.
W szaleństwie proporcji, matematycznych obliczeń, na wskroś racjonalnych rachunków naprężeń i sił, w statyce, zawiera się ukryty lęk. Wewnętrzny stan psychiczny o nieznanym źródle i przedmiocie, ale na tyle silny, by zmusić architekta do wpisania Maszkarony w projekt linii prostych.
Z poezją, w szczególności polską poezją, jest trochę inaczej. Poezja jako architektonika ducha związana jest z szerokościami geograficznymi, z określonymi punktami na mapie. Wiadomo, że najlepsi poeci to ci z familoków górnego śląska, bo tam bida była i się pokolenie zbuntowało. Najgorsi są z wybrzeża, bo tam naród produkował solidarnościowców i na nic więcej sił duchowych nie wystarczyło. Jednak od zawsze wylęgarnią poetów był Kraków. Gdyby moje życie dało mi szansę wychowania się w Krakowie, między tamtejszymi gołębiami, drzewami, kamienicami; gdybym tylko mógł regularnie przez ostatnie 32 lata zmuszać najmniejszą cząstkę hemoglobiny by zapierdalała z prędkością światła po organizmie roznosząc krakowskie powietrze, wówczas na pewno bogowie olimpijscy i wszystkie muzy Hellady przemawiałyby do śmiertelników moimi ustami, a ja sam dzięki skrzydełkom u sandałów oszczędziłbym na komunikacji PKS, nie wspominając o nieśmiertelności, którą odziedziczyłbym w spadku po zdetronizowanym Hermesie.
Ale w niektórych miejscach bogowie odpowiedzialni za natchnienie poetyckie umieścili na straży bram weny poetyckiej przedziwne Maszkarony. Te bezlitosne bestie mają inne zadanie niż ich odpowiedniki architektoniczne. Maszkarony poetyckie mają odstraszać nie poetów bo jak wiadomo cały dywizjon pancerny generała Heinza Guderiana nie jest w stanie powstrzymać jednego, wychudzonego polskiego wieszcza, hodującego namiętnie prątki gruźlicy w płucach, który jak coś sobie postanowi, to nie ma zmiłuj się. O nie! Maszkarony poetyckie mają odstraszać czytelników od rozkochania się w łonie soczystej, wzruszającej, absolutnie mądrej poezji.
Ale ktoś mógłby zapytać: po co te maszkarony? Jaki jest sens odstraszania od poezji potencjalnych czytelników, skoro jak wskazuje doświadczenie empiryczne: żadna z dziedzin tak szybko nie przerabia zjadacza chleba w anioła, jak poezja?
I jak mawiają niemieccy klasycy, którzy przeżyli stalingradzki kocioł, a którzy nie zdążyli napisać swojej wersji doktora Faustusa: hier liegt sobaka begarben. Otóż gdyby nie poetyckie Maszkarony, każdy obywatel państwa znad Wisły, zamiast wypracowywać dochód narodowy brutto, szybowałby po nieboskłonie na anielskich skrzydłach, które niechybnie doprawiłaby mu najczystsza z najczystszych poezji. Gdyby nie Maszkarony poetyckie, nie powstałaby Solidarnosć, nie byłoby komuny, ani Katynia. Wajda nie nakręciłby swoich filmów a żadne z wydawnictw nie doczekałoby się skryptu z opisem relacji podróży pociągiem i o tym, dlaczego rynek w Smyrnie jest taki zajebisty, że jego blask przyćmiewa rynki krakowskie, opolskie, poznańskie, białołęckie, ludwikowskie, ługowskie, bobrownickie i chuj wie jeszcze jakie byle były polskie.
To Maszkarony poetyckie, z siłą anielskich mieczy strzegących bram Edenu przed ludzką pokusą nieśmiertelności, chronią Polaków od skrzydeł. I tylko pospolity umysł postrzega w tym obawę bogów przed uśpioną potęgą uczłowieczonej małpy, która mówi po polsku. Ale każda chwila głębszej refleksji kieruje sporadyczną, ale jednak myśl słowiańskiej małpy ku trosce stwórcy, który reglamentując dostęp do śnieżnobiałych skrzydeł wybawia od troski związanej z ich pielęgnacją i od nieprzyjemnego uczucia wynikającego z cyklicznego pierzenia się.
Dzięki maszkaronom poetyckim świat jest taki jaki jest. Jedni pracują, inni stoją, drudzy nie pracują a leżą, a trzeci pisząc uważają, że są lepsi niż pierwsi, drudzy a nawet niż ci, który tylko stoją.
Chwała zatem Maszkaronom poetyckim! Chwała im, bo gdyby nie one, żaden z nas nie zaznałby trudu stąpania po ziemi. Nikt, kto potrafi poprawnie powiedzieć: gżegżółka nie doświadczyłby uroku siły grawitacji, która zmusza plemniki do penetracji jak najgłębszych zakamarków kobiecego łona.
Chwała miejscu, które ich najwięcej gromadzi! Chwała współrzędnym: 510636 N / 170120 E! niech żyje mały punkt na mapie, który chroni nas przed zbawieniem!
W 2007 r., Maszkarony poetyckie zaryczały tak donośnie, że odgłos ich wycia rozlega się po dzień dzisiejszy pod strzechami najodleglejszych nawet lepianek, w których mówi się po polsku. Wydaje się to przeczyć prawu rozchodzenia się dźwięku w próżni, ale skądinąd wiadomo, że w kraju cudów, ojczyźnie Jezusa, kraju rodzinnym Matki Boskiej i Witta Stwosza, który jak wskazuje imię i nazwisko musiał być Polakiem, klasyczna fizyka zawodzi. Tu nie działa żadna geometria, żadna optyka. W tym kraju liczą się tylko cuda, a człowiek jest człowiekiem wówczas, gdy sprawnie je czyni i z precyzją odprawia czary.
Relacja naocznego świadka:
I widziałem bestię wychodzącą z wydawnictwa. Miała dziesięć rogów i siedem głów. W dłoniach stokilka stron manuskryptu, a na rogach jej było dziesięć diademów, na jej głowach imiona bluźniercze, wśród nich m.in.: Grzebalski, Mariusz Grzebalski [podkr. – moje] (Zez. 9. 19-7)
Ta sama ciekawość, która każdego dnia wiedzie mnie do piekła, podkusiła mnie, by odnaleźć owe imię. Co też bez zwłoki uczyniłem. Jeden telefon, drugi i trzeci. Za każdym razem pytam znajomych, którzy są bardziej obcykani w literaturze niż ja: Wiecie coś o Grzebalskim? Za każdym razem słyszę wymowne: Nie. Nic nie wiem. A kto to? Rolnik, technik, traktorzysta?.
Dopiero po kilku tygodniach odezwał się mój jak zwykle niezawodny przyjaciel z Moskiewskiego Instytutu Zjawisk Paranormalnych dr Witalij Stuhlpysk. Wysłał on priorytetem załącznik zapisany jako plik PDF (ci Rosjanie! Jak łatwo im przejść obojętnie nad rygorem praw autorskich!) o tytule: Pocałunek na wstecznym.
Znam Witalija nie od dziś. To sprawny wyga w świecie nauki. Syn biednej Rosjanki i majora Wehrmachtu Kastropa Stuhlpyska, który – jakby na przekór nazistom, rozkazom Himmlera i całej tej obłędnej ideologii uebermenscha szukał ciepła i pocieszenia w ramionach wroga, untermenscha, blondynki o imieniu Katarina, w trakcie oblężenia Stalingradu.
Mimo, że Witalij był mądrzejszy od wszystkich skostniałych profesorów stalinowskich, którzy habilitacje robili po tym, jak związali swoje życie prywatne z córkami dygnitarzy partyjnych, on nie zrobił kariery. Zszedł do wolnorynkowego podziemia naukowego, w którym robił za grube dolary ekspertyzy tekstów. Pracował dla tego, kto płaci. Olał etykę i wszystkie etosy, którymi nafaszerował mu głowę ojciec zanim zginął na zesłaniu w Archangielsku. Musiał przeżyć. Dlatego do lat 90. robił dla KGB, później dla GPU. Jego analizy sylwetek autorskich pod kątem badań stylometrycznych były zawsze wysoko cenione. Dosłownie i w przenośni – obojętnie, kto za nie płacił.
Ale do rzeczy. Skłamałbym, że załącznik przesłany przez Witalija przeczytałem z troską średniowiecznego magistra, studiującego dzieła pisane od deski do deski. Moja lekturę przerwał Maszkaron poetycki Gorgona, która zmieniła moje pióro w zielony, fosforyzujący jad, odcięty łeb z wężowym językiem podzielonym na pół, który ssyczy, ssssyczy. Maszkaron ten ujawnia swoje prawdziwe oblicze w tekście: Godzina dziewiąta. Oto ono:
Zielony masztowiec elewacji pręży
żagle okien pierwszym słońcu.
Mewy anten wszczęły na dachu
świetlny zgiełk, czeszą skrzydła
nad bocianim gniazdem klatki schodowej,
którąś ktoś opuszczał się w dół.
Ich pióra dają znaki lusterkiem?
Kiedy miałem nadzieję, że horror się kończy, że ów szkaradny monster jest tylko projekcją mojego chorego umysłu, że to co czytam nie istnieje, że to, co się dzieje nie istnieje naprawdę zjawiła się przed oczami dalsza część tekstu:
Lecz kim jest kobieta bez obaw
przemierza fale powodziowej trawy
pieniącej się czarno w korycie Warty
czyją jest posłanką i jakie niesie wieści?
Nie tylko to, co dobre szybko się kończy, ale także to co szkaradne, złe, co przerażające. Dlatego i wiersz, będący relacją z oblicza Maszkarona, urywa się nagle.
W takich chwilach każdy agnostyk i ateista przekonuje się o mocy i wszechpotędze stwórcy. Świadomość, że wystarczyłby jeden wers więcej, by mózg czytelnika zmienił się w galaretkę, ugnie każde kolano. Nawet tej nogi, którą wieńczy czarny kopyt, obeznany z najtajniejszym duktem piekieł.
Cóż mi teraz pozostało? Nic, ponad misję! Jestem Szymonem, który schodzi ze swego słupa; jestem polskim Chrystusem, który brechą wyciąga każdy gwóźdź zagradzający drogę ku wolności; jestem młotem na czarownice, którego rozmiar, ciężar i sposób działania zawarto w tajemnym malleus meleficarum jestem tym, który ostrzega was przed Mariuszem Grzebalskim i pozostałymi Maszkaronami poetyckimi miasta Wrocław.
Safe our Souls! Bowiem, powiadam wam: extra Vroclaviensiae salus est.
ps.
Wydawnictwo powinno rozważyć umieszczenie na tego typu dziełach dopisku: „Czytasz na własne ryzyko”
9 lutego, 2009 o 19:50
To, dziwne, że nie polecasz, skoro cała poetycka brać poleca.
Maciej Robert woli Mariusza Grzebalskiego od światowej sławy amerykańskiego poety: Na tej samej zasadzie bardziej cenię o’harystów niż O’Harę.
Maciej Woźniak w tomiku Obie strony światła poświęca mu cały wiersz opatrzony obszernym cytatem wiersza Grzebalskiego nic.
(a tak, nawiasem, to wierszy o tym tytule jest mnóstwo w zbiorach młodych poetów polskich).
Edward Pasewicz w th wymieni poetę Mariusza Grzebalskiego.
Julka Szychowiak w debiutanckim tomiku składa mu podziękowanie.
Czy nie boisz się Marku swojego wyalienowanego, osobnego głosu w tak zbiorowej i bezwzględnej akceptacji?
Wiesz, za naszych czasów dopisywanie nazwisk do różnych prac naukowych, na zakładach pracy (koniecznie na), do plac zleconych, których nie widziano na oczy, a do kasy się podchodziło czy nie mamy tutaj do czynienia jednak metafizyczną wartością dodatkową, którą poeci, jak kupony, odcinają wzajemnie od siebie?
Czy się opłaca w takim razie tak beztrosko, wraz ze śmiercią Boga, pozbywać się metafizyki?
9 lutego, 2009 o 20:37
ten cały tomik Grzebalskiego, to zaden pocałunek na wstecznym, ale bestiariusz. ten tytuł doskonale wyczerpuje zawartość dzieła Grzebalskiego.
Oto fragmenty maszkaronów:
„kiedy pół autobusu
opuszcza powieki
na przekrwione białka”
(krety)
„jesień cofnęła się w lato”
(prognoza)
i ta sama pani od prognozy w dziełach Grzebalskiego, opowiada stronę dalej o kolejnym zacofanym maszkaronie:
„zamarznieta ziemia pęka
na przekór cofającej się zimie”
(O!)
ale co tam zacofanie! trzeba iść z duchem czasu, z duchem poezji! dlatego Grzebalski brnie ze stałą prędkością w nieznaną głębię poznańskiej metafizyki, na której:
„wróbel odciska / pieczęcie”, w przerwie oczywiście, bo zwykle – jak chce przekonać świat poeta Grzebalski – wróble są od tego by stawiac pieczęcie na szronie.
(O!)
oczywiście maszkarony też mają swoje potrzeby. w przerwie w odstraszaniu idą się najeść. robią to na tak zwany krzywy ryj, o czym także informuje poeta Grzebalski, gdy pisze o: „kursywach witryn” (sonet po przerwie). Kursywa jest krzywa, jak krzywy ryj. witryna wiadomo, kojarzy się z żarciem, konsumpcjonizmem etc. dlatego maszkaron w tym Bestiariuszu jest jak najbardziej real.
nie sądzę, by dzieła Grzebalskiego doczekały się uznania ze względu na jakość. myślę, że tu zadziałał jakiś czynnik anielski, zewnętrzny, który pokierował zmysłem estetycznym.
9 lutego, 2009 o 21:46
Ach, łatwo pisać. Przeczyłam właśnie wiersz O!
Poeta wydaje już któryś tam kolejny tomik, czytelnik (jak piszesz, znany jest jedynie wśród braci piszącej, ale to przecież ilościowo zadawalający czytelnik) z niecierpliwością czeka na kolejny. I co autor robi? Mnoży, dzieli, pączkuje metafory, porównania, zamienia scenki uliczne na scenki teatralne, te z kolei na scenki filozoficzne by dojść nareszcie do tematów ulubionych czytelnikowi:
() Włożyłem jej rękę pod sukienkę. Jej łono było pozbawione
owłosienia. Nie wygolone maszynką, tylko starannie wydepilowane () (Zuzanna)
I nieprawda, że tytułowego pocałunku nie ma. Jest może tylko ostrzej pokazany, jako nowość dla autora, bo przecież to stary, odwieczny świat miedzyludzkiej przemocy:
„Zeus w lateksowym kostiumie,
w masce z otworami na oczy i usta.
Hera o nogach klaczy, w czerwonych
półbutach, uśmiechnięta, z pejczem.
Miłość, ja po prostu kocham to robić,
zwierza się mężczyzna z jabłkiem
wytatuowanym na piersiach,
nasadzając partnerkę na mięsistą ość.
Różowy ślimak krocza otwiera się
pod dotknięciem paznokcia,
płaty mięsa śpiewają pod pejczem.
Piana czuła jak śnieg, czuła czerwień.”(Nowy świat)
Ale już nie będę się masochistycznie podlizywać.
Gdzie jest Iza?
10 lutego, 2009 o 7:49
Skoro nikt nie wszedł, żeby sobie pogadać, tak jak niedawno Przemek Łośko tylko z Tobą, to jeszcze nawiążę do Twojego postu odnośnie podziałów regionalnych. Mogę pisać tylko za mój region, jak widzę wyjątkowo aktywny w poetyckiej artykulacji. Jest jakaś prawidłowość, chyba logiczna (jak pisałam na logice się nie znam, więc strzelam tylko w domniemaniach): im region brzydszy tym emituje więcej poezji. Ale i też powoduje równocześnie i zwiększenie jej brzydoty. Można pokusić się nawet o hipotezę, że ogólny, potworny smak polskiej poezji zawdzięcza właśnie regionom. Oczywiście poeci posiadają niesłychane zdolności mimikry i podszywają się często pod inne, piękniejsze od swoich, regiony, jak piszesz, np. krakowskie. Ale są i zatwardziali patrioci lokalni, którzy ostentacyjnie i bezwstydnie swoje gniazda opisują bez żadnych upiększeń. Takie wrażenie odniosłam po lekturze Wieku rębnego Radosława Kobierskiego, reprezentanta mojego regionu.
Omawiany przez ciebie Grzebalski reprezentuje wprawdzie jedno z najpiękniejszych polskich miast, ale właśnie go w tej poezji jest mało. Mało uroków Wrocławia. Poeta bowiem ulega modzie amerykańskiej, czyli umieszcza w swoich wierszach wszystko, by się nie zmarnowało. To raczej odkurzacz, a nie poetyckie dłuto. I nie recykling, ani tworzenie czegoś z niczego. Misz masz tej poezji zaciera równocześnie poetę. Przeczytałam kilkakrotnie i tak naprawdę nie wiem, kim poeta chce być i co nieść swoją poezją, co mi na wylocie życia opowiedzieć, bym odchodziła z tego świata ze świadomością, że chociaż poeci wiedzą, co się tutaj dzieje naprawdę i trzymają rękę na pulsie. I doszłam do wniosku, że poeta chce być jedynie Frankiem OHarą. To bardzo ambitne.
10 lutego, 2009 o 8:58
Ewo, nie rozmawiałem tylko z Markiem – część Twoich poglądów zwyczajnie podzielam, więc nie chciało mi się dublować wypowiedzi, tym bardziej, że to co wyraziłaś barwnie i soczyście, wyraziłbym w mniej formie.
Problem z poetami polega przede wszytskim na używaniu – niezasadnym – terminu „poeta” na określenie wierszopisa. To jakiś spontaniczny i szeroko zakrojony projekt głupoty czytelniczej kreuje poetów, a wraz z nimi problem poety. Czy samodzielni producenci wina, sera, wyrobów wiklinowych, broni palnej, inni mogą w tak łatwy sposób dochrapać się uznania, choćby fałszywego? Nie ;)
Młodzi i starzy wierszopisarze rzadko powiedzą: „piszę wierszyki, bo cholernie lubię opisywać świat”. Nie, oni piszą, bo mają misję, jak twierdzą. To niezwykle paradne, te pokraczne starania o zbiorowe głaski.
Poezja to jest coś unikalnego. Zdarza się wciąż, tu i tu, i tu, ale zapis może ją oddać raz na milion prób poezji, raz na miliard prób wiersza. Wiersz jest tylko próbą zapisania poezji, która się dzieje,która jest czynna, jest przepływem, raz w łachman innym razem w kosmos, a jeszcze przy innej okazji w morsa znoszącego kurze jajo.
Skryba, jeśli chce mieć jakiś do poezji szacunek, musi dać się poezji zmielić, brutalnie przeszacować, niekiedy godząc się na roztarcie własnej godności w pył. Zaspokojenie potrzeb medialnych wierszopisa słabo poezji służy i jest aktem wtórnym, nie pierwotnym, w dodatku mało istotnym. Jest jednak tak, że wydawnictwa z przyczyn merkantylnych chcą tę hierarchię unicestwić, narzucić swoją – w ten sposób wiersze koszmarki zalegają półki i powodują, że ludzie, którzy mieliby ochotę wiersze czytać, prędzej wlezą w przerębel.
Bardzo mnie cieszy istnienie tej strony, Wasze odważne próby krytyczne – macie przynajmniej odwagę się mylić, nie ma tu asekuracji. O to samo chodzi w wierszu.
Pojawiła się taka wymówka – przy okazji wydawania tzw. tomików (obrzydliwa nazwa) – że, to zbiór wierszy decyduje o jakości, że te wiersze muszą być równe, poukładane, przemyślane. Kiedy czytam podobne brednie ogarnia mnie śmiech. Smród myśli, które umownie można nazwać IQ 120, bierze się z potrzeby przeciętności i przewidywalności, podczas gdy wszystko co jest poezją jest zaprzeczeniem przeciętności i banału. Lepiej napisać jeden genialny wiersz, czyli raz genialnie oddać się poezji i ją zapisać w wierszu niż wyprodukować sto tysięcy zbliżonych do właściwego zapisu chwili poezji bohomazów. Mierzenie swoich osiągnięć literackich liczbą wydanych książek, wierszy, opowiadań – to jest przykład duchowego kurewstwa – mówią niektórzy. Tymczasem mierzenie swoich osiągnięć literackich w ogóle – uważam – jest początkiem duchowego skurwienia skryby.
Skryba, konkludując, niechże przede wszystkim żyje, Żyje, a potem wdziewa się w przepocone gacie oharów, plathek, sosnowskich. Niech poci się we własnych. A potem dopiero smaruje i lata z wywieszonym kutaskiem, piczą, do wydawnictw i starszych kolegów po błogosławieństwo.
10 lutego, 2009 o 11:30
Tropem miast: jest taka pocztówka w tym zbiorze wierszy Mariusza Grzebalskiego pt. Pocztówka z Inowrocławia.
Podmiot liryczny, ponieważ jest młodzieńcem w wieku produkcyjnym, sprawca wielu ciąż, mający na utrzymaniu, bądź korzystający z miłości płatnej (dopłaca kobietom, by za dużo nie gadały, tylko robiły swoje) ma mało czasu. Podmiot liryczny jest jednak poetą, więc spotkania z Muza muszą co jakiś czas następować, by podtrzymać ten status. Więc poeta z konieczności tworzy wszędzie, na drągu i w przeciągu. I ten wiersz Pocztówka z Inowrocławia właśnie traktuje o takiej poetyckiej zapobiegliwości. Poeta tym razem nie jedzie samochodem, gdzie tworzyć poezję jest łatwo, gdyż w korkach rejestruje poetyckim okiem to, co widzi stojąc na światłach. W wierszu Pocztówka z Inowrocławia mówi o rzeczy niebywałej. Dręczony we śnie S”ongs of Experience” Blake’a, (w senniku egipskim oznacza to nieszczęście) tydzień przed podróżą pociągiem, gdyż rajzefiber zawsze pojawia się właśnie w tych środkach komunikacji, faktycznie doznaje losowej szkody i przesypia stację. Zostaje, jak Jonasz, wypluty w Inowrocławiu. Stratę czasu wykorzystuje na zaniedbaną Muzę. Siada w poczekalni dworcowej i wyjmuje z kieszeni długopis. Na serwetce, mimo alarmującego głosu z megafonu że jego pociąg nadjeżdża, notuje takie oto cenne wersy:
() pomyślałem,
przepuszczając dwa powrotne
składy. W pamięci stanęli: Kefir,
Sylwek, Punio – znów smażyliśmy
płocie na sennym ogniu. Wysoko
nad nami burza cięła nocne niebo
nierównym ściegiem błysków.
Potem Psy wojny w Gongu. Ktoś
załatwiał się bez skrępowania pod
nasze siedzenia()(Pocztówka z Inowrocławia)
Poeta, zauważywszy, że tak mu dobrze idzie, poszerza twórczość na następne miejsca kuli ziemskiej:
(..)Osobno pozdrawiam
fale Bałtyku, betonową rurę służącą
nam za sypialnię. Karmę dla psów
i dzieciarnię z Oazy tuż przed świtem
burzącą spokój w osobowym linii
Białogard – Świdwin, Świdwin Białogard(…)(Pocztówka z Inowrocławia)
Był ktoś z Was w Inowrocławiu? Może tam jakieś są fluidy, otwierające czakry poetyckie, zmuszające poetów do płaczu, do wycia nad utraconym cudownym dzieciństwem w PRL-u? Ja nie byłam.
10 lutego, 2009 o 11:54
> Przemek Łośko
Przemku, dzięki wielkie, dopiero teraz przeczytałam Twój komentarz. Wiesz, ja jestem stara i brzydka i myślałam, że mnie już nikt nie wesprze, a Marek mnie tu nie będzie, taką niewyparzoną, tolerował. Miałam nadzieję, że rynsztok będzie tę linię, o której napisałeś, prowadził, ale jak czytam Was, to chyba w społecznościowym portalu jest to technicznie niemożliwe, gdyż wytraca się energię na utarczki, a przecież wszyscy działamy charytatywnie i w przerwach pracy.
Wiesz, to nie zupełnie tak widzę jak Ty, jest o wiele gorzej i straszniej. Teraz rozkleja się wiersze po metrach, u nas w Silesia Center, to jest takie miasto w mieście i potęga rażenia jest niesłychana. A jak piszesz, to sprawa kruchości wyjątkowości, to są twory cieplarniane ludzkiego intelektu i bardzo łatwo je po prostu zdmuchnąć, a jak wiemy, że rękopisy nie płoną to tylko mity. Zabijają je jednostki silne społecznie, przebojowe, bezwzględne i cyniczne swoimi wytworami wierszo podobnymi, imitacje bardzo trudno zdemaskować, szczególnie, że i ci od rozpoznawania są podobnego kalibru.
Tak chciałam, byśmy tu bezkompromisowo pisali, gdyż Marek popalił mosty, a ja miałam je zawsze popalone. I dlatego estetyczne ukłony w kierunku rynsztokowego salonu torpedowałam, ale może taka suchość i agresja blogowa też jest niestrawna. Nie wiem. Ale bardzo dziękuję za wsparcie. Masz racje, mylimy się ciągle i ciągle od nowa, ale to jest wpisane w ryzyko.
10 lutego, 2009 o 12:21
Inowrocław to małe miasteczko położone niedaleko większej i równie brzydkiej Bydgoszczy.
To miasta bylejakie, Bydgoszcz i okolice – niegdyś zagłębie ślusarzy narzędziowych, Inowrocław z aramejskiego znaczy tężnia solankowa.
Pytasz, czy stygmatyzują? Nie. Tam nic nie ma. Czy zmuszają do płaczu? Tak. Tam nic nie ma. Do wycia nad utraconym cudownym dzieciństwem? Zawsze.
Trafiłaś, Ewo, Leoncia w czuły, w rodzinnych stronach położony punkt.
10 lutego, 2009 o 14:47
Ha, Leoncjo,no to mamy w naszej detektywistycznej pracy jakieś rezultaty. Też podejrzewałam Pocztówkę z Inowrocławia o działanie z premedytacją. Polski poeta jedzie specjalnie do najbrzydszego miejsca w Polsce, by produkować wiersze mając pod dostatkiem ciężkie, niewybredne narzędzia do pomocy. Jeśli sitwa też pochodzi z Inowrocławia, to w tej robocie niezły szykuje się batalion. I to wszystko rzucamy na hipermarkety, metra, tramwaje. Wklejki w witryny przedszkoli, tam najdłużej będzie wisieć, na paluszkach nie dosięgną (Machej), by zerwać. Pluskiewkami do drzew w parku. Ale przecież w takich akcjach najważniejsza jest produkcja.
I gdzie to się ma odbywać? W Inowrocławiu!
10 lutego, 2009 o 15:26
Maszkarony w Krakowie są pod opieką konserwatora zabytków. Wynika z tego, że twórczość Mariusza Grzebalskiego także jest dobrem kultury.
Ewo, jestem w górach, wracam w poniedziałek w nocy.
I jeszcze ciekawostka czytelniczo-piarowska. W kiosku przy stoku są do kupienia tylko dwie książki: jedna to romans pisarki z zachodu, druga to książka Michała Witkowskiego” Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna. Pani ekspedientka powiedziała mi, że to kryminał w dobrej cenie. O to jest zachęta do kupowania po góralsku.
Nazwanie maszkaronami wierszy Mariusza Grzebalskiego to dobry zabieg piarowski. Poeta powinien za to Markowi podziękować.
10 lutego, 2009 o 15:40
Karol Maliszewski pisze:
() Taka postawa realizuje swoiste nie filozofa, czego przykładów mielibyśmy sporo, ale poprzestańmy na tomie Mariusza Grzebalskiego Ulica Gnostycka. To, co nazywam filozofią, realizuje się na płaszczyźnie odniesień prywatnych, konkretnych i rzeczowych. Przykładem może być choćby buddyjski fragment, w którym bohater zauważa, że nie ma rzeczy niezbędnych dla życia, a z miłością bywa blisko, od kiedy wyrzekł się miłości. Grzebalskiego stać na przewrotną afirmację przejawów istnienia i objawów (zgodnego z rytmem bycia) zgorzknienia. Potrafi wznosić się ponad łatwiznę przyrodzonej nam skłonności do resentymentów, kreować nowe wartości, łączące doświadczenia gorzkiego filozofa z otwartością szarego mieszkańca bytu.
Z kolei wielu innych poetów wchodzi w konflikt ze społeczeństwem, ze zbiorowością mniemań i przekonań, drwiąc z przyzwyczajeń, besztając banał pod każdą postacią. Tak rodzi się
NIE zdeklarowanego kpiarza
(bezceremonialnie dopiekającego ironisty) i tu znów można by odtworzyć całą listę tego typu twórców. Ograniczymy się tylko do jednego, realizującego te postulaty w sposób totalny, czyli Darka Foksa. Nikt nie może z całą pewnością napisać, że wie, o co chodzi w jego utworach. Wydarzenia w tych wierszach (małych narracjach?) rozgrywają się z piorunująca szybkością, zderzając się i nakładając; prawdziwy oharyzm zagęszcza się aż do absurdu i wpada we własny cudzysłów. Jest to po prostu groteska do wielokrotnej potęgi, a celem satyrycznej chłosty jest wiele faktów z obszaru współczesnej kultury. W pewnym sensie Foks jest Gałczyńskim naszej współczesności, a z łaźni, jaką urządza mitotwórczym skostnieniom, nie ratuje się praktycznie nic. Szczególnie mocno dostaje się uproszczeniom i ułatwieniom, syntetycznym ersatzom, szybkim daniom naszej teraźniejszości.()
Przytaczam ten fragment recepcji twórczości poetów współczesnych ich wcześniejszych utworów. Być może, że to, co Karol Maliszewski tam dostrzega, w nich jest. Natomiast ostatni tomik Mariusza Grzebalskiego przedstawiony tu przez Marka naprawdę goni w piętkę. Być może, gdyby Frank OHara tak wcześnie nie zakończył żywota, też by się wyczerpał. Ale tu pisać trzeba do końca, do ostatka, do ostatniej krwi, bo takie są prawa bezwzględnego, poetyckiego rynku – nie piszesz napisze ktoś inny. W końcu jesteśmy już wymienni i wymienialni, stworzyliśmy poezję wspólnotową i kolektywną.
Wstecznego całowania nie będzie.
Co więc robi poeta, przy kompletnej jałowiźnie dnia codziennego, by go filozoficznie móc zdefiniować? Robi to, co robią wszystkie na świecie gospodynie domowe przed oglądaniem serialu w TV: patrzą przez okno i przemyśliwują, co zrobią na obiad:
Co rano to samo miejsce wystawione
na sprzedaż oczom:
złuszczona płetwa kamienicy
na brzegu nieruchomego morza ulic,
mężczyzna-ptak uprząta śmieci
z plaży chodnika
zalegające po nocnym przypływie
jak martwe ryby.
Nerwowy rój w zatoce bramy.() (Opowieść wildecka)
10 lutego, 2009 o 15:55
> Iza
To nie wiem Izo, czy jak wrócisz, to coś z tego bloga zostanie, gdyż jestem w jakimś sztosie i co przeczytam wiersz Grzebalskiego, to się wykrzywiam jak maszkaron, też chcę zostać uwieczniona w Krakowie i by łapa konserwatora zabytków mnie ocaliła.
A jak złamiesz nogę to się nie przejmuj, będziesz miała nareszcie tyle czasu na blog ile on potrzebuje, by go uratować. A potrzebuje jakiegoś zdrowego rozsądku.
Swoją drogą to dziwne, że nie sprzedają na stoku żadnych tomików wierszy. Pewnie wyszły. Ale Inowrocław już pracuje.
10 lutego, 2009 o 16:59
Ewo,
rynsztok nie jest portalem rzetelnie krytycznym. rynsztok nie jest i nie chce być także „dziełem sztuki”.
rynsztok, w pewnym po-cichu chciałby kontynuować to, co robił 20 lat temu treugutt w trójce – kształcić rzemiosło i ducha. stąd, to cudownie, jeśli w rynsztoku pojawi się arcydzieło, ale nie jest to najistotniejsze.
jeśli chce się kształcić rzemiosło i ducha za każdym razem trzeba pochylić się nad uczniem, ale wcześniej – spojrzeć w lustro, spojrzeć bez zadęcia, z humorem, ale krytycznie. „czy to aby uczeń?” – trzeba się siebie zapytać. „czy może nauczyciel?”. trzeba zapytać także: „kim jest ten piszący?”, „o której to pisał godzinie, czy warczał wtedy owczarek, dzwonił telefon, szedł serial?”, „ile ma lat, co dotąd przeżył?”, „jakie ma marzenia, czy jest tylko ambitną mimozą ?”. i wiele do tych podobnych.
nie jest to zatem portal, w którym chciałbym, aby używano pełnego ostrza krytyki. również dlatego, że pisanie w rynsztoku wiąże się z niewielkim wzrostem medialności, spowodowanym niejako przy okazji pisania – medialność nie jest tu celem. rynsztok nie przygotowuje nikogo do wydania książeczki. nie bierze udziału w rynku wydawniczym. rynsztok jest miejscem doskonalenia warsztatu i ducha. to mały, podkastalski referat ;)
żeby się kształcić trzeba być otwartym na wszystkie głosy: wysokie i niskie. stąd potrzebni są na rynsztoku artyści i grafomani, urażone księżniczki i burgrabiowie pełnym pyskiem. tym niemniej potrzebny jest także ład – burdy nie służą temu miejscu, nie służą mu też egzekucje – kto chciałby uczęszczać do szkoły, w której może być ścięty?
stąd – rynsztok nie może i nie chce wypełniać misji krytycznej. może, i myślę że wypełnia misję szkoleniową.
10 lutego, 2009 o 17:53
Nie wiem, Przemku, czy szkoleniową. Ja chodziłam do liceum jak polonistka nam zadawała na zadanie domowe Stefana Treugutta, gdyż zawsze przed poniedziałkowym teatrem wygłaszał wstęp. Ja jestem bardzo uprzedzona do tych czasów i bardzo niesprawiedliwa, ale te wszystkie szlachetne akcje, to naprawdę jak groch o ścianę. Aktorstwo było straszne. Dzisiaj mi nawet syn ze Stanów podaje linka do zachodniego kabaretu z lat sześćdziesiątych identycznego jak Kabaret Starszych Panów. Wiesz, jak w tych czsach ktos mógł być Stefanem Treuguttem (1953-1981 członek PZPR) i móc przekroczyć próg telewizji, to dla mnie jest zawsze podejrzany, nawet jak był genialny. Nie wiem jak to było, ale nie można tworzyć w więzieniu, w niewoli. I to co mówił wtedy Treugutt to nie mogło być to co mogło być. Szkodliwość też polegała na tym, że polska inteligencja myślała, że uczestniczy, a nie uczestniczyła. Jesteśmy zatruci tymi ćwierć inteligentami, bo to nasi rodzice.
I teraz Ty chcesz tych spadkobierców rzeczy, które się nie tylko wypijało z mlekiem matki, ale była to naprawdę jungowska podświadomość uczyć.
Czytam na rynsztoku wiersze i komentarze. Tam nikt właściwie niczego nie drąży, niczego uczyć się nie chce. Zarzucam Wam estetyzm. Ograniczacie się do powierzchni, jak w PRLu gdzie te skorupy, te gotowe już konstrukcje przywożono z Zachodu i wypełniano to polskim bebechem, wysyłano np. w plastyce na zachód i to była doskonała imitacja, gdyż środki całkiem niezłe dawało państwo, podczas gdy zachodni artysta je najczęściej sam wypracowywał, nie mając tyle czasu i energii na sztukę.
Słowem sztuka jest całością. Jeśli Brodski każe penetrować słowniki, szukać słów ciekawych, nie wytartych, to przecież to dopiero część pracy, to tylko materiał. Najważniejsze jest według mnie w dalszym ciągu przesłanie. W tej ostatniej dyskusji z Markiem roztoczyłeś pięknie fantastyczną wizję człowieka przyszłości. Jakikolwiek będzie – czy nie będzie miał powłokę i czas – to musi się chyba określić. I tym określeniem jest sztuka. To trzeba robić bardzo precyzyjnie, inaczej bezpowrotnie znikamy.
I jeśli robisz w sieci miejsce na tworzenie, na coś, co się staje, to tylko poprzez wzajemną inspirację. Ja myślę, że my tutaj się inspirujemy mimo wszystko. Blogi, portale powinny mieć właśnie taką funkcję, o której piszesz. Ale tak nie zawsze jest. Są blokady, ludzie się wzajemnie nie słyszą, nie podejmują myśli, są osobni, a są w sieci razem. To przecież nic innego jak różne grupy artystyczne w ubiegłych czasach, które wskutek spotkań wybuchały mocą i energią twórczą. Ważne, by się spotkać.
10 lutego, 2009 o 20:11
Nie mam – nie tylko na rynsztoku, ale i w życiu – większego wpływu niż perswazja na to, co i jak kto tworzy. O sobie mogę powiedzieć, że najpierw żyję, potem tworzę – piszę głównie późną jesienią i zimą, bo wiosnę, lato i wczesną jesień pochłaniają szybowce (trochę trekking). Moja aktywność literacka w sezonie lotnym zanika, w tym czasie portal zdany jest nieomal wyłącznie na użytkowników. Zima zmusza mnie do przetrwania, wtedy piszę takie dyrdymały jak choćby te tutaj słówka.
Dziś mija 172 rocznica śmierci Puszkina – nie żyję w taki sposób. Mało kto z Europejczyków żyje dziś w taki sposób, w takiej amplitudzie doznań, sytuacji granicznych. Estetyzm, indukowanie przeżyć to pierwsze kroki jakie Europejczyk może wykonać w kierunku egzystencji, która wybiera głównie życie, mniej wygodę.
Nie znam Twojego życia, nie znam życia Marka. Ale domyślam się, i chyba słusznie, że Wy także tkwicie po uszy w komforcie. Wódka do skonu – to jeszcze nie porzucenie wygody (ale to już coś: pamiętam przed dwoma zdaje się laty schlałem się w Krakowie z Łukaszewiczem, leżałem w biały dzień na krawężniku, potem pojechałem trzeźwieć do burdelu; teraz, przed wigilią napiłem się z ojcem mojej dziewczyny, skończyłem pod kroplówką). To, że możemy i chcemy mówić pełnym głosem o skurwieniu wierszy i ich autorów – to tylko inna forma estetyzacji życia. Co za tym idzie – dyskursu. Kiedy wracam myślami do Puszkina, przypominam sobie, że 10 lutego 1831 wysłał Kriwcowowi Borysa Godunowa i 10 lutego 1837 zmarł po ranie z pojedynku. Przez całe swoje dorosłe życie ocierał się o śmierć z chęcią, zabijał z fantazją (jak choćby wtedy, kiedy nałożył kapelusz wypełniony czereśniami i skubał je – w trakcie pojedynku) i żył na krawędzi. A jego skromne pisanie stara się unikać nadmiaru ekspresji i tkwi po uszy w popularnych kanonach estetycznych tamtego okresu. Tak, niezwykle cenię życiową postawę Puszkina, ale i to w jego literackiej strategii, że nie narzuca się myślą, nie wyolbrzymia swego losu. Dobra, carska szkoła. W tym kontekście jest chyba zrozumiałe, że refleksje z gejbaru, mięsnego, po oblanym egzaminie zwyczajnie mnie oblatują i budzą uśmiech politowania.
I kiedy o tym myślę, wiem, że estetyzm nie tylko jest najmniejszym grzechem, ale i pierwszym krokiem jaki może uczynić myślący człowiek w drodze do budowy własnej etyki – oderwanej od kanonów moralności dla maluczkich (chrześcijańskie pitupitu, buddyjskie pitupitu, inne systemowe pitupitu – pitupitu własne smakuje lepiej). Dobrze jest kochać zjadaczy chleba, pożytecznie jest się tego nauczyć – małe kopniaczki wymierzane przez nich z ukrycia mniej wtedy bolą bardziej śmieszą ;)
Mówiąc o Treugutcie, mówię o tym, kto uczył pisać wiersze. W tym był skromny, i myślę, że uczciwy. Czy jego życie dorównało skurwieniem życiu Białowąsa – nie wiem. Nie jest to dla mnie ważne – ja mam swoje życie. Kształtuję je konsekwentnie, bardzo konsekwentnie – wedle swoich zasad etycznych. Często się mylę, niemal zawsze ;). W co je ukształtuję – zależy wyłącznie ode mnie.
Nie wiem i nie chcę wiedzieć, czym jest sztuka – całością, częścią, zbiorem poza. To jest sprawa drugorzędna i – skoro lubisz Brodskiego (cóż, to przez niego chciałem pisać, przez jego odczyt w Krakowie, w Collegium Minus w roku bodaj 87) – to tu się różnimy całkowicie z Brodskim: on słowu ufał i uważał je, za nieśmiertelne, za Początek. Ja mam je za arogancki strzęp, który chce imitować życie. Grupy artystyczne, spotkania tych grup napawają mnie wstrętem, nie cierpię odwiedzać muzeów i wystaw: nie wierzę, że są twórcy, którzy chcieliby pokazywać zwłoki swoich myśli w tych sterylnych, nudnych korytarzach pod kuratelą małych, udręczonych kantów, co to nigdy nie wyściubili nosa z królewca – ale chcą osądzać.
Wolę spotykać się z ludźmi – z Józefem z lotniska, zaćpać z Walkiem przed dyską Manhattan w Czekanowie,z Markiem wywołać awanturę w knajpie, postawić wódkę żulowi Mariuszowi i dać stówę na prysznic i dziwkę, pocałować go w usta – a przy tym pogadać o tym, że nie powinno zapalać się czerwonych latarni, o genialnym sutherlandzie w Casanovie, o tym, że nie umiał sobie zaufać stary Karamazow, o dziewczynach.
I bezpowrotnie przeminąć ;) Mam totalnie w piździe czy zostanie po mnie ślad czy nie. Wisi mi to ;) Jebie mnie, czy w ogóle i jaka przetrwa kultura. Nie mam etycznego obowiązku spieszyć kulturze w sukurs. Jedyny obowiązek jaki mam – wedle mojej etyki – to dać zmielić się w łachman i nauczyć choćby jedną osobę, że to daje radość ;)
Konkludując – dałem miejsce wierszopisarzom na rynsztok.pl. Wali mnie, co kto z tym miejscem zrobi dla siebie. Jednak, to miejsce ma sens, dopóki jest miejscem. Kiedy jego istnienie jest zagrożone, to przestaje mnie to walić – za jego istnienie wraz ze zbiorem prostych, nieco jezusowych zasad (to dość paradnie brzmi w ustach ateisty, nespa? – ale lubię tego obwiesia z pasją i pewnie poważnym i sprawnym kutasem, w śmiechu i w gniewie go lubię) wziąłem odpowiedzialność. A zasady są proste: „kurczę możesz żyć i tworzyć i czasem tu, na rynsztok.pl, podzielić się tym, żeby inni też się nauczyli; dzielimy się wierszem”.
No i w tym podejściu pragnę pozostać. Nawet kosztem wielokrotnych odejść choćby setki zajebistych poetów, czy tych, którzy czytając wulgarne awantury nie czytają próby, czy tych wreszcie, co to wszędzie chcieliby demaskować zamiast żyć. Mam w dupie takie utraty.
10 lutego, 2009 o 22:02
Nie znam życia Marka bardzo strzeże swojej prywatności. Ja natomiast żyję bardzo bogobojnie. W moim wieku używki powodują wysokie ciśnienie i stan przedzawałowy, więc i upić się nie mogę. Nie mam też pieniędzy, byłam w Stanach na koszt i zaproszenie syna.
Dla Cwietajewej Puszkin był jedynym poetą do końca życia, mimo, że podziwiała futurystów, dla niej Majakowski był w wielkim poetą, bardzo ceniła jego talent. Wiesz, my nie mamy całego Puszkina, nam spolszczył trochę Tuwim, myślę, że znamy go z lekcji rosyjskiego, czyli wierszy infantylnych. On był w poematach i w żywiole nie bardzo, ze względu na słabą znajomość rosyjskiego, dostępnym. Astolphe de Custine pisze, że carska Rosja go załatwiła, że był jej ofiarą. Był dowodem na to, że geniusz przychodzi mimo wszystko, nie da się utemperować przez żaden ustrój. Car to była zmora, a nie jego wzrost.
Ja cenię poezję nawiedzoną, taką, która przychodzi nie z tego świata i jest też nie bardzo siebie świadoma, czyli medialna.
Ludzie tworzą, by gdzieś być, by się poczuć i to bardzo zaśmieca. Jest mało artystów, zawsze to jest niesłychanie rzadkie i najprawdopodobniej ilość ich jest mniej więcej taka sama, tylko pewne czasy ich bardziej unicestwiają, inne pozwalają pożyć.
Myślę, że jesteś bardziej dandysem, ja jestem zablokowanym szaleńcem i bardzo się różnimy, gdyż ja muszę tworzyć non stop, ja jestem już w innym wymiarze i mam gonitwę myśli, podczas gdy Ty, jak piszesz, możesz to robić sezonowo; jesteś smakoszem życia, ja jestem abnegatką i gdyby mąż mnie nie nakarmił, to bym po prostu nic nie jadła i nie wiedziała o tym, że trzeba jeść. Wiesz, ja na rynsztoku bym się od razu ze wszystkimi pożarła, tam trzeba być dyplomatą, a ja nie jestem dyplomatą.
Twórczość to nie kwestia sławy, tylko wewnętrznej determinacji. Ja nie mam wyboru, nigdy go nie miałam. Teraz pod koniec życia mam tylko trochę czasu dla siebie. Ale nie mów hop, bo w miarę upływu życia pozostają tylko te rzeczy najwartościowsze, selekcja dokonuje się w jednostkowym przebywaniu i być może Twoja poetycka twórczość będzie z biegiem lat priorytetowa.
Moje pokolenie było bardziej zwężone i nie miało takich przyjemnościowych możliwości. Dlatego moje życie jest zupełnie inne i jestem odporna na wszystkie ziemskie pokusy.
Pisałam o grupach i inspiracji. Ja umieram wśród ludzi martwych i nudnych, rozmowa w sieci jest jakimś impulsem, dla mnie jest wielką możliwością, gdyż rozmawiam już z wybranym człowiekiem, a nie przypadkowym, takim osiedlowym na spacerze z psem. To jest cenne. Również kontakt z prawdziwym obrazem jest dla mnie wielkim przeżyciem. Bardzo cenię sobie to, że zobaczyłam w Stanach w muzeach, oryginały. Myślę, że pisanie wierszy po zobaczeniu reprodukcji jest niemożliwe. To jest tak jak fotografia kobiety i żywa kobieta. Nie znoszę pornografii, nie mogę patrzeć, właściwie nigdy nie oglądałam.
Tyle o mnie. Zobaczymy, jak to się wszystko potoczy. Szkoda, że rynsztok nie ma programu, że idzie na żywioł, gdyż łatwo może się przekształcić w mechaniczny popis.
Estetyzm to wybór kierkegaardowski albo albo. Ja wybieram egzystencję, życie duchowe, wierzę, że jest nie tylko materia. Że ono jest pięknem. Ale np. mój młodszy syn jest na etapie yuppie, jest po polskiej nędzy, i ja nie mogę go potępiać.
Pisałam więc o estetyzmie w sensie wyłącznie artystycznym: wiesz: cyzelowanie wierszy, układanie pięknych, nic nie znaczących wyrazów, wydawanie pachnących tomików wierszy na czerpanym papierze, itp.
Ja nawet na drukarce nie drukuję.
10 lutego, 2009 o 23:17
Muszę Cię zmartwić – nawet duch jest materialny. Nie ma świata niematerialnego – to w kategoriach fizykalnych. Każda informacja ma formę energii.
Życie duchowe nie jest egzystencją, jest tylko jej częścią. Ważną, ale co najwyżej primum inter pares. Nie ma refleksji bez czynu – spróbuj raz choćby skoczyć na linie bungie i zrozumiesz, co mam na myśli, ale i to, jak bardzo nie znasz swojego ducha. Ale może się mylę, może masz za sobą sytuacje, w których totalne przerażenie, wychodzące z ciała albo totalne pożądanie pokazało Ci jeszcze jedno z Ja pomieszkujących Twoją istotę.
Masz błędne wyobrażenie rynsztoka – tu nie wydaje się wierszy. Tu nie ma najmniejszej komunikacji z jakimkolwiek wydawnictwem. Natomiast wiersze piszą ludzie – jeśli Twoim zdaniem większość pisze wycyzelowane gadżety, to pozostaje mi się z Tobą zgodzić. Tak właśnie jest, tak było i tak pozostanie – rynsztok to bardzo mały okruch szkła odbijającego świat. Mniejszość ma w dupie co robi większość. Robi swoje.
Piękno jest mordercą – to dlatego mówię, że piękno w wierszu pojawia się wraz ze zniszczeniem jednego z ja w autorze.
Nie trzeba wykazywać się dyplomacją na rynsztoku, tylko empatią – nie kop leżącego, zwłaszcza jeśli już ma pełne majty i jest z niższej klasy. Trzeba najpierw widzieć w nim schludnego człowieka i chcieć go zrozumieć. Potem zajmować się aktem twórczym (jeśli wcześniej nie udało mu się pstryknąć mimochodem dobrego kadru, temu łajzie, znaczy, z niższej klasy). Tworzenie, w którym determinacja twórcza wyprzedza człowieka jest warte z pięć dropsów i pół miętówki. To jest właśnie hipokryzja osobniczej manii wielkości występująca jako strażniczka odwiecznych wartości: zwłaszcza Pardwy i Bobra.
Nie znoszę tych obrzydliwych, wydziwionych kategorii, które stanowią fundament idealistycznej i racjonalnej myśli cywilizacji zachodniej – to jest kompletne duchowe szambo, które neguje złożoność i nieracjonalność świata, który próbuje tłumaczyć każde zdarzenie superpozycją i liniowością, podczas gdy świata nie można analizować z pełnym zrozumieniem w kawałkach i po kolei – stąd te nasze sprzeczności, niezupełności, idiotyczne zakazy moralne, kabotyńskie tabu – wynikające z potrzeby rozróżniania skutków wyboru na poziomie zwierzęcym: prostego Tak, prostego Nie. To potrafią jaszczurki. Dlaczegóżby świat miał poddawać się sądom logiki dwuwartościowej? Dla naszej wygody, dla wygody prostackiej inteligencji? Skutki wygodnictwa są obrzydliwe – setki milionów ludzi zostało skażonych światopoglądem jaszczurki: Tak/Nie. Wyrażę to jeszcze bardziej jednoznacznie: nienawidzę tego, co nazwaliśmy „chrześcijańskim” i „arystotelejskim” gdyż jest to głęboko nieludzkie. Jeśli któregoś ze starożytnych mam blisko serca to jest to Diogenes, oszust i myśliciel słusznie wyszydzający Platona. Ileż musiał przeżyć Szerokoplecy, żeby na starość pojąć jakim był błaznem i wyszydzić siebie – późno, ale chwała mu za to, okazał się być człowiekiem. Z filozofów nam bliższych cenię Szestowa, drwię z Shopenhauera, organicznie nie znoszę heideggerowskiej popłuczyny zabełtanej levinasem. To zwykły syf i arogancja: dojrzeć kres możliwości logiki dwuwartościowej i wzywać Boga lub Coś Poza, żeby porozmawiać. Czemużby to Bóg, Coś Poza mieli się stawiać na każde nasze pierdnięcie? Jeśli istnieją, to mają nas gdzieś albo przyjdą wydymać nam ciotkę inwalidkę siódmym palcem w sześćdziesiątej stopie. Inna rzecz, że wpuszczenie nudziarza jakim jest Absolut na twórcze party musi się skończyć klapą przyjęcia. Tylko plotkowanie o nim może być interesujące ;)
Więc – w centrum zainteresowań człowieka zawsze niechże będzie ludź. Von Artist, który ma odwróconą hierarchię, skupia się najpierw na swoim imperatywie twórczym potem na człowieku może mnie zainteresować na chwilę swoim dziełem. Zjem je jak się zjada wuzetkę albo deskę mięs, zależnie od rozmachu intelektualnych i estetycznych figli. A potem co zjedzone wypróżnię i pójdę szukać dzieła, które zostanie w mięśniach, we krwi. Tak, żebym mógł na chwilę odnaleźć siebie i stracić, może któreś ze swoich stu Ja uśmiercić.
Lubię się bawić swoim życiem i nie biorę go śmiertelnie poważnie. To ile czeka mnie niezwykłych sekund zależy ode mnie. Żeby je poczuć muszę znać także drugą stronę euforii – cierpienie. Czuję i jedno i drugie, choć wciąż nie w takiej skali jakiej pragnąłbym. W radości jestem dandysem, w smutku – świętym. Jednak, przede wszystkim, w jednym i drugim – dyletantem. Są to tylko dwa ze stu stanów, w których się przejawiam. Czego chcieć więcej? Losu? Jeszcze się nie zdarzyło, żeby nie przyszedł. Wtedy zobaczę, co jestem wart choć ma to wartość żadną w tej liczbie istnień, która jest niema, bo już odeszła.
11 lutego, 2009 o 1:44
Nie jestem kompetentna, by odpisać Ci na tak piękny komentarz, może Marek Ci coś napisze, ja będę wklejać nowy post i możecie tu jeszcze rozmawiać. Myślę, że sobie wszystko zbyt ułatwiasz i spłycasz, ale nie jestem w stanie Ci tego udowodnić.
Dla mnie jest nieważne, czy duch jest materialny czy nie. Nie chciałabym się spierać i kłócić, gdyż w sumie mam podobną Twojej metodę: też buduję świat wokół siebie, jak mi wygodnie. Czytam teksty, które mnie zachwycają i które są mi w danej chwili potrzebne. Np. wszystko dotyczące Szestowa przeczytałam pod kątem Dostojewskiego i tu był ważny Dostojewski, a nie Szestow. Szestow był kumplem Bierdjajewa w Paryżu, a ponieważ przeczytałam całego spolszczonego Bierdiajewa, więc i trochę Szestowa. Ale jestem samoukiem i jest to wszystko z mojej strony z konieczności interesowne i instrumentalne, gdyż nie mam uniwersyteckiego wykształcenia.
Termin duchowość niekoniecznie musi oznaczać dla wszystkich to samo i nie jest to ani sofizmat, ani relatywizm. Tak jak piszesz, zakochanie, pożądanie jest stanem nieobliczalnym, niekontrolowanym i duchowym. Seksualność też jest stanem duchowym.
Cóż, ja nie mogę Ciebie, człowieka nowych czasów przekonywać do platońskich kategorii. Ale musisz tez zrozumieć mnie, że ja jestem przecież człowiekiem ukształtowanym na innym świecie i byłabym sztuczna, gdybym nagle przeskoczyła siebie i modnie przeszła na nowe systemy filozoficzne. U nas Nietzsche był w Śląskiej Bibliotece w jednym przedwojennym egzemplarzu dostępnym na miejscu, ja dopiero całego Nietzschego przeczytałam niedawno. Tak, że krytykę Platona mam stosunkowo na świeżo, ale wiesz, to wszystko nie jest dla mnie takie proste i takie oczywiste jak dla Was, gdy wzrastaliście już w intelektualnej dostępności. Cóż, Przemku, ja mogę napisać, że się staram. Oglądałam jesienią ubiegłego roku tak piękny świat, że trudno nazwać piękno całkiem prosto i po ludzku.
Upadają cywilizacje, tworzą się nowe. Podobno wizja Wellsa jest całkiem realna podział na Morloków i na Elojów. Nic przecież nie poradzę, jak to dalej się potoczy.
Nie wiem nawet na tym blogu, do jakich ekstrawagancji jeszcze posunie się Marek Trojanowski. Tak jak piszesz, że lubisz się bawić życiem, to przecież nic Cię nie pohamuje, by zabawić się i moim. I myślę, że podobne pomysły ma Marek Trojanowski. Tylko, że ja mam inną naturę, platońską jeszcze, przed transformacją. I mamy już konflikt interesów. Niekoniecznie taka sytuacja patowa może nie być empatyczna. Ale może, a podejrzewam że musi. I pozostaje mnie się tylko Was bać.
Wiem, że w rynsztoku nie wydaje się wierszy w papierze. To było ogólnie. Podobnie jest w malarstwie, są tacy cyzelatorzy którzy bardzo ładnie oprawiają swoje prace i bardzo dbają, by się nie zniszczyły.
Tu chodziło mi tylko o oderwanie, gdy obiekt już nie ma nic wspólnego z niczym, tym bardziej z twórcą, jest osobny.
A na rynsztoku są te same osoby co na nieszufladzie i robią to samo tu i tam i ja nie wiem na dodatek kto jest kto, czyli sytuacja jeszcze gorsza, bo nawet już namierzonej osoby nie da się ominąć. Myślę też, że ja jestem już wszędzie spalona.
11 lutego, 2009 o 20:32
Ewa,
jakkolwiek się różnimy, to ożywcze są tu dyskusje. Marek ma cięty język, Ty zresztą także, ale nie dla samej ciętości – i łapię się na tym, że nie mogę doczekać się kolejnego odcinka ;) Trochę mnie wkurwił kolejny gówniany dzień, straciłem mnóstwo energii, ale teraz doję sobie MacDrinka i jest byczo, i pewnie się ululam. Czego i Wam życzę ;)
11 lutego, 2009 o 21:02
Zaraz po naszej rozmowie się sobie wypłakiwałam, że ja zupełnie nie z tej ziemi jestem i że obciach straszny z moimi poglądami, że ja Was nie pojmę, bo jak to 2000 najcudowniejszych rzeczy, jakie sztuka wyczarowała nagle w odstawkę i miłości już nie będzie i żadnej nadziei: tylko Kozioł i Kobierski forever.
I do tego Dakwinsa, do Boga urojonego zaglądam, a on, że duchowość można przecież traktować w różnych sensach.
Zależy, jak zwał.
Nie dziwię Ci się, bo ja na rynsztok wchodziłam tylko Marka.
Ja też Przemku czekałam, że Marek wklei Pawła Kozioła (lub Kozła), ale widzę nie wkleił, to ja zaraz dam Radosława Kobieskiego. Ale jak Ty ululany, to i dla kogo Ja nie jestem ululana. Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. To są zwyczajne dzieje.