zbieramy się na nieoficjalnym spotkaniu między znajomymi. Jacek był znajomym znajomych.
Pijemy wódkę, jemy ogórki, suchy chleb i cebulę. Pijemy dużo wódki. W okolicach połowy drugiej flaszki na łeb nabieram animuszu. Wchodzę na jedyny stolik w pokoju hotelu asystenta i recytuję wiersz Majakowskiego, który szedł jakoś tak:
Krzyczą poecie:
Zobaczyć by cię przy warsztacie tokarskim
A co tam wiersze
Puste to przecież
Trudniej przy pracy naginać karku
….
Chwieję się, bekam. Pijacką czkawkę łapię na frazie:
my szlifujemy mózgi pilnikami języków
W pewnym momencie trace równowagę. Do połowy wypita butelka wódki wyborowej wypada mi z ręki. Leci. Widzę trajektorię ruchu i chcę ją złapać. Jacek mnie wyprzedza. Złapał flaszkę w locie i trzymając zapalonego papierosa w ustach kończy:
a krzykaczy do młyna
młynarzom służyć
wodą przemówień obracać koła
Padłem. Zasnąłem. Mija pijacki odcinek czasu może dziesięć minut, może kilka godzin a może doba. W każdym razie wystarczająco dużo by przegapić istotną część akcji. Otwieram oczy i widzę jak Jacek rozmawia z kolegą kolegi. Słyszę o Lenienie i o tym, że w Conjectures adn Refutations albo gdzieś tam indziej (nie pamiętam, bo byłem pijany) jest jakiś tekścik Poppera, w którym chwali on Włodzimierza Ilicza i co z tego wynika dla nauki polityki, dla filozofii i w ogóle. Zasypiam znowu.
I budzę się. Ktoś mnie budzi. Jakaś dziewczyna, która mnie zna. A ja jej nie znam. Ona zadaje pytania i nalewa mi wódkę. Oczywiście chcę trzymać fason więc piję. Rozglądam się i widze fatalny krajobraz: kolesie upici. Śpią wszyscy wszyscy oprócz mnie i Jacka. Dziewczyna się nie liczy. Ona nie piła.
Szukałem w głowie jakiejś ciekawej myśli, celnego spostrzeżenia. Wyjątkowo nie chciałem wyjść na głupka. Jacek polewa. Pijemy i rozmawiamy. Zasypiam w połowie jego słowa:
Faurisson udowodnił, że komory gazowe nie istniały…
Dopiero kilka lat po tym zdarzeniu udało mi się obalic tezę Faurissona argumentem statystycznym, który przekonał Jacka. Ale do rzeczy.
Imprezę ku czci święta robotniczego i krwi proletariackiej zapamiętałem jako szczególną projekcję dziwnego filmu. Film był oczywiście urywany, ale za każdym razem kolejny epizod otwierała ta sama klatka: obraz Jacka z kieliszkiem w ręku.
Wszyscy spali, a on pił.
Niewiadomo kiedy Jacek zaczął gubić się gdzieś w drodze. Pił i pisał. Pisał i pił. A później , kiedy się zupełnie pogubił, bez wypicia ćwiartki wódki nie potrafił załogować się na ulubionym portalu: kurnik.pl. Jako namiętny szachista, wszystkie wolne chwile spędzał przed komputerem i wysysał z światłowodowego łącza uniwersytetu ostatnie poty rozgrywając kolejne partyjki. A chwil wolnych pracownik akademicki ma od chuja, bo Grywał w osobliwy sposób.
Partyjka zaczynała się zawsze w milczeniu. Po około minucie Jacek mówił do monochromatycznego monitora:
– Przegrałeś. Masz mata w pięciu ruchach.
Mijała kolejna minuta. I kiedy popielniczka obok Jacka zaczynała przypominać z wyglądu jeża, zaczynał nerwowo klikać myszką i mówił:
– Patrz, przegrałem. Chcę rewanżu. Boisz się? Przegrasz! Wiesz, że przegrasz! Ha!
Rozgrywał potem kolejnych kilka partyjek. Nawet miał całkiem przyzwoite statystyki, wygrywał 50 % partii. Przynajmniej na początku naszej znajomości. Później, kiedy przegrywał z wódką, przegrywał większość rozdań.
Scena:
Pokój czterysta i coś tam. Wtorek. Godziny popołudniowe. Jacek ma przerwę między zajęciami a ja konsultacje. Czekam na studentów a że jest dopiero połowa semestru żaden się nie pojawia. Wszyscy zlecą się dopiero na dwa tygodnie przed sesją i będą piszczeć, wymyślać głupie usprawiedliwienia, będą chować półtorej metra pod ziemią mamusie, tatusiów, ciocie, wujków by wycyganić odrobinę współczucia. Ale chuj z tym. Wówczas siedzieliśmy sami. Jacek jak to zwykł mawiać: pykał w szaszki, ja czytałem książkę, którą miałem pod ręką: Dialektik der Aufklärung. Czytam, czytam i w którymś momencie cytuję na głos: czy ty wiesz jak bardzo ciebie nienawidzę
Jacek, kiedy to usłyszał, odwrócił się i mówi: Adorno, Dialektyka oświecnia, stron ta i ta. Sprawdzam, faktycznie, strony się zgadzały.
Kiedy lepiej poznałem Jacka dowiedziałem się, że od kilkunastu lat pisze habilitacje ze szkoły frnakfurckiej. Przynajmniej mówi, że pisze.
Wątpię, by Jacek napisał habilitację. Talentu i umiejętności ma za 100 tysięcy polskich profesorów. Nie o to chodzi. Jacek brakuje cierpliwości do dłuższych form. Sprawdza się w krótkich felietonach, w dwudziestostronicowych artykułach. Jest mistrzem tych form.
Gdyby Jacek urodził się gdzieś w Niemczech, dzisiaj zamiast Adorno cytowano by jego teksty. Niestety Jacek urodził się w Polsce. Co gorsze: pracował w Zielonej Górze i co było zbrodnią niewybaczalną: był filozofem.
W 2006 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Pracownikom kazano podpisać tzw. lojalki czyli deklaracje, że etat na uczelni takiej a nie innej jest pierwszym etatem. Jacek nie podpisał, bo dorabiał sobie gdzieś tam w centralnej Polsce, w szkole prywatnej. Podtykano mu ten papierek za każdym razem, kiedy pojawiał sie w pracy. Ten zapewniał, że odda podpisany za tydzień i tak w kółko. No i postanowiono mu się dobrać do skóry. A zrobiono to tak.
Jacek dojeżdżał na zajęcia do Zielonej Góry z Warszawy. Przyjeżdżał raz w tygodniu, na jeden dzień. Miał wykłady i konsultacje, po których pędził na nocny pociąg powrotny. Ale któregoś razu dowiedział się, że zmieniono mu plan zajęć. Że musi przyjechać na jedną godzinę w poniedziałek, jedną godzinę będzie miał we wtorek. Że grupa B z drugiego roku przyjdzie na 15 w czwartek i że tak będzie już cały czas. Jacek splajtował.
Zanim skapitulował, Jacek oddalił się od wszystkich. Widziałem go, kiedy zataczał się w drodze na wykład. Jak wypadał z drzwi taksówki. To znaczy, jak go taryfiarz wyciągał, sam nie miał na to siły. W końcu widziałem jego białą koszulę i jasne, materiałowe spodnie zabrudzone jego fekaliami. Jacek w pewnym momencie stracił kontrolę nie tylko nad własnym pożądaniem ale także nad sobą.
Zapamiętałem go tak: jest on, jest wódka i rozmowa. Koniecznie w tej kolejności.
Jacek zniknął. A ja myślę o nim. Myślę o leworęcznym geniuszu, utaplanym we własnym gównie. Nie przeszkadzają mi pobrudzone gazety, które podkładałem na jego fotel, by nie pobrudził tapicerki. Ale brakuje mi w sposób istotny jego genialności, brakuje mi obecności człowieka, z którym można było porozmawiać.
1 maja, 2009 o 6:11
To nareszcie mamy maj, najpiękniejszy miesiąc w roku.
I ty Marku w związku z tym przyjemnym zdarzeniem, by nam z Izą umilić miłosny czas w przyrodzie piszesz na blogu o uczuciach wyższych: o przyjaźni i o dobroci. Ach, jakie to piękne.
Maj to łagodny miesiąc powie słynna poetka Elżbieta Lipińska.
Masz rację Marku opisując czule zafajdane, jak u dziecka, białe spodenki przyjaciela. Taki widok wzruszy najtrwalsze, zatwardziałe serca. Powinniśmy kochać w naszych bliźnich ich nieporadność, wzruszać się, i pochylać nad ich zbłądzonym losem, wspierać i pomagać.
Wasze pokolenie teraz ma na te szczytne cele o wiele lepsze warunki. Hipermarkety pękają w szwach od nieskalanej, niezafajdanej bieli i przypominają klientom, że każdy ma w pobliżu jakiegoś przyjaciela, którego (a przecież teraz zaniedbania religijne można uzupełnić w każdym wieku) i może zawsze wesprzeć w potrzebie pamiątką Pierwszej Komunii Świętej w postaci bombonierki z urodziwą twarzą uduchowionego chłopca, czy butelki wódki, z powtórzeniem takiego wizerunku na naklejce. I to wszystko miękko, łagodnie. To taki łagodny miesiąc.
Za moich czasów nie był taki łagodny! W akademiku dostać przed pierwszym maja do wykonania chociażby transparent (płacono od litery, i to bardzo dobrze) to był nie lada wyczyn. Uczucia przyjaźni natychmiast znikały. Jednostki sprytne i bezwzględne potrafiły tak dużo transparentów załatwić dla siebie, że i mogły nawet kupić sobie za to motorower marki Romet. Też pili przy tym, bo kto to wytrzyma, a po pijaku można było to robić, pisanie tzw. blokiem było niesłychanie proste. Ale ceglana czerwień wżerała się w oczy i budziła agresję. Nie to, co dzisiejsza, łagodna biel pachnącego bzu i mirtu.
1 maja, 2009 o 17:16
Jestem właśnie po majowym odczytaniu na portalu nieszuflada wątku o świeżo wydanym tomiku wierszy Aleksandry Zbierskiej. Ponieważ pisałam tutaj o jej wierszach, bardzo się zainteresowałam. Ani chybił, podobnie jak Monika Mosiewicz, będzie kandydatką do Nagrody Silesiusa za Debiut 2009 na przyszłorocznej imprezie BL.
Zastanawiam się, czy te imprezy poetyckie podobne być mogą obyczajowo od opisanej przez Ciebie Marku alkoholowej popojki, bo przecież czasy się zmieniają, a ja, jako jednostka twórcza muszę wiedzieć jak było i jak jest. Nie mogę stać obojętnie, ale wchłaniać je, wchłaniać wszelkimi otworami ciałą tę wirtualną wódkę, która i tak się wchłonąć cała nie da, chyba, że to jakiś bardzo drogi i ekskluzywny gatunek, inaczej czeka tylko kac.
Ale wracając do nieszufladowej dyskusji, niechybnie też odbytej po pijaku, bo przecież niemożliwe, żeby autorka – dama polska poezji w tak ordynarny sposób broniła swojej wielkości przed równie ordynarnym napastnikiem słowem, zastanawiam się w ten majowy dzień, gdzie na moim osiedlu wywieszona jest 1 (słownie: jedna) tylko flaga biało czerwona czy to już apogeum stylu poezjowania, czy czeka nas jeszcze jakiś większy upadek, czy może już tylko wzniosłość.
Opisujesz Marku recytacje Majakowskiego. Jakie to w końcu mimo wszystko budujące.
Być może środowiska uniwersyteckie są i były na wyższych piętrach rozwoju duchowego. Mimo wszystko zamachach na duszę polskiego inteligenta wybór recytacji jest szczery i wartościowy. Podejrzewam, że przyjdą czasy recytacji wierszy Aleksandry Zbierskiej na podobną okoliczność i będzie to właśnie ta obiecana dziejowa wzniosłość.
Czas biegnie i muszą przyjść nowi poeci, których po pijaku będzie się recytować. I może nie czas żałować niegdysiejszych śniegów, a raczej, jak piszesz, gówna. Nawet, jak mogło być wartościowe. Moi koledzy malarze z akademika dzięki perfekcyjnemu opanowaniu pisania transparentów w czasie studiów, nawet jak konkursowo zdali egzamin wstępny, szybko porzucili prace artystyczne na rzecz intratnej pracy pisania transparentów. Takie prace zlecało miasto wyłącznie artystom legitymującym się dyplomem ukończenia Akademii Sztuk Pięknych.
Po wypłacie jechali do Zakopanego taksówką, która, opłacona, tydzień stała pod zakopiańską knajpą w której na sposób sarmacki pili przez tydzień dokonując najprawdopodobniej jakiegoś rytualnego czyszczenia duszy środkami chemicznymi. Nie wiem, co recytowali, nigdy nie byłam na takiej imprezie. Ale do dzisiaj malarze mojego pokolenia opowiadają o tym na plenerach, są z tego dumni. Do recytacji poezji potrzebny jest pragmatyzm, którego zabrakło Twojemu przyjacielowi Jackowi.
1 maja, 2009 o 18:59
Ewo,
Zbierską to ja czytałem i wyśmiewałem na rynsztok.pl
Teraz, kiedy jestem bezrobotny nie stać mnie na zakup RED-a z promocyjnym tomiczusiem Zbierskiej. Zapewniam cię, że gdyby nie moja bieda, w która popadłem zapewne kupiłbym owo przekulturalne pismo redagowane przez nieudacznika literackiego, który od wieków popycha kulture do przodu a kultura ni chuja, ani drgnie. Albo kultura nie zauwaza swego popychacza, swego Radosława spiritusmovensa Wiśniewskiego, albo kultura jest zwyczajnie ślepa jak koń, albo siła, z którą się ją popycha jest za słaba. Niezauważalna jak ruch wróbelka, który od lat kochał się w krowie i w końcu postanowił ją puknąć w pupę.
Wiesz, dzisiaj sobie zdałem sprawę, że nie pamiętam o jakim to dziele pisałem pierwszy odcinek cyklu z kopa w jaja. Mój mózg jest tak skonstruowany, że zapamiętuje wszystko, najmniejsze nawet detale. Dlatego też, kiedy uświadomiłem sobie, że nie pamiętam żadnego z tych tomiczków, o których pisałem wpadłem w panikę. Myślę sobie: dopadła mnie starość i muszę zacząć kupować lecytynę na wiadra. Kiedy ochłonąłem postanowiłem wypróbować kondycję umysłu. Okazało się, że pamiętam wszystko. Pamiętam pierwszą dziewczynę, z która sie pocałowałem w przedszkolu. Pamiętam jej imię i nazwisko oraz to, że kolejny raz zobaczyłem ją jakieś piętnaście lat temu w autobusie. Pamiętam, że ona mnie nie poznała.
Pamiętam kto w podstawówce się nade mną znęcał. Pamiętam doskonale każdy detal, każdy płaskacz na ryj, każdy cios. Pamiętam, że zaciągnięto mnie na długiej przerwie do kibla i jak kazano mi się bić, jak mnie popychano w stronę chłopaka, którego w ogóle nie znałem. Pamiętam, że uderzyłem pierwszy i jako ostatni skasowałem cios w oko. Pamiętam też jak się nazywał chłopak z 8 c, i jego słowa: Jak będziesz się z nim bił, to dam ci scyzoryk. Pamiętam, że nie dostałem scyzoryka.
Pamiętam też pierwszy seks. Pamiętam jak wygladała, jak pachniała i to, że była bardziej pijana niż ja i że znalazłem ją w krzakach około godziny pierwszej w nocy, gdy wyszedłem z dyskoteki by się odlać i złapać oddech Wiem, że gdybym jej nie znalazł wówczas, to następny raz trafiłby mi się dopiero gdzieś w okolicy pierwszego roku studiów.
Pamiętam wiele rzeczy, właściwie wszystkie zdarzenia. Ale nie pamiętam żadnego z tej sterty tomików. Teraz przestaje się dziwić recenzentowi Jakubowi Winiarskiemu, że używa gotowych szablonów zapisanych w wordzie. Że wpisuje tylko imię i nazwisko autora oraz dane biograficzne recenzowanego dzieła. Inaczej nie można. Jak się je chleb z margaryną przez cały rok, to się nie zauważa ani smaku chleba ani margaryny. Ale wystarczy tylko zmienić margarynę na masło i masło wówczas jakoś dziwnie smakuje. Mało tego: człowiek dostrzega nie tylko dziwny smak masła, ale poznaje smak margaryny. Nie twierdzę, że te tomiczki, ta sieczka wydawnicza sprzedawana w superpromocjach, ten syf serwowany wraz z metką: Uwaga, to jest sztuka! jest niejadalny. Owszem można się tym czymś zapychać, mozna szukać niuansów w konsystencji gówna, by na końcu udowodnić, że teksty, które w pocie czoła produkuje Dehnel i inni urzędasy Fundacji Literatury w Internecie róznią się jakoś od tych, które dołączane w promocji do pary klapek-japonek w Tesco. Tu jest szerokie pole do popisu, bo kazdy rodzaj rzeczywistości mozna stopniować i róznicować. Nawet w świecie odchodów jest: końskie, krowskie, świńskie, kacze, kurze, ludzkie, małpie… ale zawsze gówno.
2 maja, 2009 o 13:34
Też mam podobnie skonstruowany mózg i pamiętam wszystko. Uwierz, że to jest przekleństwo, gdy się tak długo żyje, jak ja.
Przygotowuję się do robienia komiksu o Kubie i pamiętam każdy detal jak miałam 12 lat, i jak ja mam ten komis rysować, co ja mam wybrać, by nie był za długi? Ja dobrze pamiętam nawet jak Ernesto Che Guevara szedł w ogromnej obstawie żołnierzy do samolotu w Pradze (podobno sejm ma zabronić malunków Che, więc i mój komiks i winieta Twojego bloga mogą być narażone na wymazanie). A i słusznie tego bandytę lepiej byłoby zapomnieć. Jak i brata Fidela, Raula, stojącego obok mnie w ambasadzie polskiej.
Ale do rzeczy. Chcę tu wkleić tekst o ostatnim tomiku Juli Hartwig i czytam internetowe czaty z poetką. Tam pada pytanie: czy pani potępia złą poezję? Ależ oczywiście! – odpowiada Julia Hartwig wielu poetom, z których na internetowym czasie rozpoznaję nieszufladowe Moniki i inne znane mi z portali autorki poezji współczesnej. Myślę, że te nominacje na artystów Red i innych namnożonych publikacji doprowadza do takiego bałaganu, że nie będzie już żadnego w tym rozeznania. W każdym razie znokautuje nasz blog, mamy chyba dziesięć czekających tomików, o których koniecznie trzeba tu napisać. A wciąż przybywają nowe!
Jednak pamięć ludzka jest wybiórcza i mimo wszystko nie dopuszcza do takiego zachwaszczenia mózgu, jak działalność animatorów kultury przy mnożeniu poetyckich bytów.