.
W którejś tam z odsłon przygód Tytusa, Romka i Atomka poddawana pionierskiemu eksperymentowi uczłowieczenia małpa, w jednym z testów na wrażliwość muzyczną traci przytomność. Śni jej się taka oto scenka:
Tytus czyli małpa tym razem jako pan hrabia jedzie w zaprzężonej w dwa konie i powożonej przez odpicowanego stangreta karocy. Jedzie sobie, jedzie i pewnie jechałby tak przez kolejnych 20 stron komiksu, gdyby nie spotkał chudego Romka, który w tym śnie robił za zabiedzone acz utalentowane muzycznie pacholęcie ze skrzypkami własnej roboty w ręku.
Tytus kazał zatrzymać konie, wychylił szympansi łeb za okno i zapytał:
– Gdzie idziesz Romuś?
– Do miasta panie.
– Co niesiesz Romuś?
– Skrzypki na granie odpowiedziało pacholę i zademonstrowało próbkę swych artystycznych umiejętności: Do miasta idę brzdęk, brzedęk, skrzypecki niosę, brzdęk, brzdęk, żeby tam panom brzdęk, brzdęk, zagrać po trose
Hrabia Tytus de ZOO wysłuchał Romusia do końca, uśmiechnął się i z wyraźnym uznaniem powiedział:
– Sprytnyś. Masz wyższe zdolności muzyczne. Zrobię cię organistą. Naści talara na struny i kalafonię.
Romuś, bydlę nienawykłe do takich dowodów łaski pańskiej, zdjął czapę, padł na kolana by okazać szacunek wielmoży. Jednak jak na bydlę o rodowodzie słowiańskim przystało nie ograniczył się do prostego: dziękuję. Zaczął kombinować:
– Dzięki za hojność waszej wielmożności powiedział ale kontent bym 2 talary otrzymać, bo dewaluacja teraz okrutna…
W tym miejscu sen się urywa. Hrabia Tytus ocknął się, nie doczekawszy tryumfu ruchu komunistycznego, który wydoiłby z niego wszystkie talary. Romuś przestał być pacholęciem. Powrócił do Polski z 1985 r., w której od dawna nie istniały różnice klasowe. A redaktor merytoryczna pani Krystyna Brachańska-Wardęcka, sprawująca pieczę nad księgą XVII przygód gadającej małpy, grubasa w okularach i chudzielca w dziwnych butach ala kowbojki nie złożyła wniosku o natychmiastowe aresztowanie Chmielewskiego, który odważył się, ustami swoich komiksowych postaci poddać krytyce konsekwencje bezkrytycznego wdrażania w życie zasad ekonomii socjalistycznej.
Socjalizm z całym swym ampluła jebnął z hukiem. Komiks o uczłowieczaniu małpy także, chociaż huk po śmierci Chmielewskiego będzie ciut mniejszy. Ale pozostało pytanie: co utalentowany wieśniak i nieważne czy jest to Janko Muzykant, Joszko Broda czy komiksowy Romek jako pacholę może dać miastu, gdy te odkryje w wieśniaku talenty i wessie go, wchłonie w swoją tkankę odrywając od zielonych łąk, pól, ciepła krowich placków w które wkłada się bose stopy, gdy zmarzną od rześkiej rosy porannej ścielącej się po łąkach w październikowe dni.
Pytanie to pozostanie otwarte niezależnie od jakiejkolwiek odpowiedzi. Bowiem każda odpowiedź będzie skażona czasem, od którego uwolnione zostało pytanie samo. Nie zwalnia to jednak z poszukiwania odpowiedzi. Dlatego i ja zabrałem się za odkrywanie istoty duchowego wkładu wieśniactwa w rozwój kultury miast, chociaż wiem, że jest to poszukiwanie igły stogu siana.
Jako, że igła jeżeli się zgubi, zawsze gubi się w stogu, a stogi jeżeli zdobią już jakiś krajobraz, to tylko krajobraz śielskiej wsi, dlatego za materiał badawczy obrałem sobie książkę poetycką Jacka Bieruta, pt. Igła.
Pierwsze, drugie, trzecie a nawet czwarte i piąte wrażenie po lekturze Igły Jacka Biertuta, któremu nijak nie potrafiłem się oprzeć wiązało sie z przestrzenią miejską, do której trafił wrażliwy na piękno wieśniak o duszy artysty i sercu tak czystym jak naiwnym. W Igle bowiem przestrzeń się rozdziera w manichejską alternatywę: ulica / woda (Muzyka), kamień / księżyc (XII), zima / lustro (Piłkarska zima) by stać się modusem lemowskiego Szpitala przemieniania, jako miasto przemieniania (Miasto), jeszcze jednym dogmatem o transsubstancjacji.
Światy te przenikają się rozmywając swoje ostre zakresy, by przybrać formę neoromantycznego ale ukatrupionego Lewiatana, o którym Bierut ogłosi z mocą proroka, wieszczącego swoje przepowiednie z tytułowej strony dzieła samego Thomasa Hobbesa z 1651 r.:
Dzisiaj odwiedziłem miasto, które / miało zniknąć, widziałem igły w / oczach ludzi, którym gnały światy, / patrzyłem jak płasko jest
(Którego nie będzie)
Miejska kosmologia, widziana przez bierutowego podróżnika pierwotnie ma charakter przewidywalny i znany. Dobowy cykl dnia przyporządkowany prawom mechaniki, konsumpcja, bezsilność to wszystko zawiera się w credo Igły:
Wstaję i taję, jem śniadanie i śpię, / i wstaję, zamykam oczy przed / kupowaniem.
(moje pół)
Lecz ten sam podróżnik, który jest u Bieruta wieśniakiem, jest także poetą. Dlatego w pewnym momencie, na kwadrans przed refleksją o treści:
czerwone budynki wchodzą / pokornie / w ziemię ptaki szykują szare piórka / liście dławią się igłami powietrza / otartego z obrzeży.
(wojna)
podróżnik wyjmie z kieszeni foliowy woreczek z równo odliczoną porcją 50 wysuszonych grzybków, z cieniutkimi nóżkami. Dokładnie pięćdziesiąt zmumifikowanych łysiczek lancetowatych, które wyjmie i włoży do ust.
Zacznie przeżuwać. Suche grzybki będą przyklejały mu się do zębów i podniebienia. I ten nieznośny smak, do wyrzygania.
Po kwadransie wszystko się zmienia. Tak samo jak po bierutowej Wojnie w tomiku Igła. Kolejne teksty będą relacjami z narkotycznych podróży rojącymi się od psylocybinicznych wrażeń, których sens znany jest tylko jednemu id i tylko w chwili odurzenia. Zaczyna się trans, taniec Olmeków. Rozpoczyna się zapominanie, rozpoczyna wędrówkę to samo, które błędnie do siebie powraca:
zapominanie w obcym / mieście / kiedy twarze palce księżyc / nie ograniczają tego / czemu wszystko / i na zawsze / nie mam siły dać / czy wziąć
(idem per idem)
W kolejnych tekstach Igły psylocybina umożliwi dotarcie do metapłaszczyzn. Przedmiotem refleksji nie będzie już świat zewnętrzny, ani wewnętrzny lecz refleksja sama. Wspomagany siłą 50 grzybów poeta wyzna:
nie napisałem wiersza o którejś z tych chwil / o tym jak palę ogień leżę zaplątany / w skórę Róży jak prężę się na górze / rozplątując wiatr o sypianiu na kruchości / bo wiersz powinien być o tym pustym / miejscu, które nagle spostrzegasz / na fotelu obok siebie miejscu po mnie
Tomik Igła Jacka Bieruta to dowód na to, ze wieś, oprócz 4M (masła, mąki, mięsa i mleka) może zaoferować miastu w XXI w. wiele, także w zakresie rozwoju kultury ducha, sztuki wieszczenia, produkcji tomików poetyckich. To dowód na to, że dotacje unijne przeznaczone dla rolników nie idą na marne. Bowiem regularne koszenie łąk, zwłaszcza tych podmokłych, które jest warunkiem koniecznym dla uzyskania dotacji, sprzyja mnożeniu się grzybów halucynogennych.
To czego zabrakło, to opowieści z krainy 500 suchych grzybków. Można się tylko domyślać ciągu znaków, rozwikłanej receptury stworzenia w postaci formuły:
Aaaaaa,nas.a..d…………..ddd..3.42223//////////////////////
Uniwersalnego i ostatniego wersu polskiej poezji.
W tomiku Igła Jacka Bieruta jest jednak coś. Jest taka narkotyczna atrakcyjność, ciekawość sampoczucia, która popycha do pierwszej strzykawki z brunatnym płynem, do pierwszych kryształków LSD, do pierwszych 30 grzybów. Coś, co nęci, kusi. Obrazy, których jakość zachęca do indywidualnych prób. Do ekperymentu magistralnego w celu wywołania podobnych obrazów.
6 stycznia, 2009 o 19:35
Tak jak piszesz. Wiersze Bieruta są o samej refleksji.
Czy przeczytaliście wszystkie odcinki Traktów w Biurze Literackim? Trakty to drogi twórczości i tam jest bardzo wygodna dla odbiorcy poezji Jacka Bieruta opowieść o tym, o co właściwie poecie chodzi. Też na literackie pl. w recenzji do Karola Maliszewskiego Inwazja i inne wiersze Bierut bardzo wyraźnie opowiada się za sformułowaną wizją poezji, czego w rewanżu Maliszewski w recenzji Igły nie robi.
Ta wizja, to z grubsza priorytet kształtu poezji nad treścią i właściwie to, że forma jest tu nadrzędną, wyrażona jest bardzo stanowczo. Nie wiem jak to się ma do wierszy w zbiorze Igła, gdyż według mnie są pisane jak wyda i tak jak poeta potrafi i może, czyli sam siebie nie przeskoczy.
Myślę, że teksty krytyczne Bieruta są o wiele lepsze od twórczości poetyckiej. Ja to już jestem zupełnie z innej beczki, z innego obszaru duchowości i świata, więc mogę zarejestrować tylko dużą poprawność i tych wierszy, które dla mnie zawsze będą o niczym, gdyż takie jest zresztą założenie autora.
To już Maliszewski bardziej się skłania do tajemnicy i teorii, że tylko połowa należy do autora, a reszta pisze się sama i ja się z tym zgadzam. Ale mediumiczność poezji może być i w takich peiperowskich założeniach. Bierut w Traktach z wyczuwalnym podziwem i zazdrością pisze o Aleksandrze Wacie. Tu ukłon do Izy by może ten wątek pociągnęła.
Ja po prostu nie widzę w Jacku Bierucie wielkiego poety tylko takiego zrozpaczonego artystę, który goni za poezją i który widzi ją, i ona mu ciągle ucieka. Nie potrafi jej przygwoździć, ona umyka. Nie wiem, czy tak jak piszesz Marku, to dwa światy, miejski i wiejski. Na okładce poeta jest sfotografowany w rynsztunku alpinisty lub grotołaza, wiesz, to są chyba rozrywki, a nie pochodzenie. Poeta w tekstach wspomina wędrówki piesze jako antidotum na zubożenie wewnętrzne. Poeta jest bardzo oczytany, wykształcony literacko…
Wiesz Marku, na okładce jest igła z nitką i Twoja metafora stogu siana bardziej przybliża niż ćpanie. Dla mnie nie ma tam narkotycznych odlotów, to jest bardzo konkretny zapis poukładanego człowieka. I jak piszesz, zabrakło grzybków. Zabrakło wariactwa, zadziwienia i tajemnicy, z czego programowo poeta rezygnuje. I nie wiadomo, czy to jest wyznanie pokolenia, które po pewnych przejściach historycznych dostało taką jałowość, że nie potrafi jak piszesz, odczuć zwyczajnej przyjemności zanurzenia stopy w krowim placku.
Będę tu pisała o prozie Bieruta, o książce PiT, to może jeszcze tej poezji da jakiś nowy trop. Chwała Ci, że to tak ubarwiłeś Tytusem, ale wchodzimy w obszary już nie nieszufladowców tylko zatwierdzonych na kilkadziesiąt lat poetów i przy spotkaniu z nimi, mimo uśmiechniętych gęb na poetyckich imprezach, wyłazi nie męka tworzenia, ale męka bycia poetą.
6 stycznia, 2009 o 19:55
wymyśliłem właśnie dla takich Bierutów kategorię: sugar free.
nie wiem czy mi się podobają te teksty, nie wiem czy mi się nie podobają. wiem jakie są, ale ten stan skupienia poezji, który przedstawia bierut jest na tyle dziwny i estetycznie i formalnie i materialnie, że proste kopanie w jaja nie ma tu zastosowania.
uważam, że jest jakaś liga o najwyższej wartości, poetów, którzy uciekają od towarzystwa, od zbiurokratyzowania, uciekają przed ludźmi.
bez biureczek, bez watermanów i parkerów. z bicami, z ołówkami w kieszeniach wyświechtanych spodni, którymi na wymiętych fiszkach coś nieustannie zapisują.
6 stycznia, 2009 o 21:21
Tam w tych tekstach na BL Bierut tworzy piramidy i rankingi i taką ligę poetów:
Sosnowski
Pióro, Świetlicki
Tkaczyszczyn-Dycki
Grzebalski, Podgórnik, Sośnicki
Wiedemann, Foks, Kielar, Podsiadło, Majeran
Niewiadomski, Majzel, Sendecki, Biedrzycki, Różycki
kolejność według wartości. Nie dopuszcza świadomości, by istniał ktoś jeszcze wartościowy w wyświechtanych spodniach.
Dawniej ktoś, kto nie był w telewizji, nie istniał. Ktoś, kto nie istnieje w BL nie istnieje. I ja też tak uważam. Te van Goghi, odkrycia pośmiertne, to mity. Tak trudno wywalczyć sobie pozycję będąc żywym, a przecież nieboszczyk jest jeszcze mniej mobilny.
Ciekawostka Bieruta o Dehnelu:
Efekt jest taki, że być może, (ale nie twierdzę tego kategorycznie) zaczynamy mieć więcej piszących aktorów niż piszących pisarzy, bo wśród piszących pisarzy coraz więcej aktorstwa, czyli kreacji opartej na atrybutach absolutnie zewnętrznych, a wśród Piszących Aktorów Scen Polskich literatury ani za grosz. W dodatku są to kreacje dość proste i łatwe, pociągnięte kilkoma ruchami. Myślę tu nie tylko o Jacku Dehnelu, który mimo zaawansowania warsztatu, umiejętności pisania zadziwiająco równych wierszy, przytłacza je swoim wizerunkiem, trzeba dodać atrakcyjnym, zaskakującym i dość śmiałym, u niego, bowiem wydaje się to jeszcze w miarę spójne i celowe.
I tak pisze w tym stylu asekurancko i mało odważnie. Dlatego ta poezja jest taka. Artysta musi iść na całość.
A z drugiej strony oburzenie, że wszyscy są poprawni:
Stało się coś niezwyczajnego dla poezji. Nikt się nie kłóci, nikt się otwarcie nie spiera, nie mówiąc już o powstawaniu manifestów, o obrzucaniu się błotem i innymi cuchnącymi treściami (chyba, że za plecami).
Tak, że nasz blogowy sprzeciw nigdy nie będzie miał mocy, gdyż nie jesteśmy np. w takim BL. Wiesz, że za moich czasów pisało się skargę na kierownika, składało ją w kadrach i tylko on tę skargę rozpatrywał? To było pisanie do oprawcy by ukarał wichrzyciela. Innej drogi nie było. Bierut pisze w BL i wychodzi zwyczajna kokieteria i sam się cenzuruje.
Dobrze, że dałeś nową kategorię, ale nie wiem, co ona oznacza. Aprobatę? Ironiczne wazeliniarstwo?
A do Edypa to Ty pozowałeś?
6 stycznia, 2009 o 22:22
Edypa? Buuu… My widzieliśmy bohatera horroru z promieniami w oczach, takimi co to wypalają dziury w ziemi i blasze. Edypa? :)
6 stycznia, 2009 o 22:47
Znalexliśmy tylko żeński odpowiednik, niechybnie pełzak koreański albo japoński: http://img.photobucket.com/albums/v401/mysticx08xglow/Horror.jpg
6 stycznia, 2009 o 23:47
Idealna okazja aby pociągnąć wątek o Aleksandrze Wacie.
Wat uwazał, że unikalną cechą dobrej poezji jest to, że cokolwiek sie o niej napisze, najstotniejsze rzeczy o niej i tak zostaną nie napisane. Krytyk nie potrafi się do niej dobrać.
Nie czytałam wpisów na BL, ale intuicja mi podpowiada, że to co fascynuje mnie w Aleksandrze Wacie czyli: jego nonkonformizm i jego poetycka zasada: „w poezji bowiem jak w każdej sztuce właściwe jest tylko to co w ostatecznej instancji jest niezbędne”, przemawia także do Jacka Bieruta.
A może najistotniejsza dla niego jest przyjaźń między poetami? Czesław Miłosz nagrał wspólne rozmowy z Aleksandrem Watem, na podstawie rozmów, powstała książka „Mój wiek”
Wat lubił czytać Miłoszowi swoje wiersze, a on zwracał mu uwagę na błędy stylistyczne i potrafił powiedzieć mu w oczy, że wiersze z Piecyka są takie sobie.
Mogę wyłącznie pogdybać, bo kim jest dla Jacka Bieruta Aleksander Wat, wie tylko on.
Kontynuując dalej wątek o dobrej poezji,napiszę poniżej o mojej subiektywnej metodzie sprawdzającej czy ktoś jest dobrym poetą, dobrą poetką. Wystarczy, że spojrzę na rękopis. Niestety ta metoda w dobie internetu odchodzi do lamusa. Komputer nie pozostawia śladów. Ale jest coś w tym, że rękopisy wielkich poetów, pisarzy mają tak mało skreśleń.
Anna Achmatowa wyznała kiedyś, że gdy dojrzewa w niej wiersz i uporczywie powraca jak muzyka ledwie słyszalna, która męczy, bo nie ma właściwej głośności, zabiera sie do sprzątania, prasowania, gotowania, czyli do najprostszych czynności. Aż przychodzi moment, że muzyka staje się wyraźna, poetka siada do stołu i zapisuje wiersz.
Dlatego z podejrzliwością obserwuję żmudne ślęczenie nad wierszem, skreślania po sto razy jednego wersu i nanoszenie ciągle poprawek. Tak zachowują się rzemieślnicy szukający tego co jest dla nich nie do zdobycia. Nie do zdobycia jest dla nich wewnętrzny głos potrafiący wypowiedzieć to co jest we właściwym momencie najważniejsze.
6 stycznia, 2009 o 23:58
ps.
Jacek Bierut niech wyszpera z szuflady kilka swoich rękopisów i mi je da, a ja jak wieszczka ocenię (północ wybiła), czy jest wielkim poetą.
7 stycznia, 2009 o 0:17
a fotka Marka? to jak nic mag 007.
7 stycznia, 2009 o 9:54
> Leoncio i jego sitwa
z przysłanego przez Was obrazka wynika, że Leoncjo szuka Elektry, a nie Edypa po blogach. Z innych wypowiedzi na blogach wiem, że Leoncjo jest w sile wieku i takie zboczenie w tym nieszczęściu jak najbardziej słuszne. A sitwa tuba Leoncja przecież pokocha tylko tych, których kocha Leoncjo. Ja, żeński element tego bloga oświadczam, ze jestem kobietą po pięćdziesiątce i nie wchodzę w grę. Co do innych tu blogerów to ja nie wiem, kim są, nigdy ich na oczy nie widziałam.
7 stycznia, 2009 o 10:25
> Iza
Na moim ulubionym blogu jest 07 (trzeba zjechać trochę w dół, jest na stronie). Zupełnie niepodobny:
http://pinknotdead.blox.pl/html
Podaję wypowiedzi Bieruta o teorii Wata w BL:
(…)Ale ja się kręcę teraz, żeby nie napomykając już nic wprost o Andrzeju Sosnowskim przypomnieć zdanie wypowiedziane przez Wata w nagrywanych przez niego wspomnieniach podczas rozmów z Miłoszem. Spalić książki i żyć. Wat właściwie mówił tam o bezprzyczynowych bólach i potwornej, równie bezprzyczynowej rozpaczy (ze świadomością, że czasem towarzyszy to i innym piszącym), realnych i autentycznych bólach psychosomatycznych (pomijam tutaj kontekst wewnętrznego u Wata poczucia winy i kary) i całym swoim zawikłaniu między nihilizmem a poszukiwaniem czegoś, co pozwoliłoby mu ten trudny do wytrzymania na dłuższą metę stan przekroczyć, a co w jego przypadku okazało się kompletną porażką, głównie za przyczyną miejsca i czasu, w jakich przyszło mu dojrzewać i dojrzeć. Oczywiście nie myślę o tym zdaniu wprost, spalić książki i żyć to nie jest żadne rozwiązanie, ale jest to kierunek, jaki wskazuje, wydaje mi się, myśląc o tym, o czym tak mgliście (z konieczności) napisałem w pierwszym akapicie, niewielki obszar dziś warty zastanowienia, albo nawet przetestowania.
Wat opowiadał o tym na dwa lata przed śmiercią. O śmierci, którą już czuł, wypowiedział też nieco dalej ciekawe zdanie: I zrozumiałem, że to jest właściwie semantyczne nieporozumienie, że ja rzeczywiście nie bałem się umrzeć, ale śmierci nie można się nie bać. Przepisałem je tu zupełnie świadomie, bo to jest jedno z tych zdań, które powinno się czytać przed snem, żeby trudniej było zasnąć. W innym tekście ujął to jeszcze ciekawiej: człowiek ekshaluje woń abominalną.
Nie chcę już dalej mącić, ale te dwa zdania: spalić książki i żyć i człowiek ekshaluje woń abominalną (czyli logicznie rzecz biorąc: próbować wyjść na prostą póki co) wyznaczają w polszczyźnie tę przestrzeń, w której można spróbować jeszcze pisać wiersze, których jeszcze nie ma.
Pomysły są różne i (jako się rzekło) wszystkie są złe. Joh. (…)
(…)Wiersz bowiem, dobry wiersz, mimo całej ułomności języka i jego ograniczeń, dysponuje czymś ulotnym, czego zapewne lepiej nie wspomagać, bo tylko się szkodzi. Co to jest? Trudno powiedzieć, ale jeśli mam spróbować jakoś to tłumaczyć, to chyba najlepiej przez przykład. Dużo czyściej czyta mi się Aleksandra Wata niż Andrzeja Sosnowskiego, bo Wata nigdy nie widziałem i nigdy nie słyszałem, czyli kompletnie nie wiem i nic we mnie nie próbuje się dowiedzieć, jak czytał to, co wcześniej napisał przecież chyba jednak nie po to, żeby czytać to potem publicznie na głos. Czytając zatem Aleksandra Wata, odnajduję trochę czegoś własnego, ale przede wszystkim trochę czegoś właśnie z tego stanu skupienia materii, o którym tu dość mętnie wcześniej wspomniałem, czytając Andrzeja Sosnowskiego, padam na kolana, ale jakoś nie potrafię się uchronić przed uruchomieniem pamięci i słuchaniem, jak Andrzej Sosnowski czyta swoje piękne wiersze. Odnajduję zatem głównie Sosnowskiego, obawiam się, że być może bardziej jego osobę niż jego rozumienie poezji, jego metody pisarskie, jego niekłamane punkty przeinaczania, przeistaczania (nie wiem nawet jak to nazwać) energii w materię (?) itd., czyli odnajduję przede wszystkim jego głos i sylwetkę. Oczywiście mógłbym nie chodzić na spotkania z poetami i nie tracić tym samym tego i owego, ale czasem trudno się oprzeć spodziewanym przyjemnościom.(…)
Wiesz Izo, to wszystko jest próżne gadanie. Padać na kolana można przed Stalinem, bo się musi. Ale przed poetą? (Też się musi, Ha, Ha!)
A co do Twoich tropów grafologicznych, to się absolutnie nie zgadzam. Czasami wiersz przychodzi nagle i jest tak dobrze słyszalny, że wystarczy go zapisać. Aczasami zakłócenia są duże i trzeba go odszukać. Mozart pisał bez skreśleń, bo był boskim przewodnikiem.
7 stycznia, 2009 o 16:38
Ewo, ale jakie usprawnienie niesie moja metoda. Nie trzeba podążać za wierszami poetki, poety, wystarczy spojrzeć na jeden utwór w rękopisie i już się wie, czy ma sie do czynienia z koryfeuszem poezji.
Z tekstu przez Ciebie wklejonego wynika, że Jacek Bierut jest wzrokowcem, lubi też słuchać i może tylko przyklękuje na jedną nogę pod wpływem męskiego piękna Andrzeja Sosnowskiego, a nie w pokutnym geście wielbi poetę i buduje dla niego kapliczkę.
W tym drugim wypadku musiałabym napisać, że czytał wyłącznie skrypty uczelniane z Aleksandra Wata. Wat kapliczki obśmiał.
7 stycznia, 2009 o 19:03
nie sądzę aby istniał jakiś jeden, ustalony modus porodu wierszy.
zwróćcie uwagę, że sama poezja – mimo, że jest czymś uniwersalnym – w odbiorze zawsze jest czymś jednostkowym. każdy wiersz, może być w indywidualnym odbiorze – albo produktem, albo dziełem (pomijam taki odbiór, który nazywam: winiarszczyzną – w tego typu refleksji nie jest ważna jakość, ale zlecenie: kto zlecił odbiór, kto zapłacił, kto się podlizał, kto wysłał darmowy tomik z błagalną prośbą)
dlatego uważam, że wiersz jako taki nie jest poezją sam. ale dopiero w konfrontacji z umysłem, z pewną estetyką. z umysłowością niebanalną, która żąda, wymaga, zadaje pytania i co najważniejsze: uzyskuje nieskonceznie wiele odpowiedzi a wszystko to dzięki kilku strofom, kilku wersom.
7 stycznia, 2009 o 19:03
> Iza
To Andrzej Sosnowski taki ładny?
Piszę wiersz w laptopie i mylę się i mylę od nowa i już nie wiem, ile razy się pomyliłam i nie będzie śladu tych pomyłek na moim blogu, gdy wkleję go zaraz. Może właśnie komputer wreszcie wykluczy takie domniemania.
Tu już cztery razy poprawiłam byki w moich komentarzach i mam nadzieję, że nikt nie zauważył. I to przecież niczego o mnie nie dowodzi więcej oprócz tego, człowiek to bestia omylna, roztrzepana i tak naprawdę głupia.
Zawód kaligrafa odchodził bezpowrotnie z Gutenbergiem, grafologa z komputerem.
Kończę ten PiT i masz rację, jeśli chodzi o kobiety, to wzrokowiec.
Z Watem to jednak chodzi cały czas o podziw. Uciekając z Zakopanego w 1939 Witkacy spotkał w autobusie Malczewskiego (syna) i powiedział mu, że oto właśnie odchodzi bezpowrotnie ich epoka, dandysów. I to najprawdopodobniej Jacek Bierut ma na myśli. I teraz jest problem, czy się pogodzić z tym, co nastało i szukać na chama w tym wartości, czy jednak się buntować. Bierut się nie buntuje.
7 stycznia, 2009 o 20:18
Wat opisywał balangi u witkacego, na których – jak się nawalił, to dusił gości. wiesz ewo, jak witkacy sprawdzał, czy któryś z jego znajomych artystów-poetów nie jest aby przypadkiem pedałem? sposób miał prosty: otwierał drzwi w koszuli, tylko w koszuli. witał gościa jakby od nieccenia i szczał do nocnika, który stał obok drzwi wejściowych.
jak któryś z panów się zainteresował, to fiu, fiu.
wracając do tematu:
bunt może mieć dwie formy:
1) bunt przeciwko
2) bunt dla buntu
obie formy są dobre, jeżeli niosą z sobą pewną wartość jako indywidualne wzbogacenie o unikalne doświadczenie.
nie wyobrażam sobie młodości bez buntu, nie wyobrażam sobie racjonalizmu i irracjonalizmu bez głośnego no pasaran – w końcu: nie wyobrażam sobie poezji bez buntowniczego przypierdolenia – bo poezja zanim się zestarzeje i będzie mądra, to wpierw musi być głupia i młodzieńcza
7 stycznia, 2009 o 21:48
cóż Witkacy prawdziwy, odważny dandys. Ale prawdę mówiąc, to pierwszy raz czytam o takich szczegółach z życia Witkiewicza.
W PiT Jacka Bieruta bohater buntuje się jedynie przeciwko złemu potraktowaniu przez kobietę:
– Słuchaj, przepraszam, że tak od razu przechodzę do rzeczy, ale wiesz, jak jest, czasu mało, a mam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia przed wyjazdem. Jak długo Kornelia cię trzyma?
– Mnie? – uniosłem ze zdziwienia brwi. – Kornelia? A za co?
– Za fajkę. Cha, cha, cha. Ubawiłeś mnie.
– Ja nie palę.
– O rany. Skąd ty się wziąłeś?
– Przyszedłem z Paulą.
– Z Pau? Z Pau już każden spał – roześmiała się. – To ty nie jesteś jednym z tych szczególnie obdarzonych?
– Szczególnie obdarzonych?
Dała po hamulcach zupełnie nagle i bez powodu. Gdyby nie zapięty pas, wylądowałbym na szybie.
– Wiesz co, wysiadaj, szkoda naszego czasu – powiedziała, nie patrząc na mnie.
Ale teraz widzisz Marku, dlaczego Jakub Winiarski pisze takie, a nie inne recenzje. Moje recenzje się nie podobają, poeci się buntują przeciwko nawet czytaniu ich wierszy przeze mnie. A przecież każdy chce być kochany.
Wniosek jest taki, że miłość zachodzi wtedy, gdy brak jest buntu. Stalina kochali wszyscy i Stalin kochał wszystkich. Musi być równowaga.
17 maja, 2010 o 14:06
Ale się uśmiałem… Tak oto poetka postrzega świat:”Na okładce poeta jest sfotografowany w rynsztunku alpinisty lub grotołaza…” Przecież ten facet jest w krótkich spodenkach, w zwykłej koszulce, z plecaczkiem lub torbą na aparat na ramieniu. Stoi prawdopodobnie wśród skał Szczelińca, prawdopodobnie na niedzielnej wycieczce z rodziną.
Fakt, ma wieśniackie okulary zatknięte wieśniacko za dekolt. Ale to nie jest sprzęt alpinistyczny. Na szczęście nie czytałem tego tomiku, bo ja nie czytam tomików poetyckich. Ale ten akurat mam w ręku,przed sobą, ale go nie otworzę, bo nie jestem poetą.