Paweł Kozioł w majowej „Lampie” dokonuje ekwilibrystyki recenzenckiej, by obszerny tom artystki multimedialnej docenić i wycenić, ale nie bardzo się mu udaje. Żałosne są porównania do „Boskiej komedii” Dantego, do biblijnej „Pieśni nad pieśniami”. Wszystko, co się napisze w obliczu tak nikomu niepotrzebnego utworu, staje się nie tyle śmieszne, co bezradne.
Trzystustronicowe wydrukowane wynurzenia autorki na wysokogatunkowym papierze z dołączoną płytą CD i recytacjami sławnego, topowego aktora, prezentują się imponująco.
Okładka, na której umieszczono rysunek techniczny lalki do badania samochodowych wypadków, przypomina mapę Leonarda da Vinci sporządzoną podczas nielegalnej sekcji zwłok. Były to badania zakazane karą śmierci. Dzisiejsza, komputerowa mapa cierpienia lalki do crash-testów jest metaforycznie przez poetkę zasugerowana okładką i obiecuje, że pod nią takie liczne obrażenia, jakich dzisiejszy człowiek doświadcza i poetycką symulację, dostanie.
Podmiot liryczny wyrusza po dantejskich przestrzeniach samotnie, wchodząc jedynie w kolejne awatary. Nawet nie schizofrenicznie, ale cynicznie rozpada się podmiot liryczny na trzy wcielenia: obsługującą Niebo Blu, Czyśćca doświadcza Bianka, a w Piekle rządzi Bruna. Monologują wolnym wierszem wypompowane z wszelkich, odwiecznych takiemu wywodowi powodów. Śmiertelna nuda i zdumienie, że tak właśnie można pisać poemat o śmierci, napada czytelnika spazmatycznie, paraliżuje go i doprowadza do faktycznej śmierci duchowej.
W Pieśni rozpoczynającej wędrówkę, poetka przedstawia przewodniczkę:
„(…)Moje oczy porasta cierpki zarost zapomnianej
na policzku rośnie warkocz mojej siły Samsona
po moim grzbiecie biegają drogocenne pchły(…)”
[Pieśń zerowa Usprawiedliwienie]
Tak uzbrojona, niewiele też może opowiedzieć. W miejscu prób skontaktowania się z czymś, co mogłoby czytelnikowi zasugerować chociaż znane mu obrazy z własnego życia, następuje niekontrolowany słowotok nie powiązany z żadnym sensem.
Pamiętamy, że u Juliusza Słowackiego w poematach metafizycznych zrozumieć niczego nie sposób i do dzisiaj, co wieszcz chciał powiedzieć, zdania są podzielone i tak naprawdę nikt głowy nie da, o co mu chodziło. Ale u dzisiejszej poetki Bianki Rolando nie czuje się wysiłku zrozumienia z żadnej strony. Ani poetka, ani czytelnik nie są w stanie bełkotu rozszyfrować.
Przechadzająca się z Blu po plaży symbolizującej Niebo napotyka na różne dziwaczne obrazy, im dziwaczniejsze, tym bardziej wiarygodne. Poetka wprowadza surrealizm w miejsce pustki i warsztatowej nieudolności.
Część Niebo, jak i pozostałe części, zawierają po około czterdzieści pieśni i inwencja autorki goni resztkami, wprowadza więc kaleki i różne dziwaczne akcesoria.
Czytelnik wchodząc z bohaterką, imienniczką autorki, Bianką w Czyściec, ma nadzieję, że przybliży to mu chociaż autobiograficznie sens utworu. Najprawdopodobniej podane wyobrażenia są wymyślone (co autorka w wywiadach potwierdza), a liczne urazy, nastroje rzygawiczne, uczucie zamknięcia w zamrażalniku lodówki czy niesmak kożuchów w barze mlecznym, to tylko bardzo ogólnie podane ludzkie cierpienia.
Najwięcej chyba pikantnych szczegółów opresji znajdujemy w czterdziestu pieśniach Piekła, gdzie wcielenie podmiotu lirycznego w Brunę owocuje doświadczeniami samego zła, wyśpiewanymi przez postacie historyczne. Autorka swobodnie skacze po epokach i kontynentach wyłuskując piekielne czyny naszych przodków.
By się nie rozpisywać nadto, ponieważ materiału znaczeniowego w „Książce” jest bez liku, jakby autorka bała się jakiejkolwiek mentalnej szczeliny i oddechu który mógłby ten brak logiki w wymienianiu coraz to nowych okropieństw zdemaskować, wyznaję jedynie, że jako czytelnik walkę z utworem przegrałam.
Oczywiście wszystko można zwalić na wizyjność i metafizyczny temperament autorki, nie przeznaczony dla prostaczków i zwykłych zjadaczy chleba.
Najprawdopodobniej nawet i sama autorka nie brała pod uwagę, by ktoś „Białą książkę” przeczytał dobrowolnie.
Maciej Sthur, jako nowoczesny aktor do wynajęcia w swojej egzaltowanej interpretacji pokonuje wyzwanie z widocznym brakiem zrozumienia recytowanych strof.
Z wywiadów z poetką dowiaduję się, że książka sprzedaje się wyjątkowo dobrze, nawet w wypadku, gdy, jak sama autorka przyznaje, jej nabywcy nie wiedzą, o co w niej chodzi.
Obcowanie z tajemnicą może być tańsze, jeśli ekologicznie sprzedawałoby się same okładki, które na półce wyglądają tak samo, jak atrapy książek, a tak samo cieszą oko.
16 września, 2009 o 6:31
ewo, w tym tygodniu nie będę miał czasu na czytanie Rolando.
Przygotowuję sie do egzaminów czeladniczych. Będę dyplomowanym murarzem. Wyobrażasz to sobie?
Oto moja praca dyplomowa, którą przygotowuje (taka odmiana dysertacji):
Ale jak wiesz nie samą pracą żyje człowiek. Przeciez i ty robisz sobie przerwy, pływasz na basenie itp. Ja w przerwach, zamiast czytać Rolando, przygotowuje dla siebie i Jeanette sushi. Takie jadliśmy wczoraj:
Zdumiewająca prostota: surowa ryba podana z gotowanym ryżem – to tylko japończycy mogli wykombinować.
Żeby nie było, że tylko pracuje i gotuje. Oczywiście znajduje czas dla swojego hobby.
W tym roku będzie bardzo dobre calvados. Jabłka są wyjątkowo aromattyczne i cierpkie.
16 września, 2009 o 6:45
ewo, co się stało z twoją stroną?
zamiast fotki na tle wagonu z ekranu szczerzy do mnie zęby odpicowana w photoshopie blondyna
16 września, 2009 o 8:37
Odpicowana dziewczyna była, ale już jej nie ma.
Zdjęcia traktuję ze zrozumieniem i sympatią, bo mój syn jest zmuszony w ten sam spośb zarabiać na życie. Jest myślicielem i chyba to polubił. Gąsiorków nie nastawia.
16 września, 2009 o 13:03
Nie znam się, Marku, ale nie wydaje mi się na podstawie tej fotografii, byś egzamin zdał. Chyba, że te krzywizny to tylko przekłamania aparatu cyfrowego.
Dlatego radzę robić to, co człowiekowi wychodzi. Tak, jak takiemu, powiedzmy, Franzowi Kafce „Budowa Chińskiego Muru”.
Shusi to faktycznie, lepiej w domu przyrządzać, bo podobno kupowane w restauracjach mogą zawierać pasożyty ze względu na surowe mięso ryb, które nie poddane termicznej obróbce jest niebezpieczne. Fajnie ma Twoja Jeanette, mój mąż ryb nie lubi i jestem podłączona do jego gustów kulinarnych. Sama z wrodzonej oszczędności nigdy nie kupiłabym alg, które niczym się przecież nie różnią od kapusty. A owijanie w kapustę, to zamienianie na gołąbki. Tak robią właśnie literaci. Wmawiają, że to algi, a to kapusta.
Odnośnie Twojej trzeciej fotografii, Twojego komunikatu wizualnego, to ja mam uraz do jabłoli. Na studiach piło się tylko wina, bo wódka była za droga. Wiem, że to inna technologia i efekt inny, ale uraz pozostał.
Ale przyjmuję Twoje usprawiedliwienie względem komentowania Rolando. Iza z powodu opieki nad siostrą też jest usprawiedliwiona.
Pozostaje więc tylko Wanda.
16 września, 2009 o 13:04
Blog mój widzę już się pojawił i nie tylko zniknęła blondyna o połowę ode mnie młodsza, ale i mojego zdjęcia nie ma. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego tak się stało, ale cieszę, się, że blog mój jest.
Wando, ponieważ tylko my tu zostałyśmy bez usprawiedliwienia, zapraszam do analizowania Pieśni Bianki Orlando.
Na portalu YouTube są cztery Pieśni w recytacji Macieja Sthura z części pierwszej „Białej książki” zatytułowanej „Niebo”
Podaję link:
http://www.youtube.com/watch?v=YmPg3OkUwK4
16 września, 2009 o 14:10
ewo, to nie przejkłamania, ale historyczna cegła ręcznie formowana o wymiarze: 300x140x90 mm; fuga: 1 cm
mój majster mówi, że jeżeli sobie poradzę ze ścianą z krzywej cegły, w której próżno szukać jednego kąta prostego, to dam sobie w życiu radę ze wszystkim.
zapytałem go, czy łatwo pójdzie mi także z zaplanowanym na okolice 35. roku życia moim opus magnum? a on odparł:
– młody, magnum to sobie od ręki w sklepie możesz kupić. ale lepsze są cassate
16 września, 2009 o 15:05
http://ksiazki.tv/n/896
Widziałas to Ewo? Filmik opatrzony okładką ksiażki, będący chyba reklamówką, jeśli nie unaocznieniem treści.
Wysłuchałam Stuhra. Miał chyba spory kłopot. Słuchałam trzy razy z narastajacym przeświadczeniem, że głuchnę, bo nic nie rozumiem. Przejęłam się tylko zdejmowaniem suchej skóry. Ty masz przewagę, bo znasz całość
16 września, 2009 o 15:08
Ewo. Twojego bloga nie ma . Zrób coś.
16 września, 2009 o 15:24
I jeszcze coś Ewo. Czy widziałaś już prezenty od Pana Lecha Bukowskiego? Strona Warłama Szałamowa z całym jego dorobkiem w oryginale. To dla mnie. Jest też oszałamiająca ilość obrazów miniatur, rysunków – nie do ogarnięcia – to dla Ciebie.
16 września, 2009 o 16:58
lody cassate?…
16 września, 2009 o 18:45
ano, to oprócz zwilżonej wodą i posypanej cukrem pajdy chleba jedyny kulinarny relikt PRL-u, któremu do dziś nie mogę się oprzeć. Zresztą, ewo, czy ktoś w minionej epoce myslał o tym, by jeść surowe ryby?
16 września, 2009 o 19:13
Nie mam bloga. Nic nie mogę zrobić, nie mam pojęcia jak funkcjonuje blog. To że istnieje, jest dla mnie w dalszym ciagu niepojęte, a co dopiero, jak go nie ma.
Filmik „Starego Browaru” Wando nie oddaje istoty „Białej Książki”. W tym filmiku z głosem Sthura , gdzie są fragmenty z płyty, są faktycznie tylko fragmenty fragmentów na YouTube, ale na płycie CD są „Pieśni” w całości.
Uwierz mi na słowo Wando, że te próbki są wystarczającym materiałem badawczym.
Przebrnęłam przez całość i pozostało we mnie tyle samo, co Tobie po wysłuchaniu Macieja Sthura. To jest absolutnie nieprawdopodobna literatura! Znika natychmiast po przeczytaniu. Tego nie wymarzyli sobie w najśmielszych oczekiwaniach żołnierze z Wietnamu, którym boleśnie elektrowstrząsami wymazywano sceny z masakry w My Lai.
To ma przyszłość!
Marku, nie znam takiej peerelowskiej potrawy, u nas na Śląsku tak biednie nie było. Wiem, że dzieci wołały do okien „mamo rzuć mi sznytke z cukrem” i wylatywały z okien kromki, ale ze smalcem i posypane cukrem.
Cassate to luksusowe lody, które jadłam w kawiarni na Krupówkach w Zakopanem, a można było kupić w postaci dużej kuli lodów o różnych smakach w Delikatesach, ale były drogie. Za Twoich czasów już chyba w sprzedaży ich nie było.
Śledzie były najtańsze i jadło się je na surowo. W tych zamierzchłych czasach pływały jeszcze w Bałtyku śledzie, były najtańszym jedzeniem.