7.
Nie mogę napisać o mamie, nie popadając przy tym w patos. Ale nawet gdybym chciał ją opisać, to musiałbym wyssać ze wszystkich hagiografii to, co najświętsze i pomnożyć przez nieskończoność. Zawsze cierpliwa, zawsze słuchająca, zawsze kochająca i do dziś martwi się o przyszłość swoich synów, których traktuje ciągle jak małe dzieci i którzy znowu stają się na kilka godzin małymi dziećmi, gdy zjeżdżają się do niej na obiady niedzielne.
Pochodzi z wielodzietnej i ubogiej rodziny, która pod koniec lat pięćdziesiątych przyjechała z okolic Lublina na ziemie odzyskane. Naturalną dobroć i ciepło odziedziczyła po swojej mamie. Z tą babcią mam związane same dobre wspomnienia. Od zawsze pamiętam ją jako starą, pomarszczoną, brzydką kobietę. Teoretycznie, będąc dzieckiem, powinienem uciekać od niej. Pasowała idealnie do wizerunku staruchy z lasu, która w swoim chlebowym piecu piekła małe dzieci. Jednak było inaczej. Wszyscy lgnęliśmy do niej. Gdy tylko rodzice zabierali nas na niedziele do dziadków, tuż po wejściu do babcinego domu rzucaliśmy się jej na szyję i kłóciliśmy o to, kto dzisiaj będzie czesał jej włosy. Babcia zawsze miała długie włosy i od zawsze koloru szaro-siwego. Miała w sobie także coś magicznego. Moja mama opowiadała nam o tym, jak to będąc dzieckiem prowadziła krowę z łąki. Nagle krowa się przewróciła. Zlana cała pienistym potem leżała na drodze. Spanikowana mama, jako mała dziewczynka pobiegła z krzykiem do domu i a chwilę razem z naszą babcią wróciły do zwierzęcia. Babcia wówczas obejrzała krowę, zajrzała jej do pyska i zaczęła coś szeptać do ucha. Następnie swoim fartuchem wytarła zwierzęciu łeb i zaczęła ocierać bok nieustannie mamrocząc coś pod nosem. I nagle krowa wstała. Zerwała się jak gdyby nic na cztery kopyta i prowadzona przez babcię dotarła do obory. Po całym zdarzeniu wypytywała mamę czy prowadząc krowę kogoś nie spotkała. Ta odpowiedziała, że tą i tą panią. Babcia na to:
– Uważaj dziecko, ona ma złe oczy.
Od tamtej pory każda kolejna krowa babcina, a miała zawsze jedną, miała przywiązaną do rogu czerwoną wstążkę. Drugi i ostatni raz użyła babcia swoich czarów kilkadziesiąt lat później. Mama urodziła pierwsze dziecko. Szczęśliwa chodziła z wózkiem po wiosce i chwaliła się swoim pierwszym synem. Któregoś razu, gdy wróciła z takiego obchodu Adam zaczął histerycznie płakać. Wył jak opętany. Nie potrafiła go uspokoić. W końcu babcia nie wytrzymała i zapytała:
– Czemu on ci się tak drze?
Ta opowiedziała o tym, że płacze tak od momentu powrotu ze spaceru. Babcia spojrzała na mamę, pokiwała z politowaniem głową. Następnie wzięła Adama na kolana. Napluła na swój fartuch i wytarła płaczące niemowlę. Adam się uspokoił. Przestał ryczeć i zasnął. Od tamtej pory do każdego naszego wózka była przywiązana czerwona tasiemka.
W ogóle fartuch był nieodłącznym fetyszem babci. Sprany i stary, ale zawsze czysty. Miał dużą kieszeń pośrodku, z której babcia wyciągała dla nas cukierki. To były przeważnie toffi, których mogliśmy pochłaniać niezliczone ilości. Nie dlatego, że były jakoś wyjątkowo smaczne. Zresztą o to, by nie brakło nam słodyczy dbała cały czas ciocia Kasia. Babcine toffi smakowały nam dlatego, że były babcine. Na wyścigi wyciągaliśmy ręce, a później licytowaliśmy wzajemnie, którego z nas babcia bardziej kocha, któremu dała więcej cukierków. Babcia jednak zawsze dawała po równo.
Babcia robiła najlepsze na świecie ruskie pierogi, które podawała ze skwarkami i śmietaną lub zsiadłym mlekiem. Były olbrzymie, całkowicie nieforemne w grubym cieście. Nie to co te, które dzisiaj robi mama. Wszystkie jak jeden. Tamte były inne. Kiedy babcia robiła pierogi natychmiast dowiadywał się o tym tata i ja. Razem szliśmy do babci a ta specjalnie dla nas podsmażała je na blaszanej patelni.
Największym utrapieniem babci był jej mąż, nasz dziadek. Niepoprawny kobieciarz, który przyłapany na kolejnym romansie wypierał się w żywe oczy. Babcia w złości wówczas mówiła do niego:
– Ty chujasie!
To było jej jedyne przekleństwo. Nigdy nie używała innych, przynajmniej ja nie pamiętam. Ale po wszystkim i tak wybaczała dziadkowi. Do końca spali w jednym łóżku.
Babcia, którą od zawsze pamiętam jako starą kobietę, nigdy nie chorowała. Aż do czasu. Któregoś razu zabrali ją do szpitala. Po tygodniu przywieziono ją z powrotem. Pół roku później znowu zabrało ją pogotowie. W szpitalu zapadła w śpiączkę i umarła. Pamiętam jeszcze jak siedziałem z mamą przy jej łóżku i jak mama głaskała ją po czole. Babcia nie otwarła oczu, tylko marszczyła czoło, tak jakby czuła dotyk ręki swojego dziecka.
Wraz z śmiercią babci skończyła się pewna epoka. Czas dzieciństwa, kobiety w fartuchu, która miała dla wszystkich swoich wnuków i wnuczek pełną kieszeń cukierków, rytuał świąt bożego narodzenia, kiedy to wszyscy schodziliśmy się do dziadków by zjeść wigilię. Wszystko się zmieniło, tylko nie dziadek. On dalej był psem na baby. Żerował głównie w okolicach swojego rocznika: 1913. Ale nie gardził też młódkami, to znaczy paniami w wieku mojej mamy, lub młodszymi. Te nie gardziły nim, bo miał wysoką emeryturę. Prawdopodobnie pokazywały mu one kawałek piersi, pośladka, uda a ten w zamian dawał im pieniądze. Jedno jest pewne: dziadek żył kobietami, a kobiety żyły dzięki niemu. Idealna symbioza. Już po śmierci babci, kiedy epoka wideo rozkwitała, a wypożyczalnie kaset wyrastały jak na drożdżach, sąsiad dziadka otworzył taką w naszej wsi. Dziadek wybrał się tak po sąsiedzku zobaczyć ten geszeft. Zaraz po tej wizycie oznajmił mi krótko:
– Dam ci pieniądze, kup mi wideo.
Kupiłem mu. Chociaż nie wiedziałem skąd taka nagła decyzja i w ogóle po co mu w tym wieku wideo. Ale kiedy miesiąc później mi powiedział:
– Przywieź mi z miasta kasety, tylko tak, żeby mama nie wiedziała.
Wiedziałem już w czym rzecz. Dziadek odkrył przebogatą krainę filmów porno. Zresztą miał tylko dwie własne kasety i były to jakieś DDR-owskie produkcje XXX.
Wszyscy ludzie kiedyś umierają. Prędzej czy później. Dziadek świadomości śmiertelności osobniczej doświadczył płacząc nad trumną żony. Później przeżył własny okres żałoby, który umilał sobie wódką. Żałoba się skończyła, ale dziadek dalej pił. Potrafił przyjechać do nas w niedzielę i wypić z ojcem jeszcze przed obiadem pół litra. Drugą połówkę stawiał ojciec po obiedzie. Kończyło się to tak, że tato szedł spać, kompletnie nawalony. Dziadek siadał na swój rower i jechał do domu, odwiedzając w drodze powrotnej swoje kobiety. Któregoś razu jednak, w trakcie pijaństwa w towarzystwie swoich wiekowych kolegów i koleżanek zasłabł. Upadł na ziemię, tracąc przytomność. Zanieśli go do domu. Nazajutrz odwiedził go lekarz rodzinny, który powiedział:
– Jak chce pan jeszcze pożyć, to żadnej wódki więcej.
Od tej wizyty dziadek nie pił. Do śmierci nie wziął alkoholu do ust. Przesiadywał później całe dnie przy swoim kaflowym piecu, na którego płycie babcia smażyła nam pierogi. Patrzył w okno i oglądał świat. Czasami wychodził na podwórko, siadał na kamieniu z piaskowca i czekał na swoje kobiety, które odwiedzały go regularnie każdego miesiąca, po tym jak listonosz przyniósł mu emeryturę. W tych dniach się ożywiał, stawał się wesoły, zabawny, dowcipny. Moje ciotki znały doskonale słabość dziadka. Starały się wyczuć godziny odwiedzin utrzymanek. Zaczajały się one przed płotem aby w odpowiedniej chwili przepędzić ladacznice. Wysyłały też swoje córki, moje kuzynki, do dziadka aby wyciągnęły ile tylko się da z jego portfela zanim on rozda swoim jak to mówiły kurwom. Prosiły go:
– Dziadek, daj na buty.
Dziadek nigdy nie ulegał takim błaganiom. Zawsze mówił:
– Nie mam, kupiłem węgiel.
To była jego standardowa odpowiedź. I gdyby tak policzyć ile to razy dziadek w roku kupował węgiel, to mógłby otworzyć skład opału. Cały rok, każdego miesiąca oznajmiał, że kupił węgiel i nie ma pieniędzy. A ciotki szlag trafiał, gdy widziały panie, wychodzące od dziadka obładowane torbami, z których wystawały kiełbasy i szynki.
Do końca zachował przytomność umysłu. Nie był jednym z tych mamroczących starców, którzy zapomnieli co gdzie włożyli minutę temu. Starość oszczędziła jego mózg, ale nie ciało. Jakieś dziesięć lat po tym, gdy stał nad trumną swej żony, zachorował na grypę. Trafił do szpitala, w którym przeleżał kilka dni. Wypisano go wkrótce i wrócił do domu. Odwiedziła go mama. Ten jej powiedział, że zjadłby z chęcią te kopytka z ciemnym sosem, które zawsze u nas jadał na obiadach. Mama mu przygotowała i na drugi dzień zaniosła. Dziadek zjadł, porozmawiał z mamą jeszcze o różnych sprawach. Umarł tej samej w nocy, w śnie.
Dziadek też nigdy wcześniej nie chorował.
Mama czasami powtarzała nam jedną z mądrości, którą słyszała od swojej mamy:
– Dziecko, w trakcie wichury drzewo, które cały czas skrzypi, nie upada. Przewalają się tylko zdrowe drzewa, a nie te wiecznie skrzypiące.
Wracając do mamy. Od wypadku ojca przejęła ona na swoje barki obowiązek utrzymania rodziny. Nie było to łatwe. Dorastający chłopcy mają nieograniczony apetyt. Są wiecznie głodni. Dlatego robiła co mogła, by wyżywić nas i męża. Nie było w tym jednak nic nadzwyczajnego. Prawdziwy egzamin z dzielności zdała, gdy któregoś razu jej mąż wrócił od kardiologa z informacją, że musi być operowany. Że konieczne jest wszczepienie sztucznej zastawki sercowej. Byłem wówczas w siódmej klasie szkoły podstawowej. Najbliższy szpital, w którym robiono takie operacje znajdował się w Poznaniu. Nie wiem jak to zrobiła, ale natychmiast znalazło się dla ojca miejsce w tym szpitalu. Ojciec pojechał do Poznania. Wszystko było przygotowane. Nawet ustalony był termin operacji. Lecz dzień przed zadzwonił ojciec i powiedział mamie, że operacja została przełożona i że pan doktor koniecznie chce rozmawiać z kimś z rodziny. Mama natychmiast zorganizowała transport do Poznania i pojechała. Długo nie wiedziałem po co. W każdym razie po tej wizycie ojca operowano i szczęśliwie żyje do dnia dzisiejszego.
Dopiero niedawno mama opowiedziała o tym, że pan doktor przyjął ją w swoim gabinecie. Pokazał słoiczek z kawałkiem plastyku, i opowiadał o tym, w jaki sposób i gdzie to będzie wszczepione. Opowiedziała też o tym, jak wychodząc z gabinetu zostawiła lekarzowi na biurku kopertę, w której było dwa tysiące marek wszystkie nasze oszczędności, które rodzice uzbierali przez lata z tych pieniędzy, które dostawali potajemnie od cioci Kasi. Opowiadała też o tym, jak pan doktor otworzył kopertę, przejrzał banknoty i powiedział:
– Na pewno jutro, o dziewiątej rano będziemy operować. Proszę uspokoić męża.
I o tym jak ją z uśmiechem odprowadzał do wyjścia.
Dzisiaj jak jej opowiadam o swoich perypetiach życiowych, ona śmieje się i mówi:
– Ale z ciebie szatan!
Ja jej odpowiadam:
– Mamo, jaki szatan? Ja i tak pójdę do nieba, bo na pewno jeżeli niebo istnieje to ty w nim masz teraz swoje miejsce. A ty nigdy nie pozwolisz, nawet samemu bogu na to, by jedno z twoich dzieci włóczyło się po piekle.
Najgorsze jest to, że nie pamiętam, żeby mama kiedyś była chora.