Kiedy chłopcy zobaczyli w oddali znajome rysy starego kościoła, przyspieszyli kroku. Osiedle, na którym mieszkali leżało w bezpośrednim sąsiedztwie sakralnej budowli. Chcieli jak najszybciej znaleźć się we własnym mieszkaniu, zdjąć buty, napić się herbaty jednym słowem wypocząć.
Kiedy znaleźli się między blokami, wybudowanymi jeszcze przez władzę ludową w latach siedemdziesiątych, które przypominały betonowe prostokąty, Adamski klepnął przyjaciela w plecy i powiedział:
– Nareszcie! Nasz hajmat. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Jednak Dżak nie podzielał w tym momencie jego entuzjazmu. Jeszcze całkiem niedawno radował go widok psich odchodów, miedzy którymi lawirował szukając skrawka trawnika nieskażonego fekaliami, na którym mógłby się położyć i porozmyślać o wszechświecie. Teraz całe otoczenie drażniło go. Ten świat już nie jest moim światem myślał Zasługuję na coś lepszego. Jestem kimś, a każdy, kto jest kimś nie może mieszkać wśród psich gówien i szarych fasad bloków!
– Ej, co ci jest? zaniepokoił się Atomizer, który zauważył ten brak entuzjazmu.
– A nic, nic. Tak zamyśliłem się nieco zbył go Dżak, który w tej chwili nie miał ochoty na ekshibicjonistyczne zwierzenia. Mimo, że Adamski był jego najlepszym przyjacielem, to czuł, że nawet on do niego jakoś już nie pasuje. Zamiast chłopaka w dresie u swego boku widziałby chętniej metroseksualnego, wychudzonego młodzieńca, także jak i on w okularkach. To poprawiłoby jego wizerunek medialny. Jak powszechnie wiadomo okulary dodają inteligencji tym, którzy je noszą. Są dowodem kultury czytania, bowiem powszechnie wiadomo, że to w trakcie wielogodzinnych lektur wzrok się przecież psuje i wymaga korekty. Adamski nie nosił okularów. Poza tym Dżak, jako wieszcz podskórnie odczuwał potrzebę zmiany. Był na nowej drodze. Na tej, która zarezerwowana była tylko dla niego jako laureata konkursu im. Kościotrupków. Adamski jako relikt epoki przedwieszczowskiej, powinien pozostać tam, gdzie jest. Oczywiście może on jeszcze być pomocny, na przykład w zbudowaniu strony, ale przecież nowy modus vivendi zobowiązuje, wymaga.
O tym nie chciał poinformować zainteresowanej osoby przynajmniej do czasu, gdy skonstruuje jego stronę internetową. Póki co, Adamski był jedynym człowiekiem, który zrobi to zupełnie za darmo, a Dżak nigdy nie należał do tych, co to niczym medyceusze włoskiego renesansu, szastali pieniędzmi na lewo i prawo, wspierając rozwój sztuk wszelkich. W tym zakresie miał raczej naturę chomika.
I kiedy we dwójkę dochodzili do ich klatki schodowej, ta sama dozorczyni, na której onegdaj Dżak z lubością trenował trzynastozgłoskowca, ujrzała ich, odrzuciła miotłę i wycierając brudne od ziemi dłonie w kufajkę pobiegła w ich kierunku krzycząc:
– Zaczekajcie chwilę!
Chłopcy przystanęli. Myśleli, że pani Zdzisia, bo tak miała dozorczyni na imię, chce ich poinformować o kolejnej podwyżce czynszu, uchwalonej przez zarząd spółdzielni. Jak się okazało nie to miała w planach. Zbliżywszy się do chłopców powiedziała do Dżaka:
– Czy wiesz, że byłeś wczoraj w teleekspresie? Całe osiedle o tym mówi. Mu się tu wszyscy cieszymy. Niech no cię uściskam,
Powiedziawszy to chciała objąć Dżaka, ten jednak odsunął się od niej o krok i powiedział stanowczym tonem:
– Szanowna pani, wypraszam sobie! Proszę się nie zbliżać, bo mnie pani jeszcze pobrudzi i niech pani od dziś zwraca się do mnie per pan.
Pani Zdzisia stanęła jak wryta. Nie wiedziała jak ma zareagować. Po czym, uznając że to jest żart ponownie wyciągnęła rękę do Dżaka mówiąc z uśmiechem:
– Nie żartuj, przecież znam cię od dziecka.
Dżak znowu się odsunął i powiedział:
– Wcale nie żartuję. Proszę się do mnie zwracać należycie, a jak już pani zechce mi podać rękę, to proszę ją najpierw umyć.
Dozorczyni posmutniała. Z zawstydzeniem obejrzała dłoń. Faktycznie, nie była czysta. Ale przecież tego rodzaju brudu, który powstaje, gdy ziemia wciera się w zgrubiałą od pracy skórę, nie sposób domyć. Ona nie miała wydelikaconych dłoni intelektualistki. W milczeniu schowała ręce do kieszeni kufajki.
Reakcja Dżaka zdumiała nawet Adamskiego, który przyzwyczaił się do tego, że jego przyjaciel ma obsesję na punkcie formy grzecznościowej. Jednak pani Zdzisia, którą znali od małego, w którą jako dzieci dla hecy rzucali kasztanami, zawsze mówiła do Dżaka na ty i nigdy Dżak nie protestował. To prawda, że Dżak jako licealista potrafił sprać dzieciaki z podstawówki za naruszenie swojej godności osobistej, ale pani Zdzisia to pani Zdzisia, ona była cały czas poza zasięgiem tej fanaberii. Przynajmniej do dnia dzisiejszego. Dlatego Atomizer ze zdziwieniem, ale także z pewnym niepokojem, spoglądał w tej chwili na przyjaciela.
Pani Zdzisia, jak to z prostymi ludźmi bywa, zamiast obrazić się i odejść, stała ciągle przed bohaterem wczorajszego wydania teleekspresu. Tym razem, zachowując odpowiednią formę i konieczny dystans, powiedziała:
– Wie pan, moja córka, ta, co to choruje na agorafobię i od lat nie wychodzi z mieszkania, bardzo pana podziwia. Ona też pisze wiersze. Prosiła, żebym ci… o przepraszam poprawiła się żebym panu pokazała jeden ze swoich wierszy, żeby pan powiedział, co o nim myśli.
Powiedziawszy to wyjęła z kieszeni dłoń, w której trzymała starannie złożony zwitek papieru, owinięty w folię śniadaniową, żeby się przypadkiem gdzieś w trakcie pracy nie pobrudził i nieśmiało podała młodzieńcowi.
– Szanowna pani, z chęcią zrecenzuję wiersz pani córki, ale pod warunkiem, że mi pani zapłaci. Stawka za wers wynosi siedemnaście złotych.
Pani Zdzisia nie bardzo rozumiała o co chodzi z tymi wersami. Ale, jako że zawsze miała przy sobie całe dwie dychy, tak na wszelki wypadek, to wyjęła portfel, wyciągnęła banknot i podając go Dżakowi powiedziała:
– Zgoda, proszę powiedzieć.
Dżak schował pieniądze do jednej z kieszeń czarnej kapoty, następnie wziął karteczkę, wypakował ją z folii i przeczytał wiersz w milczeniu. Po chwili namysłu, oddając wiersz pani Zdzisi powiedział:
– Grafomania.
– Czy mógłbyś… przepraszam, czy mógłby pan powtórzyć, żebym to zapisała poprosiła pani Zdzisia, która nie przywykła jeszcze do tego per pan.
– G R A F O M A N I A powtórzył wolno i wyraźnie Dżak, śledząc wzrokiem ruch długopisu, którym notowała dozorczyni jego uwagi na temat wiersza córki.
– Tylko tyle o wierszu? zapytała pani Zdzisia.
– Tak, tylko na tyle. Na tyle panią stać. Równoważnik zdania traktuję jako wers odpowiedział, wręczając zakłopotanej dozorczyni trzy złote reszty.
Kobieta nie wiedziała co odpowiedzieć. Skąd mogła wiedzieć, co to jest równoważnik zdania, który na dodatek okazuje się być wersem. Nigdy nie interesowała się teorią języka. Nie to, żeby nie miała na to ochoty. Przeciwnie. Jako panna dużo czytała. Podobały się jej romanse. Opowieści o tym, jak chłopcy z bogatych rodzin zakochują się w biednych dziewczynach i w ukryciu biorą ślub, bo rodzice pana młodego nie akceptują wyboru syna. Pani Zdzisia, także biedna z domu, marzyła o swoim królewiczu. Jednak życie, jak to zwykle w życiu bywa, zamiast królewicza miało jej do zaoferowania tylko syna sąsiada. Wspólnym mianownikiem ich związku nie było głębokie uczucie, ale bieda, którą dzielnie znosili oraz jedyna córka. To ona była całym dorobkiem, największym sukcesem pani Zdzisi, zwłaszcza po śmierci męża. Zrobiłaby dla nie wszystko. Jednak w tej chwili kompletnie nie mieściło jej się w głowie, że za jedno słowo zapłaciła całe siedemnaście złotych. Mogła za to przecież kupić prawie półtora kilo schabu bez kości i podzielić go na kilka obiadów. No, ale czego nie robi się dla własnych dzieci zwłaszcza, gdy są chore.
Kiedy dozorczyni miała odejść, niespodziewanie wtrącił się Adamski, który aż wrzał wewnętrznie i czekał aż będzie miał okazję wygarnąć przyjacielowi, co myśli o jego zachowaniu w stosunku do pani Zdzisi.
– Ochujałeś stary? warknął Chociaż uzasadnij, że to grafomania. Nie odsyłaj pani z jednym słowem. Zapłaciła ci, to postaraj się trochę.
– Nie wtrącaj się odpowiedział Dżak To moja sprawa, ja jestem specjalistą od wierszy. Jeżeli mówię, że grafomania, to grafomania i nie ma co dyskutować.
– Ja pierdolę, doszczętnie zgłupiałeś. Nie poznaję cię rzekł Adamski i zaczynał otwierać drzwi klatki schodowej. Obracając głowę do przyjaciela dodał:
– Jak chcesz u mnie nocować, to przygotuj tysiąc złotych, tyle biorę za dobę poczym zniknął w mroku korytarza.
Dżak zaskoczony gwałtowną reakcją Atomizera zaczął się zastanawiać: Czemu on się przypierdala? Przecież wie, że od dawna chciałem zarabiać na wierszach. O co mu chodzi?
Kiedy bił się w głowie z podobnymi myślami, w pewnym momencie przed oczami pojawiła mu się nagle zgarbiona sylwetka ojca i jego słowa: Pamiętaj synu, jest tylko czerń i biel….
Dżak jakby się opamiętał. Spojrzał na dozorczynię, która była tak samo jak on zaskoczona gwałtownym odejściem Adamskiego i powiedział:
– No dobrze, powiem pani więcej. Proszę przygotować długopis. Już mogę?
– Chwilka… o teraz, już można.
– Uważam, że wiersz jest grafomański, ponieważ w tekście pojawia się słowo kurwa. Żaden prawdziwy poeta, nie wspominając o wieszczach nigdy nie użyje w tekście rzeczownika kurwa. Proszę o tym powiedzieć córce.
Dozorczyni zapisawszy skrupulatnie uwagi, pożegnała się i wróciła do swojego zajęcia. Natomiast dumny z siebie Dżak udał się do mieszkania, w którym pewnie czekał już na niego przyjaciel. Chciał mu opowiedzieć nie tyle o swojej pierwszej, profesjonalnej recenzji wiersza, ale przede wszystkim o swoim dobrym uczynku. Każdy wieszcz jest przecież bezwzględnie dobry, on też takim właśnie jest. Całe sto osiemdziesiąt jeden znaków, nie wliczając w to przerw na złapanie oddechu, całkowicie za darmo! Oto jaki dobry jestem! Oto moje poświęcenia dla świata! powtarzał w myślach dumnie.
20 grudnia, 2007 o 14:32
Trochę głupio tak pochlebnie, ale muszę, bo potrafił Pan wydobyć ze mnie, tą sugestywną scenką z dozorczynią, ten sam uścisk w gardle, kiedy jako chłopiec czytałem chciwie „Serce” Amicisa.
Niby różnica wieku duża, a zawilgocenie oczu takie samo…
20 grudnia, 2007 o 14:40
a wracając do Dżaka, to trochę poszedł tu Pan na skróty ;)
Ja bym to widział inaczej:
wyraz „kurwa”, to z pewnością ostatnie słowo, które Dżak by potępił. Co innego „dusza”, tutaj Dżak powinien dostać alergicznej wysypki! Albo „miłość”, czy coś w tym stylu…