PoliszFikszyn (28)

17 grudnia, 2007 by

28

Znalazłszy się z powrotem w auli Dżak nie zwracał już uwagi na stojącą tuż obok niego diwę telewizji publicznej. Rozglądał się uważnie, szukając w tłoczących się dookoła ludziach rodziców. Nie dlatego, że tęsknił. Powód był inny. W tej chwili obudziło się w nim wspomnienie zasad, które na przemian wpajali mu rodziciele, starający się wychować syna dobrego człowieka. Dżak przypomniał sobie ostatnią rozmowę z ojcem o wartościach, która odbyła się przy trzeciej dolewce pomidorówki. Usłyszał wówczas:
– Synu nie bądź cool, nie bądź zajebisty, nie bądź fajny. Bądź po prostu dobry.
I kiedy próbował wytłumaczyć tacie, że to są synonimy przecież, umęczony życiem rodziciel spojrzał na niego, odsunął talerz z zupą i powiedział:
– Synu, synu, zapamiętaj sobie raz na całe życie, dobry człowiek widzi wszystko tylko w dwóch kolorach. Dla niego istnieje wyłącznie czerń i biel. Wszystkie odcienie szarości, wszystkie synonimy, wymyślili łajdacy, by usprawiedliwić własne podłości. Pamiętaj, świat jest tylko i aż podwójny, jest dobry albo zły. Alternatywa nie ma trzeciego członu, który mógłbyś wybrać. Dlatego w życiu decydujesz się na dobro lub zło.

Właśnie te słowa, którymi ojciec uwieńczył procesy wychowania syna, odbierały Dżakowi w tej chwili spokój ducha. Chaos myśli spowodował, że chłopiec zapomniał całkowicie o zwycięstwie, o wszystkich reporterach i błyskach fleszy, a nawet o Torbickiej. Czy pragnienie sławy jest czymś złym? Czy to, że zrobię wszystko, by zaistnieć medialnie, by byś kimś jest złe? Co tu jest czarne a co białe? zmagał się w myślach z nauką ojca. Ocknął się dopiero, gdy poczuł dotyk na ramieniu i usłyszał:
– Synku, jestem z ciebie bardzo dumna.
– Mamo! powiedział podniesionym tonem Dżak, rzucając się jej na szyję Naprawdę? Dumna jesteś ze mnie?
Jak nigdy, właśnie w tej chwili potrzebował od rodziców potwierdzenia, że w drodze ku sławie, nie zboczył ze ścieżki cnoty, której principia wbijano mu do głowy przez całe dzieciństwo.
– Tak synku, tak odparła, głaszcząc syna po głowie.
– Mamo, a gdzie jest ojciec? zapytał po chwili i zaczął poszukiwać wzrokiem znajomej
sylwetki.
– Jest tu, stoi z tyłu, trochę na uboczu. Wiesz jak to ojciec…
– To chodźmy do niego!
– Może lepiej nie powiedziała smutno.
– Co się stało? Dlaczego nie? dopytywał się młodzieniec.
– Jakby ci to powiedzieć powiedziała zatroskana kobieta on potrzebuje trochę czasu. Daj mu trochę czasu synku.
– Aż, tak?
-Tak.
Dżak posmutniał. Wiedział, że jedyna osoba, u której mógł otrzymać katharsis, nie chciała go w tej chwili oglądać. Tak bardzo ciebie potrzebuję! Właśnie teraz, nie kiedy indziej! Teraz, gdy przeciw sobie iść muszę! A ciebie nie ma! myślał z wyrzutem.
– Zapraszamy do zdjęcia usłyszał z boku. Była to Grażyna, która aranżowała ustawienie gości, do pamiątkowego zdjęcia.
– Dżak, ty staniesz z przodu, obok ciebie rodzice i profesor Willg…
– Nie, nie przerwał jej Rodzice staną z tyłu, w ostatnim szeregu.
– Ale… zdziwiła się Grażyna i już chciała coś dodać, gdy nagle wtrąciła się matka:
– To żaden problem, staniemy sobie z tyłu.
A następnie poprawiła czarną torebkę, którą miała na ramieniu, uśmiechnęła się do Dżaka takim rodzajem uśmiechu, którym tylko matki obdarowują swoje potomstwo i powiedziała:
– Jeszcze raz gratuluję synku.
Odwróciła się i wolnym krokiem odeszła w cień, tam gdzie nie było już światła kamer i błysków fleszy. Dżak odprowadzał ją przez chwilę wzrokiem. Myślał: Idziesz do cienia, tam gdzie cały czas jest ojciec. Sami tego chcieliście. I kto teraz jest po jasnej stronie? Zawsze powtarzaliście o wyborze, że jest czerń i jest biel. Dokoła mnie wszystko teraz jest białe, jest jasne. A wy? Gdzie teraz jesteście? Co teraz widzicie? Nic, tylko czerń!

– Uwaga! A teraz wszyscy, na mój znak uśmiechają się i patrzą do obiektywu poprosił fotograf, majstrując jeszcze coś przy aparacie.
– Uwaga! Teraz!
Błysnął flesz a następnie wszyscy zaczęli się rozchodzić i rozmawiać w grupkach. Nastąpiła część nieoficjalna całej ceremonii, w trakcie której Dżak już nie spotkał ani mamy ani ojca. Zresztą w tej chwili przestał myśleć o rodzicach, bo właśnie obsługa cateringowa wniosła pierwsze przystawki na ogromnych, niklowanych tacach. Większość gości natychmiast ruszyła w stronę rozstawionych stołów. Rozpoczęła się mordercza przepychania. Panowie około czterdziestki, którzy do tej pory byli dżentelmenami, teraz szli w zwartym szeregu na przedzie falangi, nie dopuszczając by nie daj boże przedarła się przez nią nie tyle kobieta, bo wiadomo, że one mało jedzą, ale jakiś staruszek. Osoby w podeszłym wieku znane są z tego, że na wszelkiego rodzaju przyjęciach rekompensują sobie brak zainteresowania ze strony młodszych biesiadników właśnie jedzeniem. W tym zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na szczupłą blondynkę, która w tłoku zgubiła gdzieś kolczyk. Niczym piłka odbijała się od wyjściowych butów, gdy na czworakach poszukiwała zguby.
Dżak, u boku którego pojawili się Lusia z Adamskim, już miał dać sygnał bandzie, do ataku na bufet zanim zostanie kompletnie ogołocony przez wygłodniałą hordę, gdy w tej samej chwili powstrzymała go weteranka takich imprez Grażyna, która od jakieś czasu nie odstępowała gwiazdy wieczoru ani na krok.
– Poczekajcie. Teraz rzucili zapychacze, za chwilę dadzą to, co najlepsze powiedziała.
– A co to są zapychacze? zdziwił się Dżak.
– To sałatki ziemniaczano-majonezowe, zawsze podają je jako pierwsze. Świnie na farmach zapychane są ziemniakami, dlaczego ludzie mieliby się nie pozapychać? zapytała retorycznie Grażyna, z cynicznym uśmiechem przyglądając się skopanej blondynce, która do tej pory miotała się między nogawkami smokingów i fraków w okolicy bufetu, przeszukując posadzkę.
Po dziesięciu minutach było już po wszystkim. Przy szwedzkim stole stały tylko niedobitki, wybierając z dna kryształowych misek majonez. Pozostali rozeszli się, klepiąc się po napełnionych brzuchach. Niektórzy nawet popuszczali pasek, który uciskał wydęty żołądek po sałatkowej wyżerce. I właśnie w tym momencie wprawni kelnerzy wnieśli dymiące półmiski. Były to pieczone gęsi, prosięta, w których rozdziawionych pyskach złociły się pieczone jabłka. Na szklanych tacach podano ryby i inne owoce morze, które z wyglądu przypominały te stwory z przepastnych głębin oceanu, które spotykał kapitan Nemo w trakcie podwodnych podróży.
– Teraz możemy iść jeść powiedziała Grażyna i udała się w kierunku wykwintnych dań. Dżak skinieniem głowy dał sygnał bandzie i po chwili wszyscy stanęli przy bufecie. To była prawdziwa orgia dla zmysłów. Próbowali wszystkiego, nawet ostryg. Lusia nie mogła się początkowo przekonać do konsumpcji istoty żywej, która po otwarciu muszli trzęsie się i pachnie jak ryba, chociaż wyglądem przypomina galaretkę. Nawet sugestia by skropić ją cytryna nie wydawała się dla nie przekonująca. Nie chciała jednak, by uznano ja za wieśniaczkę, która nie ma tak zwanej kultury rautu. Zatkała zatem nos i duszkiem wychyliła zawartość skorupki. Adamski nie miał takich dylematów. Bez żadnych oporów jadł na przemian kawior z bieługi, który przekąszał pieczoną kaszanką po staropolsku, z ostrygami i śledziami. Dżak, popróbowawszy trochę owoców morza, skupił w pewnym momencie całą swoją uwagę na pieczonym prosiaku. Krążył dokoła stołu, zastanawiając się, z której strony zacząć, z której odciąć pierwszy kawałek. Wziąwszy odpowiednie sztućce już chciał dokonać cięcia na boku rumianego warchlaka, gdy ponownie usłyszał Grażynę:
– Nie tu! Tu jest boczek, sam tłuszcz. Zacznij od dupy, tam jest chudziutka szyneczka.
Oczywiście posłuchał i tym razem sugestii. Nie miał bowiem żadnych powodów by nie wierzyć Torbickiej, tym bardziej, że jej uprzednia rada, by wstrzymać się od szturmu na bufet, gdy podane są pierwsze dania, była trafna. Dlatego bez zastanowienia wbił długi widelec w pośladek, a następnie z chirurgiczną precyzją odkroił od niego kawał soczystego mięsa. Wyborne! Wyborne! A ta chrupiąca skórka! Pyszności! myślał, przeżuwając kolejne kęsy.
Kiedy podano wino i inne napoje Dżak spojrzał na weterankę rautów, by upewnić się, czy można, czy należy znowu poczekać na coś lepszego. Grażyna domyśliła się, o co chciałby ją zapytać młodzieniec i rzekła:
– Tu już nie ma żadnych reguł.

Cała impreza skończyła się późno w nocy. Mniej wytrawni gracze szybko się upili i przysypiali gdzieś w kącikach. Niektórzy niezmordowanie trwali przy kolejnych flaszkach czerwonego wina, opowiadając historie swojego życia, o tym jak się zakochali, o tym jak się do tej pory nie mogą odkochać. W historiach tych najzabawniejsze było zawsze to, że zakochiwano się zawsze nie w swoich partnerach życiowych, ale w jakichś istotach z wczesnej młodości. Dżak wysłuchał kilku takich opowieści. W końcu i on zaczął odczuwać znużenie. Kiedy w towarzystwie reszty bandy chciał udać się w drogę powrotną, do hotelu, zagadnął go profesor Willg:
– Mogę was podwieźć, jedziemy do tego samego hotelu.
Dżak nie miał ochoty wracać na piechotę. O tej porze żaden tramwaj już nie jeździł, a z taksówki, ze względu na dobro szczęki Lusi nie zamierzał korzystać. Dlatego przystał na propozycję honorowego gościa i jurora w konkursie im. Kościotrupków, i razem pojechali do hotelu.

Kategoria: Bez kategorii | 11 komentarzy »

komentarzy 11

  1. Jan Mitręga:

    Torbicka musiała nieźle kiedyś Pana wkurzać ;-) Teraz jej już jakby mniej w mediach. Dla mediów obecność takich „osobistości” to constans; każda Torbicka natychmiast zastępowana jest nową Skrzynecką czy i inną Dodą. :)

    Jest tutaj pewien sympatyczny dysonans kontrastujący z sarkazmem całości. Matka Dżaka.
    To dobrze, że w ten sposób Pan to ujął. Matka zawsze jest święta bez względu na to, kim jest jej dziecko. Pan dużo u mnie zyskuje takim ujęciem.

  2. Jan Mitręga:

    Te dwa kolory, czarne-białe…
    Kiedyś czytałem, cytuję z pamięci: „bądźcie gorący albo zimni, letnich wypluje was z ust moich”.
    To pararela z czarno-białym. W większości jest to odnoszone do sfery moralnej człowieka.
    Jej przeciwieństwem jest dostrzeganie odcieni, przyjmowane jako cecha pozytywna bądź negatywna.
    Ludzie często posługują się tymi zestawieniami by chwalić lub ganić naprzemiennie jedną z tych postaw. Ani jedno, ani drugie nie jest – bo być nie może sztywną regułą wartą adaptacji. Są za to ważnym elementem naszej moralności i tylko w tej sferze istnieją na równych prawach. Same – funkcjonujące jako sztywna reguła są pozbawionym wartości pustosłowiem. Używanie ich zależy od okoliczności, które w danych chwilach występują.
    Od tego, jaki zestaw dla danej chwili wybierzemy będzie zależała nasza przyzwoitość i oceniana będzie jako wysoka lub żadna.
    Czy Pan się ze mną zgodzi? Pytam dlatego, bo cytat, którego użyłem, po raz pierwszy usłyszałem od Pana.

  3. admin:

    cytat o zimnym i goracym jest z Apokalipsy Janowej.

    co do rzeczy:
    kiedyś pewien zacny dziennikarz powiedział mi w obronie pewnego mniej zacnego człowieka: „czy ty wiesz, przed jakimi wyborami on musi stawać? ja mu nie zazdroszczę”. Na co odpowiedziałem: „Kazdy staje przed wyborami, i to własnie decyzja, co wybrać, zmienia jednego w anioła a innego w kanalie”.
    okazuje się, że w tym wszystkim najwazniejsza jest orientacja, zasada, którą się człowiek kieruje wybierając. nie ma ty mniejszego zła, kompromiisu etc., jest albo dobro, albo zło.

  4. Jan Mitręga:

    a czym jest wobec tego „dobro i zło”?
    W mojej świadomości tkwią te pojęcia i związane są z nomenklaturą, którą tu pominę.
    Oba te pojęcia funkcjonują w filozofiach teistycznych, które – jako zdeklarowany agnostyk – odrzucam.
    Gdyby zechciał Pan jeszcze w dwóch słowach podpowiedzieć, w jakich filozofiach poza teistycznych, pojęcia te w obszernych ujęciach występują?

  5. admin:

    platon ;) nieśmiertelny. tam nie ma żadnego boga, bo demiurg jest głupi jak but.

    dobro i zło, osobiście pojmuje jako kategorie absolutnie niedefiniowalne. skłaniam się raczej ku wewnętrznemu przeczuciu, co dobre a co złe.
    zresztą kazdy z nas ma prawdopodobnie swojego wewnętrznego daimoniona, który mu bez omyłki – nawet na przekór nam – wskaże, co jest dobre, a co złe.

  6. Jan Mitręga:

    Właśnie…widzi Pan….tu jest problem. I to nie jakiś tam, bo dla mnie absolutnie fundamentalny. W moim przekonaniu nikt z nas, ludzi, nie ma wewnętrznego daimoniona czysto biologicznego, tkwiącego jako element dziedzictwa genetycznego. Jest on nabyty.
    Zgodzi się Pan? Jeżeli tak, to konsekwencją takiej zgody będzie rozmazanie granicy pomiędzy tymi skrajnościami i uniemożliwienie rozróżniania tych pojęć poza nauką wynikającą z wychowania, czyli inaczej z indoktrynacji. Tak więc pojęcia te stracą jakąkolwiek wartość w sensie samej istoty biologicznej, a będą jedynie sztucznym tworem wpojonym nam przez ogół o określonych wartościach kulturowych. A to już prowadzi do bardzo nieprzyjemnych wniosków.
    No, ale przepraszam, że zabieram czas, wcale się nie obrażę, jeśli Pan nic nie odpowie .

  7. admin:

    nie mam na myśli tu wiedzy wrodzonej. to raczej pewien rodzaj wewnętrznej metafizyki, pełnej sprzeczności, która się w nas w pewnym okresie zycia kształtuje. nie wiem, czy jest ona nabyta, czy wrodzona (czy jej poczatek jest w nas tuż po urodzeniu).
    chodzi jednak o to, że tak jak nie mamy wątpliwości co do tego, że tortury na dzieciach są czymś bezwzględnie złym, tak samo to wewnętrzne przeczucie jasno określa wartość etyczną kazdego postępki, i nic nam do tego (możemy tłumić to alkoholem, narkotykami, ale jednak i tak nie uspimy owego daimoniona)

  8. admin:

    ps.

    nie wiem, czy potrzebowałbym całego procesu socjalizacji-indokrynacji, by mieć świadomość, że nie wolno torturować dzieci.

  9. Jan Mitręga:

    No właśnie, nie wie Pan.
    Istota tkwi w pytaniu, skąd bierze się w człowieku przekonanie, że (zostanę przy tym przykładzie) torturowanie dzieci jest złem? Czy gdyby nie było szkoły, rodziców, otoczenia, słowem – niczego, czy też mielibyśmy tę świadomość?
    W początkach starożytnej Sparty zabijano chrome noworodki. Uważano to za normalne i nikt nad tym nie przystawał. Mieściło się to w ich kulturze.
    U Majów czy Azteków składano ofiary bogom z młodych dziewcząt i również nie widziano w tym nic zdrożnego.
    O judaiźmie już nie wspomnę, bo zapewne słyszał Pan o ofiarach ojców z własnych synow. :)
    Dlatego dziwi mnie, że pisze Pan „nic nam do tego”.
    Właśnie, że wiele, bardzo wiele nam do tego. :)

  10. admin:

    no właśnie, te przykłady mordowania dzieci, to nic innego jak przykłady silnego uwarunkowania kulturowego. obyczaje te były wynalazkiem tych społeczności, nikt nie zabija swego potomstwa, małych dzieci. to jest sprzeczne z instynktem, a mimo to, kultura potrafiła ten instynktowny lęk, przed brakiem przedłużenia własnego rodu czy gatunku, przezwyciezyc.
    to nie oznacza, że matki czy ojcowie godzili się z takimi ofiarami. przecież w mitologii pełno jest przykładów (np. o Tezeuszu) o tym, ze ludzie pragnęli na siłe uchronić własne potomstwo, sprzeciwić się kulturowemu obyczajowi.

  11. Jan Mitręga:

    Czy były wynalazkiem, tego z całą pewnoscią nie wiemy ;)
    zbyt mało wiemy o cywilizacjach wcześniejszych,
    np. sumeryjskich, czy jeszcze wstecz, by to przesądzać i brać za pewnik.
    Ale argument o instynkcie zachowania gatunku – poprzez ochronę własnego potomstwa – do mnie, oczywiście, przemawia. Lecz on nadal niczego do końca nie wyjaśnia. :)

Chcesz dodać coś od siebie? Musisz, kurwa, musisz!? Bo się udusisz? Wena cię gniecie? Wszystkie wpisy mogą zostać przeze mnie ocenzurowane, zmodyfikowane, zmienione a w najlepszym razie - skasowane. Jak ci to nie odpowiada, to niżej znajdziesz poradę, co zrobić

I po jakiego wała klikasz: "dodaj komentarz"? Nie rozumiesz co to znaczy: "załóż sobie stronkę i tam pisz a stąd wypierdalaj"?