12.
Polska demokratyczna, jako Polska wolna kojarzy mi się tylko z jednym, a mianowicie z uwolnieniem ojca od zakazu pracy. Któregoś razu, gdy wrócił z kolejnej komisji lekarskiej z radością oznajmił, że będzie mógł pracować. Cieszyliśmy się wszyscy, roztaczając wizje przyszłego dobrobytu. W międzyczasie mama, uwiedziona ideą solidarności założyła u siebie w zakładzie związki zawodowe. Stała się działaczką-idealistką, która uwierzyła we wszystkie hasła wypisywane na transparentach niezadowolonych pracowników.
Mijały kolejne miesiące. Ojciec poszukiwał pracy, mama pracowała, broniąc w międzyczasie pracowników przed pracodawcą. Wszyscy przeoczyliśmy pojawienie się nowego modelu gospodarki wolnorynkowej. Niemal z dnia na dzień upadały wielkie zakłady, które okazały się być nierentowne. Każdego dnia dochodziły do nas pogłoski o tym, że ktoś się niebywale wzbogacił, albo że ktoś nagle zbankrutował. Każdego dnia zadawaliśmy sobie pytanie: kiedy my w końcu będziemy bogaci?
Pewnego popołudnia, kiedy ojciec wrócił ze swoich poszukiwań źródła zarobku powiedział nam, że wszystkich zwalniają, że nie uda mu się nic znaleźć. I właśnie wówczas przyjechał do nas znajomy rodziców, który jak się okazało właśnie rozpoczął swoją karierę biznesmena. Wydzierżawił on stragan na pewnym przejściu granicznym i miał zamiar sprzedawać papierosy. Miał tylko jeden mały problem, zresztą bardzo powszechny do dziś wśród polskich biznesmenów, którzy zajmują się handlem z Niemcami, a mianowicie nie znał języka niemieckiego. Ojciec, którego matka była Niemką, jako dziecko rozmawiał w domu po niemiecku. Polskiego dopiero nauczył się w podstawówce. Wiedział o tym ów biznesmen i natychmiast zaproponował ojcu pracę w roli sprzedawcy. Ojciec bez wahania przyjął propozycję i tym sposobem stał się sprzedawcą papierosów. W tamtych czasach nikt nie przejmował się kasami fiskalnymi, paragonami to wszystko wówczas nie istniało. Dlatego nic nie stawało na przeszkodzie, by ojciec z wykształcenia elektortechnik nagle stanął za ladą z okrzykiem na ustach: Zigaretten! Ganz billlig!.
Jako że ambicją mojego ojca było, żeby chociaż jeden z jego synów znał język Goethego, posyłał mnie na kursy językowe organizowane co jakiś czas przynajmniej raz w roku w Gminnym Ośrodku Kultury. Dla ojca nie miało wówczas znaczenia, że każdego roku uczyłem się tego samego. Każdy kurs zaczynał się tak samo: Wie heisst du?, następnie było aż do znudzenia: ich bin, du bist, er/sie/es ist…. Każdy kończył się tak samo: pani rozdawała jakieś świstki, na których było napisane, że ten i ten, tego a tego dnia, ukończył kurs nauki języka niemieckiego. Wszyscy oczywiście dostawali piątki. W każdym razie byłem jego synem, który zna niemiecki. Powiedział o tym swojemu koledze-biznesmenowi i ani się obejrzałem, a robiłem wakacyjną karierę jako sprzedawca papierosów na przejściu granicznym.
To było wyjątkowe doświadczenie. Bazar rządził się swoimi prawami. Przyjeżdżało się skoro świt, otwierało budę i rozkładało towar na stolikach. Ojciec mi pomagał a następnie szedł do swojej budy i tam robił to samo. Na straganie sprzedawano dosłownie wszystko. Od lizaków i ubrań dla niemowlaków po ręczne miotacze gazu łzawiącego a nawet broń. W mojej alejce wielką popularnością cieszyła się pani Lidka. Wysoka, puszysta i wiecznie rozdekoltowana. Ona sprzedawała Niemcom tzw. spożywkę, w tym węgorze. Żeby każdego dnia wyglądały na świeże, smarowała je masłem. Kiedy pytałem po co to robi, ta mrugała do mnie okiem i odpowiadała:
– Żeby się ładnie na słońcu błyszczały.
Faktycznie błyszczały się ładnie, ale po drugiej rewitalizacji zaczynały także śmierdzieć. Klienci niemieckojęzyczni podchodzili, oglądali i kiedy poczuli odór polskiego węgorza, który już drugi dzień wisi na słońcu, czekając na swojego konsumenta, z grymasem obrzydzenia na twarzach odchodzili. Na nic się zdały wówczas okrzyki pani Lidki, która wołała za odchodzącymi klientami:
– Frisch! Frisch!
Pani Lidka miała jedną malutką wadę piła. Zaczynała tuż po rozłożeniu straganu, znikając na chwilę w swojej budzie. Znikała tak regularnie przez cały niemal dzień. Pod wieczór była całkowicie pijana i żaliła się, że albo nie udało jej się nic sprzedać i dlatego pije, albo że miała udany dzień i dlatego sobie golnęła ze szczęścia. Tak czy siak, zawsze miała solidną wymówkę. O tej niewinnej słabości pani Lidki wiedzieli wszyscy w promieniu pięciu bud ze straganami i wiedział o tym mój i ojca pracodawca. Odwiedzał on ową przeszacowną damę i znikali razem u niej w budzie na kilka chwil, zamykając za sobą drzwi. Kiedy wychodzili, on wycierał pot, ona się uśmiechała. Coś tam jeszcze pogadali i się rozchodzili. To była prawdziwa konsolidacja polskiego biznesu. Jednoczenie sił przeciwko armii konsumentów, którzy nadciągali zza Nysy Łużyckiej.
I tak mijały mi kolejne wakacyjne dni. Sprzedawałem papierosy, jadłem hot-dogi z marynowaną czerwoną papryką i majonezem, śmiałem się z pani Lidki, która pijana w sztok chodziła załatwiać potrzeby fizjologiczne za swoją budę. Śmiałem się także wówczas, gdy w rzadkich chwilach trzeźwości głośno się oburzała:
– Kto chodzi szczać za budy?! Przecież tu nie można wytrzymać tak śmierdzi moczem!
Faktycznie, śmierdziało.
Pewnego dnia biznesmen, u którego pracowaliśmy, a który omawiał w tajemnicy z panią Lidką kolejne plany ekspansji ekonomicznej, wpadł na pomysł poszerzenia oferty. Wymyślił sobie, że skoro papierosy rozchodzą się jak przysłowiowe świeże bułeczki, to może do tych bułeczek warto dodać Niemcom już całkiem realne masło. Pomysł sprzedaży masła odgapił od konkurencji pani Lidki którą regularnie odwiedzał, a która nie zdawała sobie sprawy, że jest inwigilowana gospodarczo. W planie była jednak mała luka. Nasz pracodawca nie miał trzeciego sprzedawcy, który znałby język niemiecki i trzeciej budy, w której mógłby sprzedawać masło. I tu z pomocą przyszedł ojciec. Zaproponował, że jego najstarszy syn Adam mógłby sprostać wyzwaniu. Gość się zgodził i jeszcze tego samego dnia, kiedy wróciliśmy z bazaru do domu tato błyskawicznie przeszkolił Adama w zakresie rudymentów języka niemieckiego. Mówił mu:
– Głośno powtarzaj: Butter! Ganz frisch! Ganz billig! Achtzig Pfennig bloß!
Adam powtarzał:
– Buter! Ganc frisz! Ganc biliś! Achcyś feniś blos!
Zapisał to sobie jeszcze fonetycznie na kartce i miał wszystko, czego mu potrzeba by być jednym ze sprzedawców na bazarze. Następnego dnia w naszej ofercie, oprócz papierosów było i masło. Ja w jednej budzie, tato w drugiej, Adam dostał krzesełko turystyczne, stolik turystyczny i karton masła. Siedział tak przez pół dnia przy swoim mobilnym straganiku i powtarzał Buter frisz!. Oczywiście przemieszczał się od czasu do czasu, by pozostać w cieniu, żeby towar się nie roztopił na słońcu. Ku zaskoczeniu biznesmena Adam sprzedał karton masła jeszcze przed południem. Na drugi dzień miał już dwa kartony. Biznesmen nie wziął pod uwagę tego, że żaden konsument przy zdrowych zmysłach nie wspominając już wybrednych Niemców nie kupi roztapiającego się masła. Dlatego dziwił się, że pierwszy karton rozchodził się bez problemów, a drugi z roztapiającymi się, ciapowatymi bryłami tłuszczu już nie cieszył się takim wzięciem. Trochę czasu i roztopionego masła musiało upłynąć zanim nasz pracodawca zrozumiał, że jego nowy pomysł nie wypali bez inwestycji w profesjonalną ladę chłodniczą. Jako, że cały czas papierosy sprzedawały się znakomicie, dlatego ograniczył się do jednego kartonu masła, które Adam sprawnie rozprowadzał w godzinach przedpołudniowych. Kiedy ja z ojcem od rana do wieczora staliśmy w swoich budach kasując niemieckie marki i wydając kolejne sztangi papierosów, Adam umiejętnie zagospodarowywał wolne popołudnia.
Któregoś razu tak je zagospodarował, że przyszedł do mnie całkowicie uchachany z trzema reklamówkami pełnymi bananów. Zapytałem go, skąd je ma. Ten odpowiedział, że kupił, że znalazł na ziemi pięćdziesiąt marek i za wszystko kupił banany. Pochłonięty całkowicie konsumpcją owoców świata Zachodniego nie miałem czasu a nawet nie chciałem się zastanawiać nad autentycznością owego pięćdziesięciomarkowego znaleziska. Jedliśmy je wspólnie w budzie, Adam i ja. W tym czasie jak zwykle pijana pani Lidka przekonywała wszystkich, że jej wędzone węgorze są najlepsze i nawet po bohatersku sama je próbowała, zachęcając do darmowej degustacji.
Tak mijały moje pierwsze pracowite wakacje. Pewnego pięknego sierpniowego dnia niemiecki rząd w trosce o zdrowie obywateli postanowił, że od dnia tego a tego, każdy może przekroczyć granicę tylko z jedną sztangą papierosów. Zgodnie ze standardami ustawę ową najpierw promulgowano, w związku z czym wszyscy wiedzieli, że czas sielanki lada chwila się skończy. Te kilka dni przed wejściem uchwały w życie były dla nas najlepszym okresem żniw. Niemcy tłumami kupowali po dziesięć, piętnaście sztang papierosów. Nasz pracodawca nie nadążał z kolejnymi dostawami. I nagle to wszystko ucichło. Dosłownie z dnia na dzień, tak jakby ktoś wyłączył światło. Skończyła się koniunktura, straciłem posadę. Biznesmen miał już tylko jedną budę na straganie, w której sprzedawał ojciec. Ale i to z czasem się urwało.
Rozpoczął się dla mnie kolejny rok szkolny. Przyszedłem ubrany w dres ADIDASA, który uszyto gdzieś tam w Chinach, a na który było mnie stać, bo przecież sprzedawałem całe wakacje papierosy. Wszyscy mi zazdrościli. Ale i ten rok się skończył i znowu przyszły wakacje a ojciec znowu szukał pracy. Dodatkowo mama zaczęła przeżywać rozczarowanie ideami wolności i solidarności. Okazało się, że do związków zapisywali się nieroby, których musiała bronić przed kapitalistycznym prezesem, którego stołek zależał od rocznych wyników finansowych. Dlatego tak szybko jak je założyła, tak szybko je rozwiązała. Jakoś zaraz po tym pan prezes poinformował ją, że została zwolniona. Mama to bardzo przeżyła. Na szczęście ojciec znalazł posadę jako konserwator. I od tego czasu to on zarabia pieniądze, a mama zajmuje się domem.
Byłem już na tyle dorosły by zdawać sobie sprawę z tego, że wolność ma swoje konsekwencje. Że aparat państwowy nakładający na obywateli tzw. obowiązek pracy, karzący żelaznym ramieniem sprawiedliwości wszelkiej maści spekulantów, gnije gdzieś tam na śmietniku historii. Dlatego i te wakacje, podobnie jak następne do końca edukacji spędziłem bardzo pracowicie.
Ku mojej uciesze w pewnych częściach Europy wybuchła koniunktura na gipsowe krasnoludki. Jak grzyby po deszczu pojawiały się w mojej okolicy manufaktury, w których robiono krasnale. Pracy było pod dostatkiem, nawet dla nieletnich czyli dla mnie. Z miejsca zostałem przyjęty i tak oto na stanowisku czyszczącego, z papierem ściernym w ręce, rozpocząłem swoja przygodę z bajkowym światem z gipsu. Pracowało się na akord czyli, ile wyczyściłeś figur, za tyle miałeś zapłacone. Pamiętam jak z zazdrością przyglądałem się odlewnikom, którzy byli wyżej w hierarchii płac. Kiedy ja całymi dniami przesiadywałem na stołeczku ścierając drobnym papierem spoiny, ci pracowali tylko po sześć- siedem godzin i zarabiali więcej niż ja. Wyżej od odlewników w gipsowym łańcuchu pokarmowym byli malarze. Na szczycie tej piramidy byli ci, którzy robili formy. Na początku formierze stanowili coś w rodzaju wąskiej, hermetycznej enklawy, do której nikt z zewnątrz nie miał dostępu. Strzegli oni zazdrośnie tajemnicy plastosilu, silikonu i pancerzy z żywic epoksydowych żeby tylko oni znali się na robieniu form. Ich wynagrodzenia były wówczas wręcz legendarne. Pewnego dnia mój pracodawca powiedział, że w nagrodę za to, że dobrze czyszczę awansuje mnie. Zaprowadził do jednego z odlewników i powiedział:
– Naucz go.
Mój mistrz rozpoczął edukowanie mnie od podstaw. Wyjął z kieszeni banknot i polecił, bym skoczył do pobliskiego sklepu i kupił flaszkę. Przyniosłem. On rozlał to między innych odlewników. Kiedy wypili powiedział do mnie:
– Jutro ty stawiasz, a teraz patrz.
I stałem tak kilka godzin i przyglądałem się, jak miesza się gips z wodą i jak wlewa się go do formy. Że najpierw trzeba zrobić zaprawę rzadszą, druga ma być gęstsza. Pokazał mi także jak się rozkręca formę. Pozwolił nawet żebym sam odlał swoją pierwszą sztukę. Mój mistrz zakończył przysposabianie ucznia zdaniem:
– Pamiętaj, że jutro stawiasz.
W ten oto sposób poznałem wszystkie sekrety odlewania gipsowych krasnali.
Po jakimś czasie znudziło mi się odlewanie. Chciałem poznać tajniki malowania. Odwiedzałem coraz częściej malarnię, w której gość z petem w gębie malował pistoletem krasnale. Stał tak godzinami w oparach farb nitro i ciągle palił papierosy. Do dziś się dziwię, że to nie wyleciało w powietrze. No, ale jakoś nie wyleciało. Jednak nic tak bardzo nie kusiło mnie wówczas jak wykradzenie tajemnicy robienia form.
Pewnego dnia w zakładzie pojawił się nowy chłopak. Silny i ambitny. Ale jak to zwykle z nowymi bywa, szef wręczył mu łopatę i kazał uprzątnąć wielką hałdę odpadów gipsowych i worków. Miał to załadować na przyczepę. Chłopak tak machał kilka dobrych godzin, a że dawał z siebie wszystko, chcąc się wykazać, to wkrótce stanął sam na sam z pustym placem i do pełna załadowaną przyczepą. Poszedł się zapytać szefa, co ma dalej robić. Zapewne spodziewał się pochwały. Powiedzieliśmy mu, że szef jest właśnie w formierni i żeby mu lepiej nie przeszkadzał. Chłopak zignorował nasze przestrogi i zupełnie nieświadomy rangi sekretu robienia gumowych forom, beztrosko wszedł do pomieszczenia. Po chwili usłyszeliśmy tylko głośne:
– Wynoś się! Już cię nie ma!
I w ten oto sposób ambitny chłopak stracił pracę zanim ją tak naprawdę dostał. Oczywiście szef nie omieszkał odwiedzić najmniejszego zakamarka swojej manufaktury, by z pianą na ustach pomstować:
– Gówniarz! On na pewno był od konkurencji! Gówniarz!
W takich okolicznościach tajemnica produkcji form, w których niebagatelną rolę odgrywały odpowiednie proporcje mieszania różnych odczynników chemicznych, była poza moim zasięgiem. Pewnie bym dalej odlewał krasnoludki u tego samego szefa, gdyby nie kuzyn, który zaproponował mi pracę u siebie. Okazało się, że on też rozpoczyna swój krasnoludkowy interes. Zaoferował mi więcej pieniędzy za odlaną sztukę. Tym argumentem mnie przekonał.
Mijały kolejne tygodnie mierzone od soboty do soboty, bo właśnie w tym dniu były wypłaty i tak do końca wakacji. Później zaczął się ogólniak, a ja piątkowe popołudnia i soboty spędzałem w towarzystwie wiadra, wody i kolejnych worków gipsu. Nie miałem powodów do narzekań. Zbierając grosz do grosza ubierałem się, pomagałem rodzicom i tak się jakoś żyło. Aż wreszcie, któregoś razu nastała epoka krasnali z plastyku. Odlewało się je z żywicy. Spędzając godziny w strasznym smrodzie, od którego mogły tylko uchronić maski przeciwgazowe, mieszało się przyspieszacz kobaltowy, żywicę epoksydową i biały, niewinnie wyglądający oxymek i wlewało to do form. W wyniku reakcji nagrzewały się one tak bardzo, że gdy jeszcze miękkie figurki wyjmowało się z form, to najnormalniej w świecie parzyły w dłonie. Kto by się przejmował zdrowiem? Odlewnikom płacono wówczas niemal tyle samo, co malarzom. W tych czasach przeżyłem krótki okres dobrobytu. Ale i to się skończyło. Mój kuzyn bowiem wpadł na rewolucyjny i unikalny na skalę światową pomysł. Okazało się, że pieniądze wypłacane będą nie za odlane sztuki, ale za te, które sprzeda. Każdy z nas dostał numerek, którym podpisywał od środka odlane przez siebie figurki, a kiedy były one sprzedawane, to spisywano numerki i dopiero wówczas człowiek mógł się spodziewać wynagrodzenia. Kiedy nam to oznajmił, wszyscy się zbuntowaliśmy. Pamiętam jak poszedłem do niego i powiedziałem mu, że ja go nie oszukuję i nie chce żeby on mnie oszukiwał, że w końcu jesteśmy rodziną. On mi odparł:
– W biznesie nie ma rodziny.
Brutalna mądrość kuzyna, zrobiła na mnie i do dziś robi niesamowite wrażenie. Pożegnałem się z nim tego samego dnia. Napisałem list do Norberta, syna cioci z Berlina, że przyjadę na wakacje do pracy. Po tygodniu wyjechałem za granicę kopać rowy, tyrać na budowach, czyścić szamba, strzyc żywopłoty i trawniki, uczyć się języka niemieckiego z dala od polskich mądrości na temat związków biznesu i rodziny.