Chłopcy wyszli z kawiarni. Każdy trzymał w ręku blachę sernika. Dżak wziął ten najdroższy, z galaretką i rodzynkami. Nie dlatego, żeby mu galaretka czy rodzynki szczególnie smakowały, ale z całkiem innego powodu: ten sernik był najdroższy.
Jednym z elementów traumatycznego dzieciństwa, który odcisnął piętno na psychice dorosłego Dżaka, był chleb z cukrem. A wiedzieć należy, że peerelowska rzeczywistość, w której dorastał, nie rozpieszczała dzieci z rodzin hrabiowskich. Ród Menelów mimo, że nie posiadał genealogii arystokratycznej, to przecież miał w swej historii kobietę, która zmywając naczynia otarła się o przedsionek stajni rodu Koniecpolskich. Być może władza ludowa przeoczyłaby ten fakt, a ojciec młodego wówczas Dżaka, awansowałby w strukturach partii na stanowisko pierwszego sekretarza, gdyby nie pewien epizod. Otóż pewnego razu inż. Menel senior został zaproszony na uroczysty raut, który zorganizowano by uczcić wybudowanie pierwszego w Europie suchego doku remontowego dla statków dalekomorskich. Dyrektorzy stoczni oraz partia chcieli jakoś uczcić to bezprecedensowe w skali światowej wydarzenie i świętować triumf socjalistycznej inżynierii nad stęchłą imperialistyczno-kapitalistyczną technologią. Owo kolejne zwycięstwo na froncie walki o socjalistyczny świat postanowiono należycie, po proletariacku uczcić: czyli sto półlitrówek polskiej wyborowej na trzydziestu chłopa, wliczając w to kilka słoików śledzi, trzy cebule, dwa bochenki chleba no i ogórki kiszone w liczbie 12 (słownie: dwanaście sztuk).
Prawdopodobnie inż. Menel senior wytrzymałby ów piekielny wódczano-śledziowy maraton, jednak zajął złą pozycję że tak powiem startową.
Chcąc się przypodobać dyrektorowi generalnemu, postaci o wielkich wpływach w partii, usiadł tuż obok niego, by w którymś momencie delikatnie zasugerować, że przydałoby mu się większe mieszkanie. Przeoczył wówczas ważną rzecz. Otóż generalnym nie zostawało się wówczas ze względu na zasługi czy względy merytoryczne. Socjalistyczna droga awansu zawodowego grubą kreską odcinała się od konwencji rządzących karierą zawodową w świecie kapitalistycznym. Wprowadzono jedno i tylko jedno kryterium: kto więcej może wypić wódki, ten ma mocniejszy łeb, zatem: to łebski gość, ergo: człowiek mądry.
Po szóstym czy siódmym toaście na cześć rewolucji, Menel senior jeszcze się dobrze czuł, przynajmniej tak opowiadał małżonce na drugi dzień. Panowanie nad sobą tracić miał, gdy towarzysz dyrektor wznosił czterdziesty toast za nowy plan pięcioletni, w którym stocznia zobowiązała się wykonać replikę Titanika. Wówczas to, po wychyleniu do dna kieliszka nie opanował torsji i wyrzygał się towarzyszowi dyrektorowi na buty. Gdy ten to zauważył, powiedział do inż. Menela:
– Towarzyszu inżynierze, słabo wam?
– Hik, hik, nieee, hik, hik wybełkotał w pijackiej czkawce Menel i ponownie zwymiotował, tym razem rzygając na spodnie generalnego.
– Chłopie! powiedział generalny wyraźnie poirytowany postawą swego podwładnego. – Co ty odpierdalasz?
– Ja… hik … ja.. hik, hik, nie jestem…hik… żadnym…hik.. kurwa… hik…chłopem. Jestem hrabią… hik. powiedział inż. Menel i stracił przytomność.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie bierze serio pijackich deklaracji czy też wyznań. Ale przecież pojęcie zdrowych zmysłów należało do wokabularza świata zachodniego, którym z oczywistych względów gardziła władza peerelowska. Towarzysz dyrektor, przedstawiciel wiecznie czuwającej partii, zanotował w swoim czarnym notesiku następującą uwagę:
Towarzysz inż. Menel, podczas uroczystości partyjnej, wzgardził płodami chłopów i rodzimym alkoholem. Manifestując swoją pogardę dla socjalistycznej gospodarki zwymiotował dwa razy na przedstawiciela władzy, czyli na mnie, w osobie: towarzysza dyrektora generalnego, oraz na wykrzykiwał wrogie hasła, podkreślając swoją odrębność klasową (pilnie sprawdzić)
Dalszy ciąg wypadków był do przewidzenia. Inżynier Menel obudził się z potężnym kacem, w władzy natomiast obudziła się wątpliwość, co do robotniczego pochodzenia inż. Menela, które jako nastolatek zadeklarował w podaniu na studia. Sprawdzono zatem dyskretnie kroniki chrztu i okazało się, że wśród potomków rodu Menelów była nie tyle hrabina, co pomywaczka u stangreta hrabiny Koniecpolskiej. Wydano wówczas tajną dyspozycję o sygnaturze RN-23/SB/2-A/MO/UB, w której polecono zdegradować Menela do roli zamiatacza placu. Powodem, dla którego to zrobiono, nie była wydumana hrabiowska genealogia, niezgodna w doktryną rządów proletariackich, ale kłamstwo. Władza uznała, że inż. Menel skłamał, co do swego pochodzenia. Kłamstwo zaś w oczach ówczesnej władzy uchodziło za element w najwyższym stopniu reakcyjny i demoralizujący.
Od tego czasu rodzina Menelów z trudem wiązała koniec z końcem. Obniżka pensji zdegradowanej głowy rodziny, odbiła się głównie na menu. Już nie było niedzielnej pieczeni z wieprzowej karkówki, z deputatu mięsnego. Przy wspólnych obiadach, spędzanych przed talerzami pomidorówki, dominowało wymowne milczenie. Mały wówczas Dżak nie rozumiał istoty zdarzenia i ciągle domagał się a to słodyczy, a to znów zabawek, które tato zawsze przynosił do domu. Łatwo sobie wyobrazić tragizm takich sytuacji, w których mały Dżak pytał:
– Tatusiu, a co mi dzisiaj kupiłeś?
albo:
– Tatusiu, kupisz mi paczkę pod choinkę?
Bezradny ojciec w takich chwilach dusił w sobie pretensje do samego siebie, żal do systemu władzy, a następnie żal do całego świata, w którym nie mógł zarobić na zabawki czy czekolady dla dziecka. Jedynie małżonka, matka Dżaka, miała w sobie więcej woli. To ona wieczorami, gdy Dżak zasypiał w malutkim łóżeczku, pocieszała męża:
– Nie przejmuj się tak. Jeszcze będzie dobrze. Zobaczysz mówiła jak Dżak dorośnie to nam pomoże.
Zaiste to dzielna kobieta. Ten niebywały hart ducha miała w sobie od urodzenia. Była prostą chłopką, wychowaną na wsi wśród krów, które pasła czytając sobie książki dla zabicia czasu.
Zawsze chciała mieć dużo dzieci, ale zakochała się w inżynierze z dużego miasta, który skutecznie wybił jej wielodzietność z głowy. Nie przekonały go argument, że im więcej dzieci, tym później lepiej w życiu. Dzieci przecież pomagają swoim rodzicom, przynajmniej tak się dzieje na wsi. Najstarszy syn przejmuje ojcowiznę, a reszta mu dzielnie pomaga.
Pamięta jak dziś jego oświadczyny w parku. On przyszedł z kwiatami i pudełkiem czekoladek od Biklego, ona miała na sobie czerwoną sukienkę. Był maj. Ona, przytulając się do ukochanego, powiedziała:
– Kocham cię, chcę mieć z tobą dużo dzieci.
On powiedział jej wówczas:
– Też cię kocham. Ale wiesz, miasto to nie jest wieś. W mieście nie trzeba spalać kalorii w akcie prokreacji, licząc, że nakład energetyczny potrzebny w celu spłodzenia potomka, zostanie przez niego w przyszłości zrównoważony. Jedno dziecko nam wystarczy kochanie.
Ona wtedy nie zrozumiała nic z tych mądrych inżynierskich słów. Tak bardzo go kochała, kochała go ślepo. Jednak w tej chwili, gdy mąż został zdegradowany, pokazała co to znaczy wiejski hart ducha. Nie tylko potrafiła pocieszyć męża, dodać mu otuchy, ale zaspokoić głód słodyczy synka. Wymyśliła ona następujący frykas, mianowicie odkrajała pajdę chleba, polewała górną część wodą, a następnie posypywała go cukrem. Tak oto zrodził się peerelowski przebój kulinarny o nazwie chleb z cukrem. Szkoda, że wówczas nie opatentowała tej potrawy, ale nie myślała o tym. A nawet gdyby pomyślała, jako dumna reprezentantka bezinteresownego chłopstwa polskiego, nigdy nie zdecydowałaby się na zbijanie fortuny kosztem biedy. Mniejsza o to. W każdym razie zawsze, gdy Dżak dopominał się o cukierka, mama podawała mu chleb z cukrem, który utrwalił się w głowie chłopca, jako symbol troski rodzicielskiej, oraz znak epoki, w której przyszło mu spędzić dzieciństwo.
Jednak ta ascetyczna potrawa niezbyt długo cieszyła się popularnością w domu państwa Menelów. Z czasem Dżak zaczął wybrzydzać i marudzić, by w końcu zapałać szczerą odrazą do chleba z cukrem, który z taką troską przygotowywała mu mama. Obiecał sobie, że nigdy w życiu tego nie będzie jadł, nie zje też innych słodyczy, które będą nosiły najmniejsze choćby znamiona ascezy warsztatu cukierniczego. Dlatego zadowalał się tylko wykwintnymi tortami, najbogatszymi ciastami, nadziewanymi czekoladami. Innymi słowy, zaczął kierować swoje preferencje kulinarne w stronę luksusu. Luksus kojarzył mu się jednoznacznie: to co drogie, to jest smaczne.
Podziwiając najdroższy sernik Dżak czekał z Adamskim na to, aż Lusia zapłaci rachunek i do nich dołączy. Czekała ich jeszcze długa droga do hotelu, w którym mieli spędzić noc. Musieli dobrze wypocząć, jutro bowiem wybierali się na galę konkursu im. Kościotrupków.