Ubiegłoroczny tomik poety Macieja Woźniaka jest powtórzeniem przeżyć podmiotu lirycznego poprzednich tomów: „Srebrnego ołówka”, „Iluminacji. Zaćmienia. Szarości, Obu stron światła” i Wszystko jest cudze”.
Podobnie jak tam, artysta stosuje wypracowany warsztatowo, precyzyjny sposób pisania wierszy: estetyczny, harmonijny i dbały o piękno budowanych strof. Ta iluzoryczność zderzona z poezją wysoką pryska natychmiast, gdy czytelnik zorientuje się, że poezja nawet stwarzana z mgły i iluzji, to w dalszym ciągu odwieczne powierzanie czegoś konkretnego. Jeden człowiek powierza drugiemu człowiekowi coś, czego ten drugi nigdy bez tego pierwszego by nie doświadczył.
Oczywiście odbiorca odbiorcy nierówny i jeśli poeci są – czasowo, nigdy, lub dopiero jak przychodzi odpowiedni moment – odczytani, to przecież zrobi to najwyżej odbiorca idealny. Ale tak świat zbudowany nie jest i tylko dobra wola czytelnika wysmakuje na bieżąco to, co poeta z mozołem, ślęcząc nad swoim utworem, da mu do przeczytania.
Gdy poprzedni tomik naszpikowany był postaciami sławnymi, które już zmarły, a poeta jakby obcując z ich duchami próbuje ich na nowo sobie i czytelnikom przybliżyć, to w Iluzjonie, może w bardziej z nazwy obrazowej prezentacji tematów wierszy, mamy ten sposób spożywania innych przez podmiot liryczny bardziej obrazowy, ze względu na wizualny sposób tworzenia.
Maciej Woźniak kreuje swój podmiot liryczny na medium zmysłowe, sensualne i wrażeniowe. Stąd ten bergsonowski sposób macania strof, niemal chirurgicznego rozbioru świata, by się dowiedzieć, posmakować, co jest w środku. Niestety, nie doświadczamy uczty. Po rozebraniu, po wiwisekcji nie jesteśmy bogatsi o to, czym było poznanie przed zabiegiem. Nie tylko dotyczy to najprostszego doświadczenia, najbardziej obiecującego pod względem rezultatu np.: ubierania nagiej kobiety.
W wierszu Sukienka mówiącym o zabiegach wokół trupa dziewczyny mających jej ciało przygotować, na jako taki wygląd (widocznie przed wystawieniem zwłok na widok publiczny przed pochówkiem), jest monolog wewnętrzny trupa w pierwszej osobie. Ten, w końcu niecodzienny monolog, mający nam odbiorcom powiedzieć, jak to jest, jak to może być, jak po śmierci będą się z nami obchodzić – jest bardzo letni. Nie wiem, na czym to polega, ale nuda obserwatora, to, co podmiot liryczny obwieszcza cały czas, polega na poronieniu. Ciekawy temat zamienia na nieistotny, nieważny, autor spuszcza z niego metafizyczne powietrze i ta entropia tematu, ta nieustanna degradacja znaczenia słów jest konsekwentna, miarowa, jak wymierzanie czytelnikowi kary.
Dlaczego wiersz Cekanowo, napisany tak rytmicznie, tak, zdawałoby się, lekko i radośnie, wyzyskujący prawidłowo skojarzenia barw, przedmiotów, napisów, jest tak nieciekawy? Jest napisany z bezpośredniego doświadczenia: podmiot liryczny naprawia komin starego domu, robi to entuzjastycznie, w upalny dzień, podoba mu się świat tam na górze. A jednak wiersz jest niedobry. Dlaczego? Ponieważ doświadczenie jest tak marginalne, tak nieważne, tak nieprzekraczające doświadczenia epizodu dnia, tak nic nie wnoszące, że nie równoważy tego ani forma wiersza, ani jego stylistyczna poprawność
Niestety, niczego nie ma też w doświadczeniu wierszy, które posiłkują się znaczącymi w świecie kultury dokonaniami osób sławnych. Nie rozumiem, dlaczego rusza się żywot Kierkegaarda, dlaczego niepokoi Van Gogha, dlaczego Anne Sexton.
Tytułowy Iluzjon to przede wszystkim kino, film. Wiersze w tym iluzjonie to projekcja życia, dokonana poprzez autora. Szlachetność tej projekcji polega na jej dokonaniu. Jeśli poeta przywołuje słowa Kochelta, to nie znaczy, że każdy żywot jest sakralny. Sakralizacja nie odbywa się sama, mimo obietnic biblijnego proroka, ponieważ są one podane w pewnym spisie mądrości, po zastosowaniu których ta sakralizacja ewentualnie nastąpi.
Poeta nie zastanawia się nad pierwotną intencją iluzjonu, nad rolą przede wszystkim rozrywkową i nad początkiem produkowania iluzji w celu udostępnienia odbiorcy światów mu niedostępnych. I jeśli po odbiorze tych wierszy odczuwam głód, to dlatego, że nie dostaję odpowiedzi na żadne pytanie, które zadaje się dzisiaj, które w dalszym ciągu należy stawiać.
Dlaczego w wierszu Msza za wuja Janusza obrzęd pogrzebu jest tak nijaki?
(…) rusza projektor, Matko Boska, Królowo Polski, w oku rzutnika to samo ostre światło (…),
i nic, nic się nie dzieje, garść jakiś zupełnnie pospolitych informacji o zmarłym. Jeśli podmiot liryczny jak pisze
(…) no i my, katolicy z bożej raz na pół roku łaski(…)
doświadcza obrządku, opisuje go, to w dzisiejszej przecież debacie o religii nie podejmuje żadnej próby diagnozy, asekurancko ucieka w banał.
Wszystko, cokolwiek poeta dotyka, czy sacrum czy profanem, czy niepospolitość, czy pospolitość, wszystko, co jest mozołem pisania wierszy, wszystko w równym stopniu na wiersz się nie nadaje, jak i się nadaje.
Zbiór kończy bardzo charakterystyczny dla tego typu ekspresji artystycznej wiersz Głód.
Myślę, że zupełnie wystarczający, jako przykład mojej tu analizy:
(…) Wiersz karmi wierszem. Niebo karmi niebem.(…)
i potem następuje wymienianie, co karmi, co i okazuje się że wszystko, co karmi, to karmi siebie. Być może, jest w tym jakaś teza filozoficzna, jakaś logika:
(…) Głód się rozgląda. Ale, za czym? Nie wiem (…).
I to jest chyba odpowiedz na pytanie: ta niewinna niewiedza. Dlaczego ta postna poezja nie daje odbiorcy przeżycia, nie daje tej pierwotnej radości oglądania cudzej iluzji, opartej na magii i zadziwieniu?
26 marca, 2009 o 13:42
Woźniaka czytałem kiedy pisał o świtle. kolejne ody do jarzeniówki tak nadyręzyły moje zmysły wewnętrzne, że nie zaryzykuje kolejnej konfrontacji z dziełami Woźniaka.
ja tylko dziwię się wydawcom Woźniaka. Kompletny niewypał. Po hagiografii żąrówki 50 watowej, którą ongiś popełnił, Woźniak powinien zająć się jakąś inną artystyczną dziedziną. Na przykład wyrobem garnków z gliny. mógłby poeksperymetować z formą i za 3000 lat, kiedy kosmici będą poszukiwali artefaktów naszej cywilizacji, pewnie dokopaliby się do skorupek woźniakowych i wprowadzili nowy porządek artystyczny w dziejach rozwoju kultury homo sapiens: „garncarstwo woźniakowe”
charakteryzowałoby sie ono utrwalonymi epigramami, które zapisywałby rylcem na licu po wstępnym utwardzeniu się gliny:
oj żarówko, żarówko
świeć się nad parowką
aż ją zjem. światło
zgasło, znika parówka
jest nas dziesięciu
wybucha bójka pęka żarówka
po wypale napis ten był by niezniszczalny – wieczny niczym Fragmenty Presokratyków.
W kosmicznym wydaniu Dielsa-Kranza, epigrafy te figurowałyby jako dzieła:
Poety Nieznaneg-Garncarz
źródło: tekst opdrzucony, który nie wszedł w skład tomiku „obie strony światła”, a mógłby – bez straty dla tomiczku.
26 marca, 2009 o 16:14
Byłam długo w garncarskim biznesie, wbrew Twojej ocenie Marku tej aktywności artystycznej, profesja garncarza jest o wiele trudniejszym sposobem wydobywania z siebie mocy twórczych. Jeśli coś zaniedbasz, to zaraz wypał w piecu jest niewypałem. Wystarczy glinę źle przesiać i jakiś pozostawiony kamień rozwala wszystko, co się w piecu wypala: szkliwo rozpryskuje się na ścianach i innych pieczołowicie rzeźbionych i malowanych czasami kilka miesięcy, naszkliwnie przedmiotach, trzeba wyrzucić, wnętrze w piecu zmieniać poklejone szkliwem, co jest bardzo kosztowne. Nie wliczając w to prądu, zmarnowanego materiału i białej gorączki jak otwierasz piec i widzisz taką rujnację.
Poezja jest o wiele bezpieczniejsza. Na dodatek nie mam mowy o jakiejś wątpliwości, co do wartości stworzonego wiersza. Ktoś, kto ma wątpliwości, jest kretynem, idiotą i osobą niekulturalną.
Właśnie przeczytałam w ostatniej Lampie wywiad z Gillingiem. Sam tam się przyznaje do dyzmowatości swojej poezji. A ja to napisałam przecież kilka miesięcy temu i wszyscy byli oburzeni. Brawo Gilling! Tak trzymać! Może w okresie wielkopostnym konfesyjnie reszta się przyzna, że okazja czyni poetę?
26 marca, 2009 o 16:22
ewo, ty wypalałaś w piecu elektrycznym, Woźniak powróciłby do technik dawnych. Jako wielbiciel wszechotaczającego nas światła, jako wyznawca starych religii z bogiem słońcem, nigdy nie splugawiłby swojego warsztatu nowoczesną techniką.
dlatego nazbierałby zmarglonej gliny, ulepiłby tabliczkę i na niej coś naskrobał. wysuszył następnie na słońcu i rzucił do ogniska.
wiesz ewo, może tak należało robić dzieła sztuki glinianej, wiesz na tych sterylnych salonach, ich sterylnie białych salach, sterylni ludzie wieszają coś, co plugawi, coś co zniekształca ogólny obraz szczęścia. wieszają jakąś dziwną maskę niby to z Afryki, ale dziwnym trafem przywiezioną frachtem morskim z Chin do portu w Hamburgu. To sobie powieszą jakieś wypchane, smierdzące trofeum, to starego rupiecia Gustava Beckera, to inne bydle estetyczne, które do tej atmosfery czystości nie pasuje. ale dlatego, ze nie pasuje jest paradoksalnie pasujace. i na tym to polega.
nie możesz mysleć jak ludzie, masz myślec i robić zupełnie odwrotnie.
26 marca, 2009 o 16:51
Ale napisałeś jednak wcześniej, że poetę Macieja Woźniaka interesuje światło elektryczne. Wytwarzanie tym sposobem światła, iluminacji. Katharsis w dzisiejszych czasach można wytwarzać na różne sposoby, skoro spowiedź może być wirtualna, to przecież nie powinno się tworzyć poważnych dzieł ominąwszy zdobycze dzisiejszej cywilizacji. Tylko to, jak pisałam, jest w dalszym ciągu problemem obrazy. Jeśli Marcel Reich-Ranicki powiedział, że Tokarczuk ze swoją dziwaczną prozą i wiarą w bóstwo Słońca i Asztarte obraca się tyłem do cywilizacji, podczas gdy cały świat artystów właśnie stoi przodem, by się jej przypatrzyć i zdiagnozować literacko, co jest grane, to odezwały się natychmiast obrażone głosy światłych polskich intelektualistów: jak ktoś śmie, na dodatek nie mieszkający tutaj, krytykować literaturę polską? Widocznie, jak piszesz, dziwactwa i rupiecie są nie tyle w modzie, co w patriotycznej konwencji.