.
Poeta Adam Pluszka (rocznik 76’) znany jest przede wszystkim z tego, że wraz z innym poetą Adamem – Adamem Wiedemannem – spędza wolne chwile na wspólnej konsumpcji kebabu. Jak to mówią: „Płaczek? Pluszka? – jeden chuj”. Oczywiście w tym przypadku Pluszka płaci – ot, taka mała korupcja. Tak na wszelki wypadek, bo tylko Bóg raczy wiedzieć, kiedy Adam (są na ty) zasiądzie w żiri konkursu, na który on – Adam numer dwa – wyśle wiersze? Tylko Bóg.
Jeżeli chodzi o różnice estetyczne między Adamem (A) a Adamem (B), to Adam (A) nie lubi sosu czosnkowego, za którym Adam (B) wprost przepada. Poza tym Adam (A) zamawia komplet surówek, Adam (B) bierze bez cebuli – lubi, i owszem ale Adam (B) zwykle na wieczór planuje na wieczór ostry seks a po cebuli ma wzdęcia. Puszczenie bąka ukochanemu prosto w usta – tego chciałby każdy Adam uniknąć.
Adam Pluszka jest poetą, który – jeżeli przyjąć, że na jeden tomik poetycki przypada średnio 50 wierszy – w ciągu ośmiu lat ( 1999-2007.) wydał 500 sztuk wierszy. Płodnością bije na głowę nawet młodziutką seksowną, tłuściutką króliczkę o błyszczącym miękkim i przyjemnym w dotyku futerku, na którą chętkę ma nie tylko każdy z czterdziestu zamkniętych wraz z nią w klatce osobników płci przeciwnej, ale także rolnik, u którego prędzej czy później skończy na stole. (Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież Romek Kaźmierski pisze o wiele więcej. Że normę 500. sztuk wyrabia w miesiąc. Owszem, to prawda ale Romek Kaźmierski ma do dyspozycji długie noce polarne, w trakcie których wpada w regularną depresję i wszechogarniającą nudę. Pisanie w tym przypadku ma charakter terapeutyczny. )
french love to dziewiąty tomik poetycki Adama Pluszki wyprodukowany w 2006 r., przy współudziale wydawnictwa ha!art. Tomik składa się z niezwykle równych tekstów. Każdy z tekstów jest dedykowany. I nie chodzi tu o Adama Wiedemanna. Pluszka dedykuje wiersze znanym postaciom kultury. W french love znajdują się wiersze m.in. dla Simone Weil, Gastona Bachelarda, Michela Foucaulta, Paula Ricoeura i innych podobnej klasy myślicieli.
Oprócz tego, że każdy z tekstów jest dedykowany, to wszystkie rozpoczynają się kursywą (w domyśle: ma być to cytat z któregoś z dzieł postaci, której Pluszka Poeta Adam wiersz zadedykował)
Ostatnim wspólnym mianownikiem dla wierszy z przedstawianego tomiku jest to, że każdy z osobna oraz wszystkie razem wzięte świetnie korespondują z fizjonomią poety z tą różnicą, że nie sprawiają wrażenia ale są zwyczajnie głupie (pod warunkiem, że wiersze w ogóle mogą być głupie).
Specjaliści są jak zwykle innego zdania:
Pierwszy, ekspert od stawiania przecinków w zdaniu, chociaż niekoniecznie od sensu – Tomasz Charnas – o omawianym tomiku Pluszki napisał:
„to niewątpliwie intertekstowy dyskurs miłosny, palimpsest odzierany z obcej tekstury, obnażający ubezwłasnowolnienie kochaniem wielu języków. Ich podmiot twórczy dąży do zaznania metafizyki: w polemicznej, ogarniętej dyskursywnym myśleniem przechodzące przez francuskie wcielenia postmodernizmu, by zaaplikować w ichnich mowie infiltrację, potraktować odbyte lektury jako przyczynek do nauki własnego idiolektu, pozwalającego odnaleźć i zapisać wyrazy miłości pozatekstowej, ułożyć zdjęcia (z) prywatności, która dojrzewa do racjonalnego o / pisania” (Tomasz Charnas, blurb na ostatniej stronie okładki „french love” Adama Pluszki)
Ja – Marek Trojanowski – doktor nauk humanistycznych, specjalista wszech dziedzin, przyznać muszę że nie zrozumiałem ani słowa z tego, co Tomasz Charans napisał. Widzę kropki, dostrzegam przecinki – ufam, że użyte zgodnie z regułami interpunkcji – ale najważniejszej rzeczy nie widzę. Sensu brak.
I tu znowu pojawia się kolejny rodzaj korespondencji jako aedequatio – tym razem pomiędzy wierszami Pluszki a blurbem Charnasa. Jaki blurb takie wiersze, ale czego wymagać od blurba skoro wiersze takie a nie inne. Circulus vitiosus skoro już jesteśmy przy łacinie.
Inny spec od literatury, piszący dla wszystkich i na wszystkie tematy – Karol Maliszewski o Pluszce i jego dziełach także napisał. A napisał, to co pisze każdemu – czyli:
„Jego [tj. Pluszki –M.T.] wiersze wysforowały się naprzód. Prawem nieprzeciętnego talentu.”
Skąd się wzięła ta różnica w odbiorze wierszy Pluszki? Gdzie szukać odpowiedzi na proste w gruncie rzeczy pytanie: dlaczego innym podobają się wierszyki, które mi się nie podobają? Mógłbym to wytłumaczyć guzem mózgu Trojanowskiego lub zbiorową paranoją. Można odwołać się do rocznych statystyk pogodowych i próbować dowodzić, że Maliszewski, Charnas i wszyscy ci, którym się podoba twórczość literacka Adama Pluszki żyją na tych obszarach, na których wskutek takich a nie innych ruchów mas powietrza oraz rozkładu frontów barycznych dociera mniej tlenu i w związku z tym ich nie dotlenione umysły nie są w stanie postrzegać rzeczy takimi jakie są. Najprościej jednak będzie przeanalizować wiersze Pluszki, by odnaleźć źródło tak rozbieżnych sądów.
Na początek jeden z wierszy dedykowany dla Gastona Bachelarda:
W głębi materii krzewi się mroczna roślinność. Stąd
blisko do kwietyzmu, a stamtąd wszędzie jest daleko.
Właśnie wracam. Za chwilę wsiądę w wagon i metrem
odmierzając kolejne stacje tafię do naszego ogrodu
botanicznego gdzie brak skrajnych kolorów,
całość tonie w delikatnym półmroku. Tu usta ciepło
przypominają każdy kwiatu płatek, choćby były
ściśnięte mrozem na żółto rysowanej ulicy. Tutaj wiele
słów nie pada, bo widzieć się możemy tylko przez
zamknięte oczy. A krzykiem spłoszą się dopiero co
narodzone pędy ufnie owinięte wokół nogi. Ruszać
też się nie ma co gwałtownie. Co skryte za plecami
miewa twardość codzienności. Ona ma obce dłonie
i palcami złożonymi w sekator przytnie, czego nie widać.
[2.]
A teraz – w celach czysto badawczych – weźmy inny fragment pochodzący z innego dzieła kulturowego przy którego powstaniu (co dziwić może zważywszy na płodność Pluszki) poeta Adam nie maczał swoich literackich paluszków. Oto scena z pewnego filmu polskiego:
Długa przerwa. Chłopak – ksywka „Żeli” – wiek ok. 17 lat, modnie ubrany, włosy ulizane przy pomocy żelu (typ playboya z filmów klasy B) przysiada się do dziewczyny na ławce. Na ławce sąsiednio ustawionej siedzi innych chłopak. Zwrócony do pary plecami czyta książkę. Lowelas go ignoruje, zakładając nóżkę na nóżkę zwraca się do dziewczyny kładąc lewą rękę na oparciu ławki. Rozpoczyna się rozmowa:
– dzień dobry
– dzień dobry
– jesteś bardzo ładna, chciałem ciebie poznać.
– dziękuję.
– Platona opowiadał, że kiedy zrzucano ludzkie dusze z nieba na ziemię …
[w tle zaczyna rozbrzmiewać romantyczna melodia]
– …to pękały i rozpadały się na połówki. I od tego momentu błąkają się po ziemi w poszukiwaniu swej drugiej połowy. I wiesz, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, to od razu wiedziałem, że to właśnie ty jesteś tą moją połową. Czujesz to samo?
– Nie.
– Jest taka stara serbska pieśń „jutro będzie koniec świata niech przepadnie, mała strata”. I do dziś też tak myślałem… do dziś. Życie nie jest zepsute, życia ma tylko gorzko słodki smak. Jesteś taka słodka i tak gorzkie jest to, że jesteś taka młoda ale z żadnego z tych smaków nigdy bym nie zrezygnował.
– Ty, Żeli, długo tak możesz? – przerywa mu chłopak, który był świadkiem rozmowy.
– Długo – odpowiedział playboy i kontynuował…
Tak wygląda jedna ze scen filmu Władysława Pasikowskiego z 1996 r.
Słodko gorzki jest generalnie jednym z najsłabszych filmów tego reżysera, ale przytoczona scena doskonale obrazuje w gruncie rzeczy dość naiwny mechanizm, z którego korzystają nie tylko lowelasi. Adaś Pluszka – ksywka Króliczek Żeli – postępuje podobnie. By złapać czytelnika, rzuca mu przynętę z „Platona”. Króliczek Pluszka Żeli wyrywa swój literacki elektorat na postmodernistów francuskich.
Łatwo sobie wyobrazić taką oto scenę:
Adam Wiedemann po udanej misji w roli jurora w konkursie poetyckim siedzi sobie na ławce w parku przy GOK-u i zajada się ufundowanym mu przez finałową trójkę kebabem. Po chwili przysiada się do niego Adam Pluszka, który je kebab i oblizując palce utaplane sosem czosnkowym mówi:
– Zwróćmy uwagę na styl. Dużo myślę o liofilizacji…
– A co to takiego?
– Nie przerywaj. Jeszcze raz od początku: „Zwróćmy uwagę na styl. Dużo myślę o liofilizacji, może / niesłusznie…
[w tle zaczyna rozbrzmiewać jakaś romantyczna melodia znana ze starych amerykańskich filmów z happy endem]
…O takiej sublimacji, która tylko w próżni ma / szanse. Styl uchyleń, do zliczania których potrzeba setki / dłoni wieloletnich pracowników traktatu, przypomina mi // kosarski syndrom autonomii…
– A mi przypomina, że nie zabraliśmy serwetek. Skocz, przynieś kilka, ale tak na jednej nóżce.
– Czy wiesz, że zdanie: „zwróćmy uwagę na styl” to z Jeana-Francoisa Lyotarda?
– To ma być ta jedna nóżka?
Scena z filmu Słodko gorzki Pasikowskiego kończy się tak, że dziewczyna łapie się bajer lowelasa. Przynęta z „Platona” zadziałała. Życie uczy, że taki sposób nęcenia jest skuteczny i nawet najbardziej uzdolniony matematycznie ginekolog nie jest w stanie policzyć ile to błon uległo defloracji na tzw. „egzystencjalizm”, ile to „sartre’owskich „ ciąż zostało po cichu wyskrobanych. Podobnie rzecz ma się z french love: Pluszka nawtykał tu tylu filozofów, że Wiedemann musiał przynajmniej raz mlasnąć przeżuwając fundowanego kebaba.
Tomik french love Adama Pluszki jest zaledwie promilem z tego, co ma do zaoferowania autor cywilizowanemu światu. I świat powinien się tego obawiać. Nie chodzi tu o zmiany świadomościowe ale o ocieplenie klimatu. Bo kiedy Pluszka na spółkę z ha!artem będzie w takim tempie produkował tomiki wkrótce okazać się może, że zabraknie lasu tropikowego by zdążyć z produkcją papieru.
12 września, 2010 o 14:10
No to ja mam zadanie dla Podgórniego, cyberzadanie dla prawdziwego cyberpoety. Jak wiadomo łatwo jest zobrazować tłum świateł. Ale oto teraz, jak przedstawić graficznie, w ruchu – tłum ciemności?
12 września, 2010 o 14:12
zmień tam jeszcze coś po swojemu, jak to masz w zwyczaju
[wpis cenzurowany]
12 września, 2010 o 23:37
Marku, a jak wyobrażasz sobie dyskusję autora z krytykiem? Za pochwały twórca podziękuje bardziej lub mniej wylewnie, a za negatywne opinie, zapewne się obrazi i wyniośle będzie milczał. Bardziej wojowniczy co najwyżej napisze krytykowi: jesteś głupkiem, niedoukiem, nie znasz się.
Jeżeli on tego nie zrobi, bo tak będzie śmiertelnie obrażony, uczynią to za niego jego koledzy.
I na tym skończy się rozmowa między krytykiem, a autorem.
Dlatego w taką dyskusję nie wierzę.
12 września, 2010 o 23:57
ale dlaczego tak się dzieje? z prostego powodu.
W XX wieku pojawiała się grupa urzędowych znawców świata sztuki, która obwołała się ostateczną instancją. Po co więc estetyczne spory, dyskusje na temat znaczeń, idei? Jak nie należysz do hermetycznej grupy uzurpatorów, nie masz mandatu do wypowiadania się.
Po latach okazało się, że to co urzędowi krytycy zachwalali jako wybitne dzieła, nie przetrwało próby czasu, stało się efemerydą jednego sezonu. To jak można serio traktować recenzje ?
Jeszcze raz przytoczę wypowiedź krytyka:
„Tworzenie sztuki może być sztuką i niszczenie sztuki może być sztuką. Wszystko może być sztuką, a od nas zależy, o czym będziemy rozmawiali jako o sztuce”. G. Dziamski „Sztuka po modernizmie” Odra 2000
Naturalnym obecnie więc dla mnie stanem jest zapaść urzędowej kultury.
13 września, 2010 o 0:03
iza, a ja i owszem wierzę. – uważam, że obowiązkiem każdego recenzenta jest wyszukiwanie dziury w całym. krytyk powinien tak długo czytać tekst dopóki nie znajdzie w nim słabych stron, które następnie bezwzględnie wypunktuje. Recenzje-Laurki, w których specjalizują się współcześni krytycy literaccy zaszkodziły literaturze – tego nie trzeba uzasadniać. Ale laurki szkodzą także – a może przede wsyztskim – samym autorom. Hodowani w szklanych domach, którzy wybudowali im krytycy są odizolowani od świata zewnętrznego, wierząc bezwzględnie w swój geniusz bujają niczym holenderskie pomidory na azotanach i mocznikach. ale to się nie przekłada na empirę. autorzy ze szklanych domów w pewnym momencie nudzą się wzajemnymi dobrze poznanymi reakcjami. Dialogi:
– Tekst utrzymany na granicy wytrzymałości
– Nie, to raczej tekst rozedrgany
– Nie, nie, to intertekstualność
– są wyuczone na pamięć. iza, w pewnym momencie ci artyści hodowani przez krytyków zorientowali się, że mają takie same życiorysy, takie same blurby na okładkach, że ich tomiki poetyckie mają tyle samo stron. że gdyby się głębiej zastanowić są jak świnie hodowane na wielkiej przemysłowej fermie: taka sama ściółka, identyczne koryto i żarcie w nim, ten sam mikroklimat chlewni.
Ale gdyby krytyka wróciła do swojej pierwotnej funkcji, to nagle chlewnia straciłaby rację bytu. nie byłoby stada, ale jednostki. każda traktowana indywidualnie, każda osobno – każda jak dzika, autonomiczna roślina a nie jak przemysłowy krzak hodowlanego pomidora, prowadzonego na biodegradowalnej żyłce w kierunku promienników ultrafioletowych. Wystarczy zburzyć te szklane terraria, rozbić akwaria, wysadzić mury chlewni by uwolnic literaturę. A uwolnienie jej powinno zaczać się od uwolnienia od ambicji: poeta powinien być poetą a nie akwizytorem, którego ambicją jest wynik: np. 50 tys. złotych za Gdynie i może 100 tys. za NIKE. A krytyka powinna skutecznie pomagać literatowi pozbywac się wszystkich tego rodzaju ambicji.
13 września, 2010 o 0:28
tak, tak. racja. chociaż ja bym to rozszerzył:
– jeżeli nie jesteś magistrem języka polskiego, to nie możesz wypowiadać się na temat literatury, bo nie jesteś magistrem języka polskiego.
moim zdaniem tu nie chodzi o hermetyczność ani o hermeneutyczność, ale o gwarancje bezpieczeństwa. nauczyciel języka polskiego przecież nie powie, że język polski to głupota. i dzięki temu, że tylko nauczyciele języka polskiego wypowiadają się o języku polskim (lub są dopuszczani do dyskusji), to zarówno język polski, nauczyciele i cały pokój nauczycielski w tejże szkółce może czuc się bezpiecznie. nie pojawi się dziwna interpretacja, nie rozwinie się nowa nauka, nauczyciele nie będą musieli odbyć interdyscyplinarnych kursów. wszystko ma byc jak było: wypłata z góry, do 10 dnia każdego miesiąca. Wakacje – płatne, dferie zimowe także.
13 września, 2010 o 1:20
Przypomniał mi się wywiad z Katarzyną Grocholą. Pisarka stwierdziła, że każda negatywna recenzja w sposób znaczący zwiększa sprzedaż jej książek i dlatego chętnie je czyta i na nie czeka.
Być może poetki i poeci nie wiedzą o tej zależności, dlatego nie zasypują ciebie swoimi dziełami z prośbą o recenzję.
13 września, 2010 o 1:49
izka, zakładasz, że pisze tylko niegatywne recenzje. otóż zapewniam, że przy całym swoim odcżłowieczeniu i odduchowieniu jestem w stanie sie zachwycić wierszami. mnie nie wychowano w tradycji do poszanowania szampana tylko dlatego, że jest to szampan. nie zachwycam się dziełami Picassa tylko dlatego, że to Picasso. Nie rozczulam się wierszami Miłosza tylko dlatego, że to Miłosz. Ja się zachwycam bez względu na nadbudowę ideologiczno-teoretyczną. Mnie nie dotyczy norma społeczna: „bo tak wypada…”.
wracając do recenzji i do opowieści o szklanych terrariach. Relacja między krytykiem a literatem zmieniła się w jakiś dziwny układ. wygląda to tak, że poeta A pisze tomik wierszy A (0), który następnie w recenzji wpasowywany jest przez krytyka A(1) w schemat zbudowany w oparciu o żargon, który zawiera w sobie dziwne pojęcia. im więcej takich dziwnych pojęć zna krytyk A (1), tym lepiej dla tomika A(0) oraz dla samego poety A, który zaczyna sie jawić nie tylko jako poeta ale jako mędrzec najwyższej rangi (wysokość tejże rangi zależna jest oczywiście od tego jak wiele dziwnych pojęć wprowadzi krytyk do recenzji dzieła poety).
Wemy przykład Pluszki – w blurbie na okładce French love czytamy:
– intertekstowy
– dyskurs
– palimpset
– tekstura
– quasi-sonet
– podmiot twórczy
– metafizyka
– dyskursywne myślenie
– postmodernizm
– infiltracja
– idiolekt
– pozatekstowa
– racjonalne
izka, dasz wiarę, że tyle mądrych słów Charnas użył zaledwie w 3 zdaniach? wiesz jaki on musi być mądry? ba! a jakie to muszą być mądre wiersze, o których taki mądry człowiek w taki mądry sposób napisał taką mądrą recenzję? w każdym razie jedno jest pewne – że autorem tych mądrych wierszy musi być geniusz-mędrzec, nieśmiertelny bóg, bo zwykły człowiek nie jest w stanie wymyślić tak mądrych tekstów nawet przez tysiąc lat.
13 września, 2010 o 4:12
Marek, a to wszystko dlatego, że żyjemy w świecie, w którym nie robi się już nic innego jak tylko to, że robi się nas w chuja za nasze pieniądze!
13 września, 2010 o 6:30
a może obejrzysz jednak ten montaż?
http://street21.strefa.pl/lekcja.html
[wpis cenzurowany]
13 września, 2010 o 10:59
Marku podeszłam do pisania tekstów na twoim blogu biznesowo. Czy przychylne, entuzjastyczne recenzje (a takich jest w Polsce 99 procent) zwiększają sprzedaż książek poetyckich? Według mnie nie.
Inaczej duża księgarnia w Gdańsku zlikwidowałaby stoisko z magnesami na lodówki i czekoladkami, a postawiła regał z tomikami to po pierwsze, a po drugie, ja nie mogłabym kupić w internecie wydań wierszy z 2005, 2006 roku, bo nawet ich dodruk w 2008 zostałby sprzedany. Wynika z tego, że pochwalne recenzje dobijają nie tylko biznesowo poezję, dlatego powinny być na jakiś czas zakazane. Powszechne laurki trącą fałszem. Zbyt łatwo można je dostać za nic.
13 września, 2010 o 11:10
izka, ale laurki – recenzje entuzjastyczne (rozróżniam między recenzjami pozytywnymi a entuzjastycznymi) – może nie przekładają się na kwestie ekonomiczne, ale na pewno mają określone działanie terapeutyczne. poeta czytając sobie taką laurkę, dowiaduje się jaki to jest genialny, jakie jego wiersze są wybitne, nieprzeciętne oraz jak niewyobrażalnym talentem on dysponuje (np. Pluszka dowiedział się w 2002 a może w 2004 od Maliszewskiego, że ma „nieprzeciętny talent” i od tamtej pory tłucze kolejne tomiki z pasją. Przecież sam Karol Maliszewski mu oznajmił dobrą nowinę! Traktował pisanie jako konieczność, wszak Wielkie Talenty nie mogą być marnowane. Zbyt wiele ich w historii poszło na marne. Dlatego ja się nie dziwię Pluszce, że tłucze i tłucze te rymowanki). Taki poeta – mimo, że nikt później mu tego nie powtórzy – wycina taką recenzję z tomiku, oprawia ją w złota ramkę i wiesza na ścianie w pokoiku. kiedy jest mu źle, kiedy dopada go jesienna depresja, to sobie od czasu do czasu spojrzy w jej stronę. podczyta coś o tym jak bardzo jest utalentowany, jaki genialny jest, jak bardzo nieprzeciętny. A kiedy zobaczy, że to jaki on jest wybitny itp. itd., napisał nieprzeciętny, wybitny, utalentowany krytyk Maliszewski, Winiarski, Gutorow, Biedrzycki czy jescze chuj wie kto, to odzyskuje humor w 100%. Znowu nabiera wiatru w żagle, siada przed komputerem i natychmiast z marszu pisze 10 wierszy mrucząc sobie pod nosem: „jestem nieprzeciętny, jestem utalentowany, jestem wyjątkowy”, tak by na wiosnę wysłac nowy tomik do wydawnictwa.
14 września, 2010 o 6:45
Marek opisał stawanie się geniuszem z drugiej ręki hehehe
14 września, 2010 o 11:30
Marek, ja tak właściwie czekałem na kategorię „porno”, ale nie wytrzymałem! Więc wybacz, że się po raz kolejny pcham tu ze swoim „Compositae. Listy…”, ale ja naprawdę już nie wytrzymałem! Tak mnie jakoś natchnęło to „french love”, co znaczy przecież z englisz „francuska miłość”, a ja przecież też kocham! Też jak Pluszka kocham francuskich pisarzy! I też po angielsku! Choć nieco starszych :) Inna sprawa – że tu mowa w tym wątku o recenzji, o krytyce literackiej, o zrozumieniu drugiego, człowieka, pisarza. A do tego dochodzą – i to może jest właśnie najważniejsze – nasze ostatnie spięcia w kwestii „dziennika”, prywatności, sensu jego pisania, sensu jego ukrywania, że doprawdy – wybacz mi, ale nie wytrzymałem! Po prostu muszę! I niech mnie kurwa piekło pochłonie, ale nie mogłem też wytrzymać czytając Ewę Bieńczycką jak pisze na swoim blogu, a właściwie ponuro i wstrząsająco przypomina nam, że wystarczy jeden klik, jeden prosty klik, żeby skasować cały blog, cały jego dorobek… Och, jak mało w tych słowach wiary w ludzi! Jak wiele wiary w to, że ludzie tak łatwo pozwolą nam przestać istnieć! Jak mało wiary w to, że jednak jest ktoś, kto śledzi, zbiera, przechowuje… I dlatego też Marek nie wytrzymałem! Coś znowu we mnie zawyło… O prawdzie, o angielsko francuskiej miłości, o krytyce, o zrozumieniu, o prywatności, o kruchości… I o tym wszystkim poniżej. Ale z prośbą. Żebyś dołączył tam w ten tekst fotę, którą ci poślę w majlu (bo jak wiesz ja nie wiem jak dodać obiekt zwany zdjęciem). I co bardzo ważne ta fota ma się znaleźć nie na początku tym razem, lecz na samym końcu tekstu!!!
Za spełnienie mojej prośby z góry dziękuję i fękju :)
14 września, 2010 o 12:19
ZWIĘZŁOŚĆ NIESKOŃCZONA – (fragment z „Compositae. Listy Pana dzieja i Moca i umpanie”)
Och, Mocu w pierwszym tomie tego listu, bo będzie on strasznie długi, najsamprzód powiem, że bardzo wzruszył mnie list od Grochowiaka. Łzy mi popłynęły ze szczęścia tak, że na pewno popłyną mi one kiedyś jeszcze raz, zza grobu, z piętrowego koku Róży. Tymczasem może jednak zdążę jeszcze opowiedzieć ci chociaż jedno – jak to nigdy nie było u mnie dnia, żebym nie sięgnął, choćby na minutę, dwie albo trzy, po powieść Francisa Scota Fitzgeralda pt. „Ostatni z wielkich”. A naprawdę minuta, dwie, góra trzy, zawsze mi wystarczyła. Cała ta powieść bowiem o Hollywood i pracownikach wytwórni filmowych w epoce jazzu, zaczyna się dla mnie bowiem zawsze od tego momentu:
(…)
I tak zaczęły się te dwa tygodnie, w czasie których wszędzie bywaliśmy razem. Louelli wystarczył jeden tydzień, żeby nas pożenić.
(Rękopis urywa się w tym miejscu. Poniższe jest streszczeniem powieści sporządzonym na podstawie szkiców i notatek Fitzgeralda i wypowiedzi osób, z którymi omawiał swoje dzieło. Wkrótce po spotkaniu z Brimmerem Stahr udaje się na Wschód (USA). Pracownikom wytwórni zagraża obniżka uposażeń i Stahr wybiera się na spotkanie z akcjonariuszami – prawdopodobnie zamierzał (…). Nie wiadomo czy, czy wyprawa na Wschód przyniosła jakiś wynik, lecz niezależnie od interesów wytwórni Stahr po raz pierwszy w życiu jedzie do Waszyngtonu, by poznać miasto. Wyprawa ta miała być powtórzeniem motywu wprowadzonego w pierwszym rozdziale powieści: Hollywood w osobach swoich filmowców odwiedza dom prezydenta Jacksona. (…). Trudno powiedzieć dokładnie, jak Fitzgerald chciał wykorzystać problem walki klasowej w swej powieści. W Hollywoodzie, w tamtych czasach, pracownicy różnych zawodów technicznych byli już zrzeszeni. Jest rzeczą oczywistą, że zamierzał wykorzystać elementy gangsterskie, ujawnione w tej organizacji. Brady miał zbliżyć się z mężem Kathleen i wygrać jego zazdrość o żonę. Lecz co obydwaj zamierzali zrobić ze Stahrem? Zamordować go – taki był pierwotny pomysł, a morderstwa miał podjąć się Robinson, montażysta (istnieją notatki charakteryzujące jego postać). Z pozostawionego przez autora szkicu wynikałoby jednak co innego, że (…). W planie powieści rozdział 8 nosi tytuł „Proces i jego cena”. Pewne wyjaśnienia znajdujemy w następującej notatce, nie mówiącej jednak nic bliższego, jak ten wątek będzie dalej wpleciony w opowiadanie (…).
We wcześniejszym szkicu powieści Kathleen pochodzi z bardzo biednej rodziny – jej ojcem miał być kapitanem jakiegoś rybackiego kutra. Z innej notatki wynika, że (…). Być może również narastający konflikt klasowy (…). W szkicu powieści przewidziane były tu sceny ukazujące Stahra (…) podobnie jak w rozdziałach 3 i 4, lecz w krańcowo odmiennym nastroju, stosownie do zmiany, jak zaszła w postawie Stahra i jego pozycji zawodowej. (…). W jaki sposób ma zginąć Brady, kto go zabije – tego nie wiemy, lecz (…). Powieść rozpoczęta samobójstwem Schwartza, zamyka się śmiercią Stahra w katastrofie lotniczej. (…). Pogrzeb Stahra miał być opisany szczegółowo jako wielki pokaz hollywoodzkiej obłudy i służalczości. Miał się na nim pojawić też stary aktor-kowboj, wspomniany na początku rozdziału 2. (…). Po raz ostatni też miał wypłynąć na widownię Fleischaker (…). Ten adwokat, radca prawny wytwórni pod koniec opowiadania zainteresuje się Cecylią – może chce się z nią ożenić? (…). Cecylia zapada na gruźlicę i dopiero na końcu dowiadujemy się, że te wspomnienia (powieść ma bowiem konstrukcję jej wspomnień) spisuje w sanatorium. Powieść miała zakończyć się obrazem Kathleen stojącej samotnie przed bramą wytwórni. Prawdopodobnie rozeszła się z mężem.(…). Teraz gdy zabrakło Stahra Kathleen wie, że (…)
– sytuacja sama w sobie tragiczna)
Jednym słowem Mocu – powieść Francisa Scotta Fitzgeralda „Ostatni z wielkich” to owa jedna z nielicznych powieści, którą najpierw trzeba zrozumieć, a dopiero potem czytać, jakkolwiek to nielogicznie brzmi. W przeciwnym wypadku jest to kolejna z tysięcy opowieści a la „wyłonić powieść, a potem się jej pozbyć”. Bo pewnie pozbyłbym się jej, gdyby nie owe „zakończenie” – och, przepiękne! Przepiękne! Przepiękne! Bo och Mocu, i to w sytuacji samej w sobie tragicznej, od chyba 20 lat, odkąd mam tę książkę, nie czytam samego Fitzgeralda, nie jego samego, wielkiego wybitnego amerykańskiego pisarza, lecz ten właśnie fragment dopisany przez wydawcę! Dopisany tajemniczą, bezimienną i zupełnie nieznaną mi ręką! (W polskim przekładzie Aldony Demkowskiej – Bohdziewicz, z 1975; p.s. co daje wrażenie, że ta powieść musi być bardzo stara, skoro nawet jej tłumacz już nie żyje, tymczasem jest ona zaledwie z 1940). Och, Mocu, kocham ten fragment, bo oto nagle przed oczami staje mi wtedy cały ten cud niedokończenia, acz spełnienia! Cud, a może żądza, żeby wszystko było dorozumiane, żeby wszystko miało uchwytny epilog, i żeby wszystko co zaczęte miało koniec! I żeby z tych oszczędności, jakimi są notatki (pisane i pozostawione przez Fitzgeralda akurat drobiazgowo, aby tylko dzieje powieści nie zależały od przedwczesnej śmierci, od choroby alkoholowej, nagłego zasłabnięcia i drugiego ataku serca), żeby więc z tych wszystkich okołonotatek załatwić niezałatwione, niezałatwione przez nagłą śmierć. Bo kucharz może umrzeć, ale danie musi być skończone i gotowe! Och, Mocu, kocham ten fragment – bo oto nagle przed oczami staje mi wtedy i doświadcza się cały ten arcycudowny cud nerwu, cały ten arcycudowny cud trybiku, z jakim kurzy tułów biega jeszcze po po podwórku bez obciętej głowy! Och, ten piękny cud, cud pośmiertnego przeprowadzenia fabuły z notatek stworzonych dla przeprowadzenia fabuły! Tak Mocu! Bo w tym fragmencie jest wszystko, co może wzruszyć każdego, kto ma notatki! I każdego kto umrze! Ktoś przecież weźmie, ktoś je skupi, ktoś zbierze, ktoś da im sens i logikę, ktoś je ułoży, prześledzi, ogarnie i włączy do tego, co rozpoczęte – ktoś da im swoje właściwe miejsce! Ktoś nie pozwoli nam na niedokończenie!
Czyż nie jest więc wielką prawdą natury tego Wszechświata, że na tej ziemi wszystkie stoły tego świata pragną ustawić się jak najbliżej siebie, jakby do gry? Że wszystko zmierza i ciśnie się do siebie i garnie, żeby w końcu się połączyć. Czyli że stoły (a poświęciłem tej obserwacji całe lata) zbliżają się do siebie, pchane i parte jakąś stołową grawitacją, tak że za milion lat wszystkie te stoły będą razem, przy sobie, skupione, zestawione bokami i krawędziami jeden przy drugim? Czyż ta sama prawda nie dotyczy również widelców, noży, wszystkiego co ze szkła i stali, notatek i powieści? Coś bowiem nie pozostawiło tych notatek po Fitzgeraldzie samym sobie, ktoś je połączył, zbliżył do siebie, zestawił, ścisnął, uporządkował, związał, odrozproszył, i w efekcie tego na końcu przedstawił je w swojej notatce odwydawniczej, przepięknej! Zwycięskiej! Zwycięskiej nad śmiercią! Zwycięskiej nad entropią!
(Klawiaturopis tego listu Romana Knapa, do Moca i umpanie urywa się w tym miejscu. Poniższe jest streszczeniem dalszego ciągu tego listu sporządzonym na podstawie notatek, jakie nadawca pozostawił.
Nie wiadomo, czy nadawca chciał powrócić jeszcze do Fitzgeralda, ale na pewno chciał nawiązać do ostatnio poruszonej w swojej korespondencji z panem Mocem kwestii prawdopisania, bo notatki te mówią już wyłącznie o markizie Dangeau. Nadawca zamierzał naszkicować jego biografię, a więc członkostwo w Akademii Francuskiej i kawalerstwo św. Ducha, i „wielkomistrzostwo zakonu joanito-lazarytowego”, bo tak to wyraził, i kawalerstwo honorowe dworu delfina, zakupione za 500 tys. liwrów, i potem jeszcze kawalerstwo honorowe księżnej Burgundzkiej, uprawniające do podawania jej ramienia po zakończeniu mszy, gdy wychodzi się z kaplicy, oraz jego zamiłowanie do hazardu. Inna pozostawiona notatka brzmi, że „Filip markiz Dangeau, ów Big Brother Ludwika XIV, po córce doczekał się bezpotomnej wnuczki, ale za to po synu coś tam mu poszło dalej”. Nie wiadomo dokładnie, jak autor chciał wykorzystać dopisek „pani de La Valliere”, ale pojawia się on przy notatce, że Dangeau to był miły głupiec i gubernator Touraine, dyplomata. Wygląda więc na to, że nadawca chciał przedstawić dość dokładnie i szczegółowo biografię markiza Dangeau i zapoznać Moca z człowiekiem i pisarzem zapomnianym oraz zupełnie praktycznie w Polsce nieznanym i pomijanym gdy chodzi o literaturę, podczas gdy pozostawił on, zdaniem nadawcy, jedno z najciekawszych, jedno z najgenialniejszych i najważniejszych dla literatury i całej myśli ludzkiej, arcydzieł – swoje 19-tomowe „Dzienniki dworu króla Ludwika XIV”, wydane w skromnej części przez Woltera w 1770, a potem w całości dopiero w 1860, i nigdy nie przetłumaczone na polski, a świadczy o tym dowodnie rok 1648 skreślony i poprawiony na rok 1684.
O dziele tym nadawca pozostawił charakterystykę, że „nie da się tego czytać nie będąc wcześniej przeciwbólowo zaopiumowanym. Sam Saint-Simon przecież bardzo rzadki, żeby coś pochwalić, ale za to też bardzo sporadyczny, żeby coś potępić, gdy otrzymał w 1730 te dzienniki nie wytrzymał i po prostu przypierdolił – co za pisanina! Mdła, nudna, dusi, rzygać się chce!, ale potem Saint Simon przeciwbólowo się zaopiumował i przez następne 26 lat swojego życia nie rozstawał się z tymi dziennikami ani na jeden dzień. A co więcej – 37 ich rękopiśmiennych tomów samemu własnoręcznie przepisał, słowo w słowo, strona po stronie”. Wiadomo, że gigantyczne „Pamiętniki” Saint-Simona powstały na kanwie dzienników markiza Dangeau, i choć nie da się tego udowodnić, że nadawca chciał i o tym napisać do Moca, ale pewną wskazówką tego jest to dopisane, że „Filip Dangeau urodził się mimo że samemu nic nie opublikował”. Z innej notatki, gdzie mowa jest o „Charakterach” de La Bruyere`a i o tym, że sobie tam bohaterzy Pamfil (1638 – 1720), zapewne nie pominiemy się z prawdą wnosząc, że i tą notatkę nadawca chciał wykorzystać, bo ten typ notatki jak taka tak właśnie ma, że ona po prostu musi, gdziekolwiek.
Prawdopodobnie to, na co nadawca chciał zwrócić uwagę w swoim liście adresatowi, to to, że markiz Dangeau, „szeptający naraz do dwojga uszu tylko wtedy, kiedy był wsuwający swoją głowę między kogoś a Ludwika XIV, próżny, schlebiający, płaski, ale uczciwy, przez 30 lat spisujący codziennie i wiernie ważne i nieważne zdarzenia widziane na dworze królewskim, w Wersalu, ale nic nigdy nie komentujący i nigdy o niczym nie wyrażający własnego zdania”, napisał prawdziwe arcydzieło przerażające monotonią, suchością faktów, zwięzłością, w którym znajdujemy wyłącznie zdania „Tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie, król wziął na przeczyszczenie”, „Tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie, zaczęła się narada nad przyjęciem sukcesji hiszpańskiej. Wzięli w niej udział – …”, „Tego a tego dnia, o tej a o tej godzinie król udał się tam i tam. Towarzyszyli mu – …”, „Sobota, 10 sierpnia 1686, król jadł obiad”, i tak co dzień, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, aż powstał najbardziej zwięzły na świecie dziennik ponad 11 tysięcy dni, potężny, wielki, wielotomowy, bezdusznie dłużący się i bez krztyny czegoś więcej. Prawdopodobnie więc o tym stylu, o tym całym przywiązaniu tylko i jedynie do dni, godzin i dat, o tym więc stylu relacji obiektywnej, drobiazgowej, tak głęboko wstrzemięźliwej wobec jakichkolwiek ważnych spraw, że żadnej z nich nie poruszyła, i nawet jeśli życie pełne jest spraw do poruszenia, to te dzienniki nie poruszają żadnej, ale tylko i wyłącznie to że jest godzina, dzień i data, a każda ma swoją czynność i suchy fakt, żądny zapisania i zarejestrowania, to o tym właśnie stylu nadawca chciał prawdopodobnie napisać do Moca. I prawdopodobnie zamierzał wykorzystać to jako ważną sprawę, obok której nie można przejść obojętnie, rozmyślając o tym, czym jest prawda w pisaniu. Wprawdzie jest w tym jakaś wygoda, bo przecież łatwo namalować to, co nam pozuje, ale nadawca zdaje się w przybliżeniu zobaczył w tym wyjątkowe piękno, choć bezduszne, bez emocji, jakieś dzieje świata, dzieje powieści, dzieje nas samych niezależne od emocji i stanu ducha, a także zapewne od drugiego małżeństwa, jakie zawarł markiz Dangeau, czego dowodzi wzmianka w tym miejscu, a ściślej mówiąc wtrącenie w notatkach, idące z góry, sponad zdania, spod takiego więc łuku „)(” , o żonie markiza Dangeau, niemieckiej księżniczce, że „była wielką przyjaciółką pani de Maintenon, morganatki króla”.
List Romana Knapa do Moca miał zakończyć się rejestrem tego, jak nadawca (zapewne on sam, a nie kto inny) przeżywał swoje kolejne dni i czego w tych dniach słuchał w muzyce, niedokończonym jednak, bo zaczął się on kwietnia, za późno jednak, żeby mógł być nadal kontynuowany –
„6 kwietnia 2010 roku o godzinie 21.50 przełączyłem „Mrok” Agnieszki Chylińskiej (ONA) na piosenkę Andrzeja Rybińskiego „Za każdą cenę” i słuchałem jej na słuchawkach, korzystając z funkcji „play-mode” do 0.17.
7 kwietnia 2010 roku od godziny 14. 58 do godziny 15.12 słuchałem piosenki „Za każdą cenę” Andrzeja Rybińskiego.
8 kwietnia 2010 roku o 13.07 w słuchawkach usłyszałem piosenkę „Nie liczę godzin i lat” Andrzeja Rybińskiego i słuchałem jej do 14.05. „Za każdą cenę” Andrzeja Rybińskiego słuchałem w następujących godzinach – od 14.06 do 17.36, od 18.49 do 19.07, od 22.17 do 23.07 i od 23.31 do 1.11.
9 kwietnia 2010 od godziny 19.25 do 20.36 słuchałem „Za każdą cenę” Andrzeja Rybińskiego. Potem zmieniłem płytę i w godzinach od 20.38 do 21.52, od 22.45 do 0.54 oraz od 1.03 do 1.34 słuchałem piosenkę Krystyny Prońko „Deszcz w Cisnej”
10 kwietnia 2010 od godziny 15.27 do 20.12 słuchałem „Deszcz w Cisnej” Krystyny Prońko, a potem zmieniłem płytę i słuchałem piosenki zespołu AyaRL „Jak ze szkła i stali” od godziny 20.23 do 22.51.
11 kwietnia 2010 od godziny 10.15 do 12.34 słuchałem piosenki zespołu AyaRL „Jak ze szkła i stali”, a zaraz potem byłem na odwiedzinach u mojej matki. Pogadaliśmy…
)
14 września, 2010 o 12:21
ps. Marku proszę, przenieś proszę tę fotę we właściwe miejsce, do tekstu
14 września, 2010 o 14:14
Dziękuję :)
15 września, 2010 o 8:52
Jezusku Nazareńczyku! Litości!
15 września, 2010 o 12:49
Jezusek Nazareńczyk odpowiada:
– Tadek, zero litości!
ps. to zdjęcie jest tylko bardzo skromnym ekwiwalentem filmiku, jaki mi się marzyło nagrać, lecz niestety, jego realizacja okazała się niewykonalna – otóż filmik ten miał pokazać drogę narratora od bramy cmentarza do grobu matki; i pokazywać miał cały cmentarz, gdzie na wszystkich nagrobkach znajdowały się wyłącznie wazoniki z przeróżnych butelek poalkoholowych, po piwach, wódkach, jabolach itd. Więc chociaż wyobraźcie sobie taki cmentarz. Ale oczywiście ze zrozumiałych względów realizacja takiego filmiku niestety nie jest możliwa do realizacji. Tadek, a może ty mi taki nagrasz, co? Wystarczy znaleźć cmentarz i ze wszystkich grobów tamże usunąć wazony klasyczne, a w ich miejsce po prostu postawić puste butelki po jabcokach i wódzie i włożyć w nie kwiaty, a potem to już pestka – po prostu idziesz przez cmentarz i filmujesz.
15 września, 2010 o 13:56
Zresztą Tadek, wiem, że swoim zwyczajem próbujesz mnie wkurwić, ale niestety mam dla ciebie arcyprzykrą wiadomość – mnie się nie da wkurwić, a to z tej bardzo prostej przyczyny, że mam do siebie i do tego, co robię, głęboki dystans. Jestem bowiem kimś w rodzaju masochisty, bezwstydnego, szyderczego i bezczelnego przede wszystkim wobec siebie samego. Wyjątkowo dam ci tego dowód poniżej, przedstawiając ci autoszyderczy tekst (oczywiście również obrazkowy), z którego może zrozumiesz (o ile bycie demiurgiem Internetu nie wypaliło ci mózgu), że ja to mam milion wad, owszem, ale za to mam tę jedną nieskończenie wielką zaletę, że się nimi zupełnie nie przejmuję. Bo mam ogień! Ale to za chwilę…
15 września, 2010 o 14:37
JURGEN HABERMAS DIUK DE rc2
Och, mocu, ja jestem samotny, a więc chętnie zaopiekuję się sensem :)
I faktycznie, niechaj rzeki wyschną i wody odmokną, bo przy moim stanie ducha, tego mi właśnie trzeba! Suszy! Słońca! Upałów!
Ale od początku. To wszystko Mocu zaczęło się od głosu od Boga, aby niszczyć aspołeczne podwórka. Sięgnąłem więc do nauk mistrza Google. A to jak podłożyć ogień pod kosz na śmieci, stos zgrabionych liści i pod śmietniki, a to jak wypalać trawy, a to znowu co zrobić, żeby podłożenie ognia nie poszło na marne. Słowem, mistrz Google wiele mnie nauczył o ogniu i jego podkładaniach. I rozniecaniach. Wyśmienicie palą się gazety, papiery, stroniczki i książki, a tych jest pod dostatkiem. Na pożar nadaje się też dużo drewna i gałązki. Zacząłem więc, pod okiem mistrza Google, palić kolejno kosze na śmieci, kontenery, potem słomę i siano, potem stodoły, potem klatki schodowe i przystanki autobusowe, a potem przerzuciłem się na podpalanie aut i pociągów. Przy okazji spaliłem parę magazynów. I parę lasów. I ochhhhh, jakże zaczynało mnie to jarać! Zaczął mi się marzyć najwyższy na świecie płomień. Śnił mi się megapożar, do którego od razu dobiega megagwar. Z rozkoszą zaczynałem wsłuchiwać się w syki i trzaski, pochodzące z chrobotu zapałek. Och, zresztą trzeba to słyszeć! I po sto razy obejrzałem te wszystkie filmy z miotaczem ognia. Albo, w których chociaż jest pochodnia. Zwiedziłem też, jakże by inaczej, muzeum filumenistyczne. Och, w siódmym niebie wiecznie płonie! Potem podnieciwszy się, czytając relację pani de Sevigne o pożarze domu Guitautów, jej sąsiadów, zrozumiałem, dlaczego większość piromanów kocha ogień nocą. I że ogień wynosi się pod niebiosa – bo chce jej spalić! Zacząłem więc napalony palić i najpierw podpalałem poszóstne karoce, zaczynając od ich imperiału. Potem podpaliłem 2 wielkie kamienie nerkowe sędziego Masnau. Potem zacząłem palić ekwipaże dam, przyjęcia i bale, spaliłem też drzewo z rytografem „vago di famma” (a właściwie to podpaliłem je i potem napatrzywszy się do apogeum, zniknąłem jak znika każdy prawdziwy piroman, gdy już minie połowa ognia, bo to przecież przykre patrzeć jak ogień przyćmiewa i dogorywa), potem spaliłem wesele u szwagierki panny du Plessis – oż kurwa, jakże pięknie paliło się naraz tych 1200 pieczonych kurczaków! Bo zresztą to mało podpalić, trzeba podpalić szeroko. Z gestem! Potem spaliłem drzwi w pałacu pewnej księżnej, aby zmieściły się w nich piramidy z owoców, a potem oczywiście same te wszystkie fruttopiramidy. Potem jeszcze pospieszyłem do Paryża i zrobiłem to, czego nie zrobił zdradzony przez Manon kawaler des Grieux – podpaliłem dom tego skurwysyna, pana de B*! Podpaliłem też Peretowi drzewo obalone burzą, oczywiście gdy wyschło. A nawet podpaliłem (wybacz mi Boże!) pewnego mądrego człowieka, który powiedział „coś w tym jest”, o jezus maria, niechcący, naprawdę niechcący, bo chciałem podpalić coś innego. Bo och, w istocie – jest wkurwe co palić!
Przyślij mi więc Mocu ten patyk, którym skierowałeś do mnie rzekę.
W końcu pomyślałem (późno, bo ja to jednak mam ciężki zapłon) o samym diable. O diable kulawym, bohaterze powieści „Diabeł kulawy” Lesage`a, o której chciałem ci napisać. Tak więc przypomniało mi się nagle, że przecież najważniejsze dla takiego diabła kulawego to odsłonić dach. Ale po co mi odsłaniać dach, jak przecież można go podpalić! A więc tak, właśnie tak – podpalę swój pokój, zbiorę koks i opał, a na rozpałkę drewno tak drewniane, że drewniej nie można, potem opróżnię pokój ze wszystkiego, co się nie pali, i odtarasuję go od przedpokoju, aby nie spalił więcej niż samego siebie, i podpalę! Pęknie strop! Drzwi się zrzygają! Przedpokój zatka sobie nos! A mnie z nosa odfruną gołębie! Zlecą się jaskółki, żeby dać się upiec! Zrobię z pokoju pieczyste! I diable, jak nie przyjdziesz do mnie przed ogniem, to no cóż – wtedy zobaczymy się w ogniu!
Tymczasem, akurat w trakcie tej gorączki przygotowań, przyszedł do mnie majl od Jurgensa Habermasa diuka de rc2. Odłożyłem więc te przygotowania (poza tym oderwałem się też od zdobywania informacji o trójkąciku pani de Lyonne w jednym łóżku ze swoją córką i kochankiem hrabią de Saulx) i przeczytałem ten majl. Wyglądał on mniej więcej tak –
Rucham witam, rucham Romana, sram na Knapa, sraj jak ja :)
A więc – ruchaj kółko od bułki, ruchaj jaskółki, sraj na rozdziałek. Sraj na ten liścik. A potem – sraj na kotka z płotka, ruchaj członek młotka, i każde elementy, sraj na sentymenty, sraj na pypeć w języku, ruchaj shity, sraj na szczyty, sraj pod bity, ruchaj ostrze, sraj do roszczeń, sraj na amen, ruchaj zamęt, sraj do puchu, sraj w bezruchu, sraj na śmiecie z gówna, ruchaj świnki i Muminki, sraj na dachy kalidachy i sraj z dachu pagody, sraj na treści, ruchaj teściów i kulisy, ruchaj krowe, coś ze wschodu, zmowe i niemowe, sraj na polisy, sraj w fundusze hidgingowe i na wszystko kolorowe, sraj na hipoteke, ruchaj na dnie co popadnie, sraj do rzeczy w kształcie kuli, ustaw chuja w rytm feng shui i ruchaj żarłacza, sraj w oklepreta, sraj na kornwalijskie wiochy i ruchaj salami, sraj entropią pod konopią, sraj z Husserlem, ruchaj w szpary kapibary, jebaj świnie swoim jajem, sraj na konteksty, napierdalaj gówno sraj na strukturacje i na model makro, ruchaj ryby, grzyby, zwierza, sraj na gówno, sraj do windy, sraj na mieście, sraj do owsa, ruchaj kurwy w grdyki, sraj na funkcjonalizm, sraj na wene i na szczene, ruchaj psa na gwiazdke, ruchaj stokroć, ruchaj siodło, sraj i ruchaj bez pokrycia, sraj na spoko i głęboko, sraj w ognisko i w bagnisko, jebaj w paździerz, sraj na motłoch i na parnas, sraj do zniczy, sraj na rymy i doktryny, sraj na śnieżek w każdym skwerze, ruchaj ścieg, ruchaj w poprzek, ruchaj wisząc, sraj na banknot, sraj na przełom, sraj do sera, sraj do rana, ruchaj cegły, sraj ze stołu, sraj w prysznicu, sraj do kamer, sraj pod prąd na autostradzie i do odmętów, sraj na polską biede i ruchaj Jehowe, sraj do strachu, ruchaj płody chlewnej trzody, nasraj w kaban, sraj dla przedszkolaków i na parytety, sraj na życie wieczne, sraj na ład społeczny, ruchaj wielkich, ruchaj małych, bądź jak z tesco, rozkmiń, nie ma rozwiązania na paradygmat srania
W końcu – sram na serdecznie, rucham pozdro :)
Och, Mocu, pych!
Jurgen Habermas to wielki – jak to ktoś powiedział – srapierdoruchokurwoliryk. Dorota Bachmann, matka pana „Szwy”, nazywa Jurgena – Scholastyk von Swastyk. Słynie on też jako jurgen bzdurgen.
Och, ten Jurgen! Nadsrający Jurgen! Nasz poczciwy nieustanny defekant. Kloaczny pląsant. Oczywiście Mocu chciałem (w tej porywającej mnie fali persytaltycznej) swoje wielkie względy dla jego masy kałowej udowodnić swoją, ale zaraz też pojąłem, że nawet w swojej najbardziej fekalnej mocy, aby wydalić z siebie odchód dorównujący jego, przegrałbym. W ruchaniu może nie, ale w tej gastrokonkurencji tak! Bo och, ale zażywać srania tak jak to potrafi Jurgen, że wręcz w zaparte, to jednak nie potrafię. Zresztą nikt nie zdołałby zrobić tego ekskrementniej. Po drugie jednak najdroższym mi teraz zajęciem pod słońcem jest mi trawienie ogniem! (choć być może bywają rzeczy, których los wart jest kupki tak jak wart jest ognia). A po trzecie, doprawdy trzeba mocno siedzieć w zginaniu nóg, a te mi się jednak na to zbyt odleżały i wydłużyły. Trudno zresztą nie pomyśleć o znakomitym użytku, jaki Jurgen Habermas robi ze swojej wytłoczni brzusznej. I to prawda, wiem, że Jurgen dużo pisze, a jego wiersze płyną i płyną podobne do siebie jak dwie krople… jak dwie krople pewnej koproniedoczynności, ale zdaje mi się, że w poezji Jurgena każdy może odnaleźć siebie choćby w maciupince – bo przecież chyba nie ma nikogo, kto by na coś nie… nie nakupczył, no nie? W ogóle nie ma rzeczy, której Jurgen, nasz poczciwy dręczyciel kotów, nie zostawiłby samej, i gdzie tylko jest i cokolwiek zobaczy, to dawaj, od razu się na to wypróżnia. Ten gastrozapaleniec jeździ więc po świecie i aż pali mu się w rękach zgnojowiczyć wszystko, co spotka. I och, doprawdy nie byłoby w tym nic kłopotliwego, ale jednak jest! Chciałem bowiem przecież zostać piromanem! A czym tu teraz palić!? Czym, skoro prawie wszystko obsrane. A jak obsrane to i wilgotne! A na pożar wszystko musi być suche. A tu teraz patrzę, a wszystko, prawie wszystko obsrane. Lasy, drzewa, książki, ludzie! I czym tu teraz palić? By to chuj, ale nie ma czym! I co tu spalić, skoro wszystko, prawie wszystko argumentalnie obsrał już Jurgen Habermas!? I na niczym nie zostawił suchej bezkałowej nitki!? Och, zmatwiłem się. Bo oto nagle moje wszystkie ogniste plany poległy w bitwie ze stolcem! I prawie co oszalałem, gdy tylko zrozumiałem, że muszę porzucić myśl o piromani. To znaczy prawie, bo jednak jej nie porzuciłem. I jutro wyjeżdżam do Bretanii! Gdzieś w departamencie Ille-et-Vilaine poszukam i znajdę skały, pomiędzy którymi w 1671 utkwiła karoca z księżną de Chaulnes, a także jej furgon. Stało się to gdzieś w drodze między Nantes a Guerche. Musiano wykuć skałę, aby powóz mógł potem przejechać. Och, mocu, a więc jadę do Bretani, znajdę tę skałę, co nosi zabytkowy ślad kucia, i ją podpalę! Mam bowiem tę jedyną nadzieję, że do Bretanii jeszcze nigdy dotąd nie zjechał był Jurgen Habermas diuk de rc2. Ani że akurat tam nie zjedzie przede mną. Bo to już w sumie jedyna pociecha piromana, chcącego spalić skałę – że jeszcze nie widział je JH i że w związku z tym jeszcze jej nie zgastroupłynnił!
Zresztą Mocu, ja na pewno zdążę tam przed Habermasem, bo mam przecież parę długich nóg, zdolnych skrócić mi drogę. Przesyłam ci nawet ich zdjęcie, jakbyś miał nie uwierzyć
(ps. tu ma być fota, przesyłam majlem, proszę uniżenie wklej ja, bo to rzecz specjalnie dla Tadka Borowskiego ode mnie)
:))))))))))))))))))))
15 września, 2010 o 23:11
Romano
Przede wszystkim, musiałbym się najebać jak Kamil Brewiński, żeby zadziałała moja sensoryka (tak tak, ja też kumam różne takie słówka, tylko nimi nie szastam) na potrzeby odczytu twoich tekstów. A i to nic bym nie zobaczył, bo literki tak się ściskają, jak Dehnel ze swoim kochankiem.
Gdybym nawet założył okular ze szkłami Zeissa w modnej oprawie a’la intelektuel (patrz Dehnel), to i tak kiszka. Gdyby Markusz Trojan – zamiast bajdurzyć tu i dupą w ekran świecić – wziął się za HTML, to wiedziałby, że wystarczy w CSS-się wpisać polecenie line-height:160%; ale widać celowo tego nie robi, żeby ludzie nie orientowali się tak do końca, co tam sobie ględzi, a skupiali się na wypiętej dupie.
A ty mnie na cmentarz nie wysyłaj, bo sam prędzej tam trafisz, jak mnie wkurwisz.
15 września, 2010 o 23:28
Tadek, w kwestiach technicznych – jestem niestety zupełnie nieoświecony. ciemny jak galaretka porzeczkowa. nie mam czasu na naukę informatyki, a gdybym miał to nie wiem czy akurat chciałbym wolny czas w ten sposób tracić. Jest to, co jest: gotowy szablon wordpress + minimalna modyfikacja i to wszystko. to w zupełnosci wystarcza do pisania, do publikowania. czy dobrze się czyta? czy hmn jest przyjazna dla czytelników? – pewnie nie, ale kto powiedział, że każda sekunda życia ma być bananowa – czyli łatwa i przyjemna? niech się ludzie trochę pomęczą.
15 września, 2010 o 23:28
Lepiej róż tymi resztkami, zamkniętymi w skąpym pomieszczeniu twojej czaszki i mi doradź, bo Ojciec Dyrektor przygotowuje na street21.strefa.pl wersję dźwiękową historyjki pisanej a’la Fredro.
Tam gdzie jest „zobacz” i „sprawdź” będą linki do materiałów źródłowych.
Może masz pomysł na tytuł?
W Ameryce – wiadomo – wieczna jest zabawa
To nie to co Białystok, Bydgoszcz czy Mława.
Lecz zawsze jest jakieś „ale”, psia mać.
W Ameryce – angielski trza znać,
a z tym – proszę Państwa – niełatwa jest sprawa.
I jak myślicie, o kim będzie mowa?
Brawo! Zgadliście!
Będzie o Stachniku historia gotowa.
angielski chciał poznać nie nie dla zabawy czy sławy
albo innego luksusu.
Uczył się go z czystego przymusu.
Książek po angielsku miał pełne szuflady
I Marka Twaina miał i Brzechwy przekłady
Miał Winnetou, Olama Katana
Miał też Syrenkę i Piotrusia Pana.
Tyle ich było, że patrząc w szuflady mówił:
Ja pierdole! Chyba nie dam rady.
Już wiem! W Nieszufladzie znajdę porady
Tam kumpli mam, którzy się znają
oni podobno angielski kumają.
Z wyborem jednak kłopot miał niemały
Biedził się nad tym trzy pełne kwartały
Aż raz, przy goleniu, gdy zaciął się w łazience
zaklął: A Pies go jebał! Wkleję o syrence. (zobacz)
Komputer cyk! Otworzył.
W nieszufli akurat Dehnel gaworzył
Ech, ciężkie – powiada
Do takich mam zawsze awersję,
Ale pal to licho! Wkleję swoją wersję. (zobacz)
A cóż to takiego? Co to za potwora?!
Usłyszał głos z nieba Ojca Dyrektora.
Pan się kiedyś uczył języka polskiego?
Bo – póki co – nie widać tu tego.
Pańską polonistkę nic nie uratuje
gdy zobaczy zdania które pan buduje.
Dehnel spiął się, Speszył się troszeczkę
Po jajach się podrapał
zerknął na karteczkę i dyszkantem woła:
Hola Hola, ja tu cenzurkę mam panie kolego
A na niej proszę: jest szóstka z polskiego?
A pod nią co stoi? Pokazać bliżej?
Gdzie? – pyta Ojciec
No tu! – nieco niżej!
Jest Szósteczka z angielskiego, panie kolego! (sprawdź)
Więc teraz proszę przeprosić mnie raczyć
I nie przeszkadzać, bo będę tłumaczyć.
O ! Widzi pan? Tu stoi jak byk
Że ta syrenka tak się wody bała,
że nad jej wirami wznosić się musiała.
Ech – westchnął Ojciec
Gdy Dehnel nad tekstem się pochylił
Pan chyba syrenę z Syreną 104 pomylił
Ta syrena płetwy, a nie skrzydła miała
Ona nad wirami sobie nie fruwała.
Pan tak to tłumaczy jak tych, co się zacierali,
By ukryć, co robią – we mgle się schowali.
Ty Trollu – myślał Dehnel – Już ja się postaram
by ciebie w te pędy tutaj zbanowali
15 września, 2010 o 23:48
a ty mi się tu, Markusz, w zeznaniach nie plącz i nie pierdol, tylko mów jak było.
15 września, 2010 o 23:54
popracuj nad tymi wierszami, nie traktuj ich po macoszemu. postaraj się, by ładnie brzmiały:
W Ameryce – wiadomo – wieczna jest zabawa
To nie Białystok, Bydgoszcz albo Oława.
Lecz zawsze jest małe „ale”, psia mać.
W Ameryce – angielski wypada znać,
a z tym – proszę Państwa – niełatwa jest sprawa.
16 września, 2010 o 0:02
to taka inwokacja limeryczna, wstęp, który odbiega melodycznie od reszty. Taki znawca tego nie wie?
16 września, 2010 o 0:04
tylko mi limerycznej z liryczną nie znowu nie pomyl :)))
16 września, 2010 o 0:10
nigdy nie wiem czy limonka i limetka to to samo, czy może nie. ja się Tadek nie znam na tych mądrościach, o których piszesz. Głupek jestem.
16 września, 2010 o 0:11
to wersja robocza jest, bez dbałości o interpunkcję, rozkład itd. Nawet treść jeszcze nie jest dopracowana. Koniec kuleje wyraźnie.
16 września, 2010 o 0:27
O tym, że głupek jesteś wiem i bez twojego oświadczenia. Gdybyś nie był, to byś HTML studiował zamiast dupę pokazywać. Zwracałem się do majstra Knapa.
16 września, 2010 o 0:33
a tera dopiero zauważyłem…. dlaczego 'małe’ jest lepsze od 'jakieś’? a 'trzeba’ od 'trza’?
W limerykach rubaszność jest mile widziana.
16 września, 2010 o 0:38
zadbałeś o sylaby, ale w czytaniu chyba gorzej mi to wychodzi.
16 września, 2010 o 0:41
a i tak pierwsza odstaje, bo ma 13
i środek jest niezgrabny, przydługi.
16 września, 2010 o 0:45
’albo Oława’ też nie może być. Mława brzmi znacznie płynniej
16 września, 2010 o 2:04
-> TB
Oczywiście nie wysyłam cię na cmentarz na stałe, tylko gościnnie. Ale jeśli nie lubisz takich okolic, to może zrobisz dla mnie co innego. Otóż weź dzieci ze szkoły do pomocy, znajdź gdzieś duży krzyż (wielkości człowieka) z wiszącym Jezusem i przytahaj go do wesołego miasteczka, tam, gdzie są krzywe zwierciadła. I po kolei ustaw ten krzyż przed każdym krzywym zwierciadłem i potem zrób jego zdjęcia w ich odbiciach. Ja niestety nie dam rady, a to kolejne moje marzenie – żeby mieć foty krzyża, a właściwie Jezusa na krzyżu, w różnych arcyśmiesznych lustrzanych „skrzywieniach”.
16 września, 2010 o 7:03
Romano
Dasz wiarę, że mój dziadek na krótko przed śmiercią miał identyczne pomysły? Traktuj to jak przestrogę.
Mnie w tej chwili intryguje inna rzecz. Dochtór się na mnie zadąsał widzę, a mnie interesuje coraz bardziej, dlaczego uznał on swoją wersję limeryku za lepszą. Bez ironii o to pytam.
Początkowo nie zauważyłem zmian myśląc, że zwraca mi uwagę na dysharmonię w melodyce.
16 września, 2010 o 7:08
nie nadąsałem się, bo ja – co pewnie zauważyłeś – nie dąsam się. Inna sprawa, że czasami rozmowa sprawia mi przyjemność i wówczas rozmawiam, a czasami nie sprawia mi przyjemności (chociaż to też zauwazyłeś zapewne, że bardzo lubię rozmawiać). ostatnio coraz mniej tej przyjemności odnajduje w rozmowie z tobą.
16 września, 2010 o 7:18
niedługo zejdzie ona do zera jak dalej będziesz uwagi na temat mojego imienia ignorował.
Popatrz na panią Izę, jak potrafi się elegancko znaleźć.
16 września, 2010 o 7:21
ale ty tu merytorycznie się postaraj, a nie – niczym za przeproszeniem na nieszufladzie – ad personam.
Czekam na te uwagi o limeryku
16 września, 2010 o 8:07
dlaczego koniecznie chcesz ze mną o takich głupotach rozmawiać? miej litość, o 3 w nocy jadę do Krakowa – i już jak o tym pomyslę, to mi się rzygać chce a ty mnie tu napadasz swoją literacką ADHD, czyli: 5000 pięciowyrazowych wpisów na dobę. Pomyśl co chciałbyś napisać, pomyśl drugi raz, trzeci i napisz to wszystko w jednym poście. Dzięki temu staniesz się bardziej czytelny i mniej męczący.
16 września, 2010 o 8:23
-> TB
Widać, twój dziadek był gościem o wiele bardziej pomysłowym od ciebie. Szkoda że zmarł. Ale chyba nie z powodu palenia paierosów, co? No bo ja (skoro już o umieraniu mowa) mam również pomysł na reklamę dla kampanii reklamowej przeciwnej paleniu papierosów. wygląda ona mniej więcej tak –
Cała rzecz rozgrywa się około roku 1942 w obozie koncentracyjnym Auschwitz. W skrócie i szybko widzimy nadjeżdżający pociąg, i wysiadający z niego kolejny transport ludzi, potem jak idą do łaźni, rozbierają się i wchodzą pod ogólny prysznic. Drzwi się zamykają. Grupa około 500 ludzi czeka zatem w łaźni, kiedy puszczą wodę.
Tymczasem poza łaźnią pojawia się olbrzym. To w sumie normalny człowiek, tylko ze wielkolud, wyższy o wiele od budynku łaźni, do którego podchodzi i przy którym przystaje. Potem widzimy jak ten olbrzym wyciąga paczkę fajek (np. Marlboro), wyciąga z niej papierosa i zapala. Zaciąga się głęboko. Wstrzymuje oddech. Potem olbrzym nagle pochyla się nad budynkiem łaźni, majstruje coś przy kominie wentylacyjny, odkręca wieczko, przytyka do otworu wentylacyjnego usta (jak do ustnika) i wdmuchuje do niego dym.
Zaraz potem obraz przenosi nas poniżej, do wnętrza łaźni. widzimy, jak dym wpuszczony górą dostaje się do środka, obserwujemy jak ludzie (w tej grupie dzieci, kobiety, starcy itd) zaczynają się dusić, krztusić, kaszleć, szukać powietrza, walczyć o powietrze, widzimy jak powoli duszą się w spazmach i konwulsjach, w szaleństwie, w tratowaniu siebie nawzajem, aż do… aż do samego końca.
Gdy już jest po wszystkim na ekranie pojawia się reklamowy slogan:
PALENIE ZABIJA
16 września, 2010 o 8:44
romek, a ja od momentu „… i wdmuchuje do niego dym” zrobiłbym tak:
zbliżenie na zamknięte drzwi do łaźni. przez judasza widać ludzi, trochę przestraszonych. nie wiedzą co się stanie. nagle z góry przez wywietrzniki spływa na nich mlecznobiały dym. widać, że panikują, że biegną do drzwi. słychac głosne kasłanie. wkrótce całe pomieszczenie tonie w gęstym dymie nic nie widac, nawet pojedyncze pokasływania milkną. Następuje wyciemnienie i napis: „Jakiś czas potem”.
Znowu te same drzwi. Jakaś anonimowa ręka sięga do zamka. drzwi się otwierają i pomału rozwiewa się dym. widać też ludzi, którzy odpoczywają rozłożeni na ławeczkach, są zrelaksowani. jedni wciągają dym głebokimi haustami, dzieci bawią się w robienie kółeczek itp. . Jeden z nich odzywa się do anonimowego oswobodziciela:
– Ej! zamknij drzwi, dym ucieka!
Wyciemnienie i napis:
„Taka jest prawda”
16 września, 2010 o 9:39
To zastanawiające, jak można sobie kpiny urządzać z tak niebywałej ludzkiej tragedii. Już pomijam całą tę histerię wokół tego i wykorzystywanie jej dla politycznych celów przez syjonistów, ale przecież istnieje coś takiego jak aspekt czysto ludzki. Wy jeden z drugim aspirujecie do czytania czegokolwiek? Do gustowania w poezji lub literaturze w ogóle?
Trojan, dla twojej historyjki jak jezus matkę ruchał można mieć trochę zrozumienia, a do tego, z czego tutaj sobie kpisz – w żadnym razie. Aż mi się kurwa wierzyć nie chce, że to widzę. Temu półidiocie Knapowi się dziwię, ale ty to już przecież jesteś ostatni chuj i profan. Ciebie pies jebał, ale wyobraź sobie przez chwilę, że twoich bliskich (jeśli ich masz) spotkałaby w przyszłości taka niespodzianeczka. Śmieszne, co? Ha-ha-ha no boki zrywać, prawda?
Co za kurwa śmiecie z was, to naprawdę, szkoda palców na klawisze. Niech mi łapy pousychają jak się tu jeszcze kiedyś wpiszę.
Wiedziałem, że knap to w prostej linii idiota, ale ty, trojan przebiłeś jakiekolwiek moje wyobrażenia o ludzkiej głupocie.
Spadam stąd, bo rzygać się po prostu chce.
16 września, 2010 o 11:56
Tadek, wybierz się do Krakowa. Tam przy głównej ulicy stoi mnóstwo gotowych do jazdy małych busików. obok nich stoją tablice ogłoszeniowe w kilku językach „Wycieczka do Oświęcimia. Cena: 90 zł / bilet. Tam i z powrotem”. Wiesz jak to brzmi po niemiecku? w szczególności jak brutalne musi być dla wszystkich, którzy przezyli Auschwitz owo zurück? w pewnych okolicznościach niektóre przysłówki stają o wiele bardziej niż ludzie – nieludzkie.
16 września, 2010 o 20:24
jeżeli ty nie dostrzegasz różnicy w kpinie z owego „zurück” i tym, co wyżej zaprezentowaliście, to weź się za układanie bruku albo za rozwożenie węgla. Czytanie zostaw w spokoju. A już czytanie poezji w szczególności.
Więcej nie mamy o czym gadać, dochtórku z bożej łaski.
18 września, 2010 o 12:57
Cześć Marku, doszły mnie słuchy, że ciskasz tu we mnie dzidami, więc zajrzałem. Mam słabość do wszelkich teorii spiskowych, dlatego czasu poświęconego na czytanie twoich wywodów nie żałuję. Chciałbym natomiast sprostować jedną rzecz.
„Klaudyna to nie może być Podgórni – albo może, ale pod warunkiem, że mamy w tym przypadku do czynienia z klinicznym przypadkiem schizofrenii.” – otóż Klaudyna to jest Podgórni, a Podgórni nie choruje i nigdy nie chorował na schizofrenię.
Pozdro, bądź wytrwały w swojej paranoi, czasami nawet udaje Ci się napisać coś zabawnego i odważnego, za co w jakiś sposób Cię szanuję.
18 września, 2010 o 13:57
siemano, zanim ci odpowiem, to coś ci pokaże.
wkleiłeś tu oprócz cytatu swoich 5 zdań. W tych pięciu zdaniach zdążyłeś napisać o:
ciskaniu dzidami
teoriach spiskowych
paranoi
Teraz miała być moja odpowiedź, ale zamiast niej mam do ciebie pytanie: czy chcesz ze mną porozmawiać o swoich wierszach?
19 września, 2010 o 13:38
Jejku, brzmisz, jakbyś zapraszał mnie do konfesjonału. Z przykrością muszę odmówić, ten format konwersacji kompletnie mi nie leży. Czy w ramach zemsty zaplakatujesz moim IP mury swojego kościoła?
19 września, 2010 o 14:12
Łukaszu, ludzie mówią, że diabeł jest zły. Słuchaj ludzi, bo ludzie prawdę mówią.