1977 (12)

6 lutego, 2008 by

12.

Polska demokratyczna, jako Polska wolna kojarzy mi się tylko z jednym, a mianowicie z uwolnieniem ojca od zakazu pracy. Któregoś razu, gdy wrócił z kolejnej komisji lekarskiej z radością oznajmił, że będzie mógł pracować. Cieszyliśmy się wszyscy, roztaczając wizje przyszłego dobrobytu. W międzyczasie mama, uwiedziona ideą solidarności założyła u siebie w zakładzie związki zawodowe. Stała się działaczką-idealistką, która uwierzyła we wszystkie hasła wypisywane na transparentach niezadowolonych pracowników.
Mijały kolejne miesiące. Ojciec poszukiwał pracy, mama pracowała, broniąc w międzyczasie pracowników przed pracodawcą. Wszyscy przeoczyliśmy pojawienie się nowego modelu gospodarki wolnorynkowej. Niemal z dnia na dzień upadały wielkie zakłady, które okazały się być nierentowne. Każdego dnia dochodziły do nas pogłoski o tym, że ktoś się niebywale wzbogacił, albo że ktoś nagle zbankrutował. Każdego dnia zadawaliśmy sobie pytanie: kiedy my w końcu będziemy bogaci?
Pewnego popołudnia, kiedy ojciec wrócił ze swoich poszukiwań źródła zarobku powiedział nam, że wszystkich zwalniają, że nie uda mu się nic znaleźć. I właśnie wówczas przyjechał do nas znajomy rodziców, który jak się okazało właśnie rozpoczął swoją karierę biznesmena. Wydzierżawił on stragan na pewnym przejściu granicznym i miał zamiar sprzedawać papierosy. Miał tylko jeden mały problem, zresztą bardzo powszechny do dziś wśród polskich biznesmenów, którzy zajmują się handlem z Niemcami, a mianowicie nie znał języka niemieckiego. Ojciec, którego matka była Niemką, jako dziecko rozmawiał w domu po niemiecku. Polskiego dopiero nauczył się w podstawówce. Wiedział o tym ów biznesmen i natychmiast zaproponował ojcu pracę w roli sprzedawcy. Ojciec bez wahania przyjął propozycję i tym sposobem stał się sprzedawcą papierosów. W tamtych czasach nikt nie przejmował się kasami fiskalnymi, paragonami to wszystko wówczas nie istniało. Dlatego nic nie stawało na przeszkodzie, by ojciec z wykształcenia elektortechnik nagle stanął za ladą z okrzykiem na ustach: Zigaretten! Ganz billlig!.
Jako że ambicją mojego ojca było, żeby chociaż jeden z jego synów znał język Goethego, posyłał mnie na kursy językowe organizowane co jakiś czas przynajmniej raz w roku w Gminnym Ośrodku Kultury. Dla ojca nie miało wówczas znaczenia, że każdego roku uczyłem się tego samego. Każdy kurs zaczynał się tak samo: Wie heisst du?, następnie było aż do znudzenia: ich bin, du bist, er/sie/es ist…. Każdy kończył się tak samo: pani rozdawała jakieś świstki, na których było napisane, że ten i ten, tego a tego dnia, ukończył kurs nauki języka niemieckiego. Wszyscy oczywiście dostawali piątki. W każdym razie byłem jego synem, który zna niemiecki. Powiedział o tym swojemu koledze-biznesmenowi i ani się obejrzałem, a robiłem wakacyjną karierę jako sprzedawca papierosów na przejściu granicznym.
To było wyjątkowe doświadczenie. Bazar rządził się swoimi prawami. Przyjeżdżało się skoro świt, otwierało budę i rozkładało towar na stolikach. Ojciec mi pomagał a następnie szedł do swojej budy i tam robił to samo. Na straganie sprzedawano dosłownie wszystko. Od lizaków i ubrań dla niemowlaków po ręczne miotacze gazu łzawiącego a nawet broń. W mojej alejce wielką popularnością cieszyła się pani Lidka. Wysoka, puszysta i wiecznie rozdekoltowana. Ona sprzedawała Niemcom tzw. spożywkę, w tym węgorze. Żeby każdego dnia wyglądały na świeże, smarowała je masłem. Kiedy pytałem po co to robi, ta mrugała do mnie okiem i odpowiadała:
– Żeby się ładnie na słońcu błyszczały.
Faktycznie błyszczały się ładnie, ale po drugiej rewitalizacji zaczynały także śmierdzieć. Klienci niemieckojęzyczni podchodzili, oglądali i kiedy poczuli odór polskiego węgorza, który już drugi dzień wisi na słońcu, czekając na swojego konsumenta, z grymasem obrzydzenia na twarzach odchodzili. Na nic się zdały wówczas okrzyki pani Lidki, która wołała za odchodzącymi klientami:
– Frisch! Frisch!
Pani Lidka miała jedną malutką wadę piła. Zaczynała tuż po rozłożeniu straganu, znikając na chwilę w swojej budzie. Znikała tak regularnie przez cały niemal dzień. Pod wieczór była całkowicie pijana i żaliła się, że albo nie udało jej się nic sprzedać i dlatego pije, albo że miała udany dzień i dlatego sobie golnęła ze szczęścia. Tak czy siak, zawsze miała solidną wymówkę. O tej niewinnej słabości pani Lidki wiedzieli wszyscy w promieniu pięciu bud ze straganami i wiedział o tym mój i ojca pracodawca. Odwiedzał on ową przeszacowną damę i znikali razem u niej w budzie na kilka chwil, zamykając za sobą drzwi. Kiedy wychodzili, on wycierał pot, ona się uśmiechała. Coś tam jeszcze pogadali i się rozchodzili. To była prawdziwa konsolidacja polskiego biznesu. Jednoczenie sił przeciwko armii konsumentów, którzy nadciągali zza Nysy Łużyckiej.
I tak mijały mi kolejne wakacyjne dni. Sprzedawałem papierosy, jadłem hot-dogi z marynowaną czerwoną papryką i majonezem, śmiałem się z pani Lidki, która pijana w sztok chodziła załatwiać potrzeby fizjologiczne za swoją budę. Śmiałem się także wówczas, gdy w rzadkich chwilach trzeźwości głośno się oburzała:
– Kto chodzi szczać za budy?! Przecież tu nie można wytrzymać tak śmierdzi moczem!
Faktycznie, śmierdziało.
Pewnego dnia biznesmen, u którego pracowaliśmy, a który omawiał w tajemnicy z panią Lidką kolejne plany ekspansji ekonomicznej, wpadł na pomysł poszerzenia oferty. Wymyślił sobie, że skoro papierosy rozchodzą się jak przysłowiowe świeże bułeczki, to może do tych bułeczek warto dodać Niemcom już całkiem realne masło. Pomysł sprzedaży masła odgapił od konkurencji pani Lidki którą regularnie odwiedzał, a która nie zdawała sobie sprawy, że jest inwigilowana gospodarczo. W planie była jednak mała luka. Nasz pracodawca nie miał trzeciego sprzedawcy, który znałby język niemiecki i trzeciej budy, w której mógłby sprzedawać masło. I tu z pomocą przyszedł ojciec. Zaproponował, że jego najstarszy syn Adam mógłby sprostać wyzwaniu. Gość się zgodził i jeszcze tego samego dnia, kiedy wróciliśmy z bazaru do domu tato błyskawicznie przeszkolił Adama w zakresie rudymentów języka niemieckiego. Mówił mu:
– Głośno powtarzaj: Butter! Ganz frisch! Ganz billig! Achtzig Pfennig bloß!
Adam powtarzał:
– Buter! Ganc frisz! Ganc biliś! Achcyś feniś blos!
Zapisał to sobie jeszcze fonetycznie na kartce i miał wszystko, czego mu potrzeba by być jednym ze sprzedawców na bazarze. Następnego dnia w naszej ofercie, oprócz papierosów było i masło. Ja w jednej budzie, tato w drugiej, Adam dostał krzesełko turystyczne, stolik turystyczny i karton masła. Siedział tak przez pół dnia przy swoim mobilnym straganiku i powtarzał Buter frisz!. Oczywiście przemieszczał się od czasu do czasu, by pozostać w cieniu, żeby towar się nie roztopił na słońcu. Ku zaskoczeniu biznesmena Adam sprzedał karton masła jeszcze przed południem. Na drugi dzień miał już dwa kartony. Biznesmen nie wziął pod uwagę tego, że żaden konsument przy zdrowych zmysłach nie wspominając już wybrednych Niemców nie kupi roztapiającego się masła. Dlatego dziwił się, że pierwszy karton rozchodził się bez problemów, a drugi z roztapiającymi się, ciapowatymi bryłami tłuszczu już nie cieszył się takim wzięciem. Trochę czasu i roztopionego masła musiało upłynąć zanim nasz pracodawca zrozumiał, że jego nowy pomysł nie wypali bez inwestycji w profesjonalną ladę chłodniczą. Jako, że cały czas papierosy sprzedawały się znakomicie, dlatego ograniczył się do jednego kartonu masła, które Adam sprawnie rozprowadzał w godzinach przedpołudniowych. Kiedy ja z ojcem od rana do wieczora staliśmy w swoich budach kasując niemieckie marki i wydając kolejne sztangi papierosów, Adam umiejętnie zagospodarowywał wolne popołudnia.
Któregoś razu tak je zagospodarował, że przyszedł do mnie całkowicie uchachany z trzema reklamówkami pełnymi bananów. Zapytałem go, skąd je ma. Ten odpowiedział, że kupił, że znalazł na ziemi pięćdziesiąt marek i za wszystko kupił banany. Pochłonięty całkowicie konsumpcją owoców świata Zachodniego nie miałem czasu a nawet nie chciałem się zastanawiać nad autentycznością owego pięćdziesięciomarkowego znaleziska. Jedliśmy je wspólnie w budzie, Adam i ja. W tym czasie jak zwykle pijana pani Lidka przekonywała wszystkich, że jej wędzone węgorze są najlepsze i nawet po bohatersku sama je próbowała, zachęcając do darmowej degustacji.
Tak mijały moje pierwsze pracowite wakacje. Pewnego pięknego sierpniowego dnia niemiecki rząd w trosce o zdrowie obywateli postanowił, że od dnia tego a tego, każdy może przekroczyć granicę tylko z jedną sztangą papierosów. Zgodnie ze standardami ustawę ową najpierw promulgowano, w związku z czym wszyscy wiedzieli, że czas sielanki lada chwila się skończy. Te kilka dni przed wejściem uchwały w życie były dla nas najlepszym okresem żniw. Niemcy tłumami kupowali po dziesięć, piętnaście sztang papierosów. Nasz pracodawca nie nadążał z kolejnymi dostawami. I nagle to wszystko ucichło. Dosłownie z dnia na dzień, tak jakby ktoś wyłączył światło. Skończyła się koniunktura, straciłem posadę. Biznesmen miał już tylko jedną budę na straganie, w której sprzedawał ojciec. Ale i to z czasem się urwało.
Rozpoczął się dla mnie kolejny rok szkolny. Przyszedłem ubrany w dres ADIDASA, który uszyto gdzieś tam w Chinach, a na który było mnie stać, bo przecież sprzedawałem całe wakacje papierosy. Wszyscy mi zazdrościli. Ale i ten rok się skończył i znowu przyszły wakacje a ojciec znowu szukał pracy. Dodatkowo mama zaczęła przeżywać rozczarowanie ideami wolności i solidarności. Okazało się, że do związków zapisywali się nieroby, których musiała bronić przed kapitalistycznym prezesem, którego stołek zależał od rocznych wyników finansowych. Dlatego tak szybko jak je założyła, tak szybko je rozwiązała. Jakoś zaraz po tym pan prezes poinformował ją, że została zwolniona. Mama to bardzo przeżyła. Na szczęście ojciec znalazł posadę jako konserwator. I od tego czasu to on zarabia pieniądze, a mama zajmuje się domem.
Byłem już na tyle dorosły by zdawać sobie sprawę z tego, że wolność ma swoje konsekwencje. Że aparat państwowy nakładający na obywateli tzw. obowiązek pracy, karzący żelaznym ramieniem sprawiedliwości wszelkiej maści spekulantów, gnije gdzieś tam na śmietniku historii. Dlatego i te wakacje, podobnie jak następne do końca edukacji spędziłem bardzo pracowicie.
Ku mojej uciesze w pewnych częściach Europy wybuchła koniunktura na gipsowe krasnoludki. Jak grzyby po deszczu pojawiały się w mojej okolicy manufaktury, w których robiono krasnale. Pracy było pod dostatkiem, nawet dla nieletnich czyli dla mnie. Z miejsca zostałem przyjęty i tak oto na stanowisku czyszczącego, z papierem ściernym w ręce, rozpocząłem swoja przygodę z bajkowym światem z gipsu. Pracowało się na akord czyli, ile wyczyściłeś figur, za tyle miałeś zapłacone. Pamiętam jak z zazdrością przyglądałem się odlewnikom, którzy byli wyżej w hierarchii płac. Kiedy ja całymi dniami przesiadywałem na stołeczku ścierając drobnym papierem spoiny, ci pracowali tylko po sześć- siedem godzin i zarabiali więcej niż ja. Wyżej od odlewników w gipsowym łańcuchu pokarmowym byli malarze. Na szczycie tej piramidy byli ci, którzy robili formy. Na początku formierze stanowili coś w rodzaju wąskiej, hermetycznej enklawy, do której nikt z zewnątrz nie miał dostępu. Strzegli oni zazdrośnie tajemnicy plastosilu, silikonu i pancerzy z żywic epoksydowych żeby tylko oni znali się na robieniu form. Ich wynagrodzenia były wówczas wręcz legendarne. Pewnego dnia mój pracodawca powiedział, że w nagrodę za to, że dobrze czyszczę awansuje mnie. Zaprowadził do jednego z odlewników i powiedział:
– Naucz go.
Mój mistrz rozpoczął edukowanie mnie od podstaw. Wyjął z kieszeni banknot i polecił, bym skoczył do pobliskiego sklepu i kupił flaszkę. Przyniosłem. On rozlał to między innych odlewników. Kiedy wypili powiedział do mnie:
– Jutro ty stawiasz, a teraz patrz.
I stałem tak kilka godzin i przyglądałem się, jak miesza się gips z wodą i jak wlewa się go do formy. Że najpierw trzeba zrobić zaprawę rzadszą, druga ma być gęstsza. Pokazał mi także jak się rozkręca formę. Pozwolił nawet żebym sam odlał swoją pierwszą sztukę. Mój mistrz zakończył przysposabianie ucznia zdaniem:
– Pamiętaj, że jutro stawiasz.
W ten oto sposób poznałem wszystkie sekrety odlewania gipsowych krasnali.
Po jakimś czasie znudziło mi się odlewanie. Chciałem poznać tajniki malowania. Odwiedzałem coraz częściej malarnię, w której gość z petem w gębie malował pistoletem krasnale. Stał tak godzinami w oparach farb nitro i ciągle palił papierosy. Do dziś się dziwię, że to nie wyleciało w powietrze. No, ale jakoś nie wyleciało. Jednak nic tak bardzo nie kusiło mnie wówczas jak wykradzenie tajemnicy robienia form.
Pewnego dnia w zakładzie pojawił się nowy chłopak. Silny i ambitny. Ale jak to zwykle z nowymi bywa, szef wręczył mu łopatę i kazał uprzątnąć wielką hałdę odpadów gipsowych i worków. Miał to załadować na przyczepę. Chłopak tak machał kilka dobrych godzin, a że dawał z siebie wszystko, chcąc się wykazać, to wkrótce stanął sam na sam z pustym placem i do pełna załadowaną przyczepą. Poszedł się zapytać szefa, co ma dalej robić. Zapewne spodziewał się pochwały. Powiedzieliśmy mu, że szef jest właśnie w formierni i żeby mu lepiej nie przeszkadzał. Chłopak zignorował nasze przestrogi i zupełnie nieświadomy rangi sekretu robienia gumowych forom, beztrosko wszedł do pomieszczenia. Po chwili usłyszeliśmy tylko głośne:
– Wynoś się! Już cię nie ma!
I w ten oto sposób ambitny chłopak stracił pracę zanim ją tak naprawdę dostał. Oczywiście szef nie omieszkał odwiedzić najmniejszego zakamarka swojej manufaktury, by z pianą na ustach pomstować:
– Gówniarz! On na pewno był od konkurencji! Gówniarz!

W takich okolicznościach tajemnica produkcji form, w których niebagatelną rolę odgrywały odpowiednie proporcje mieszania różnych odczynników chemicznych, była poza moim zasięgiem. Pewnie bym dalej odlewał krasnoludki u tego samego szefa, gdyby nie kuzyn, który zaproponował mi pracę u siebie. Okazało się, że on też rozpoczyna swój krasnoludkowy interes. Zaoferował mi więcej pieniędzy za odlaną sztukę. Tym argumentem mnie przekonał.
Mijały kolejne tygodnie mierzone od soboty do soboty, bo właśnie w tym dniu były wypłaty i tak do końca wakacji. Później zaczął się ogólniak, a ja piątkowe popołudnia i soboty spędzałem w towarzystwie wiadra, wody i kolejnych worków gipsu. Nie miałem powodów do narzekań. Zbierając grosz do grosza ubierałem się, pomagałem rodzicom i tak się jakoś żyło. Aż wreszcie, któregoś razu nastała epoka krasnali z plastyku. Odlewało się je z żywicy. Spędzając godziny w strasznym smrodzie, od którego mogły tylko uchronić maski przeciwgazowe, mieszało się przyspieszacz kobaltowy, żywicę epoksydową i biały, niewinnie wyglądający oxymek i wlewało to do form. W wyniku reakcji nagrzewały się one tak bardzo, że gdy jeszcze miękkie figurki wyjmowało się z form, to najnormalniej w świecie parzyły w dłonie. Kto by się przejmował zdrowiem? Odlewnikom płacono wówczas niemal tyle samo, co malarzom. W tych czasach przeżyłem krótki okres dobrobytu. Ale i to się skończyło. Mój kuzyn bowiem wpadł na rewolucyjny i unikalny na skalę światową pomysł. Okazało się, że pieniądze wypłacane będą nie za odlane sztuki, ale za te, które sprzeda. Każdy z nas dostał numerek, którym podpisywał od środka odlane przez siebie figurki, a kiedy były one sprzedawane, to spisywano numerki i dopiero wówczas człowiek mógł się spodziewać wynagrodzenia. Kiedy nam to oznajmił, wszyscy się zbuntowaliśmy. Pamiętam jak poszedłem do niego i powiedziałem mu, że ja go nie oszukuję i nie chce żeby on mnie oszukiwał, że w końcu jesteśmy rodziną. On mi odparł:
– W biznesie nie ma rodziny.
Brutalna mądrość kuzyna, zrobiła na mnie i do dziś robi niesamowite wrażenie. Pożegnałem się z nim tego samego dnia. Napisałem list do Norberta, syna cioci z Berlina, że przyjadę na wakacje do pracy. Po tygodniu wyjechałem za granicę kopać rowy, tyrać na budowach, czyścić szamba, strzyc żywopłoty i trawniki, uczyć się języka niemieckiego z dala od polskich mądrości na temat związków biznesu i rodziny.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (11)

5 lutego, 2008 by

11.

Dojrzewałem a wraz ze mną sytuacja rewolucyjna w kraju. Nie obchodziła mnie jednak polityka. Zresztą, które dziecko się interesuje takimi nudnymi rzeczami, gdy dokoła jest mikrokosmos żab, polnych myszy, zaskrońców, jaszczurek i pasikoników, czekający na odkrycie. Eksplorowałem ten świat, zwłaszcza że był on pod ręką. Polityka zaś była gdzieś tam w gazetach i w telewizji. Była na tyle daleko, że umknęło mi sławne przemówienie generała Jaruzelskiego.
To była zima, gdy tato oznajmił nam:
– Będzie wojna.
Przestraszyliśmy się, bowiem wojnę znaliśmy z Czterech pancernych i wiedzieliśmy, że nie ma żartów. Moje ówczesne rozumienie wojny było intuicyjne. Oto Polacy, czyli my będziemy walczyli przeciwko Niemcom. Nie wyobrażałem sobie, że mogłoby być inaczej. Dlatego głównym naszym zmartwieniem była ciocia z Berlina i prosiliśmy rodziców, by przygotowali dla niej pokój w domu na czas wojny, żeby jej się nic nie stało. Bo przecież ona nie jest zła i nie może zginąć w wojnie. Oni wówczas nic nie mówili. Nie starali się nawet wytłumaczyć, że tym razem polskie czołgi, w tym Rudy 102, nie pojadą na Berlin. Któregoś dnia tato powiedział:
– Ubierajcie się.
Ubrani w kurtki, czapki, rękawiczki poszliśmy z nim w kierunku obwodnicy. Okazało się, że ojciec chciał nam pokazać czołgi na żywo, które właśnie jechały zwartą kolumną. Staliśmy jak zauroczeni i machaliśmy do czołgów. Kiedy wracaliśmy do domu pytaliśmy ojca, czy wśród tych wszystkich czołgów, które przejechały obok naszego domu był Rudy 102. Nie wiem, co wówczas odpowiedział, ale ja długo jeszcze po tym zdarzeniu opowiadałem, że widziałem całą załogę z Czterech pancernych i nawet im machałem.
Skąd się wziął pomysł machania do czołgów? Otóż obwodnica ta była przez stosunkowo długi czas miejscem naszych stałych wypadów. Jest ona do dzisiaj drogą międzynarodową. Najbardziej atrakcyjnymi z naszego punktu widzenia autami, które się po niej poruszały były TIR-y, zwłaszcza zagraniczne. To z ich kabin wyrzucali kierowcy puste aluminiowe puszki po piwach, coca-coli czy innych napojach. Właśnie owe puszki były celem naszych wypraw. Chodziliśmy tyralierą jednym poboczem, by w którymś momencie przebiec na drugą stronę i w drodze powrotnej przeczesać drugie pobocze. Zasada była taka: puszka należy do tego, kto ją znajdzie. Czasami nie znaleźliśmy nic, ale zdarzały się wypady, z których wracaliśmy z trzema puszkami. Ustawiało się je na szafie, jedna na drugiej w rzędach. Nikomu do głowy by nie przyszło zgnieść puszkę i sprzedać jako aluminium na złom. Puszki były dla nas cenne, były także walutą dziecięcą. Służyły wymianie.
Jakoś tak się zdarzyło, że wkrótce każdy z nas był przekonany, że jak się macha TIR-om, to wypada z nich więcej puszek. Machaliśmy zatem z całych sił. Było tak, że ustawialiśmy się na początku naszej stałej trasy jako zbieraczy puszek, machaliśmy pół godziny. Kierowcy odmachiwali nam, niektórzy nawet dawali znak klaksonem, z czego się bardzo cieszyliśmy. I dopiero po machaniu szło się szukać puszek. Nie wiem czy ta metoda pozyskiwania kolejnych okazów do kolekcji była skuteczna, jednak metodologia ta przyczyniła się do ukształtowania się nowego kryterium podziału łupu. Zasada: kto znajdzie, tego puszka została wyparta przez: kto lepiej macha, komu odtrąbi TIR dla tego więcej puszek. Ta mało klarowna reguła była wiele razy powodem kłótni. Ale wychodziliśmy z tego bez większego uszczerbku na ciele.
Wracając do polityki.
Ze światem podzielonym żelazną kurtyną spotykałem się w każdy poniedziałek, kiedy to kupowałem kolejny numer Żołnierza Polskiego. Wówczas moja wizja polityki międzynarodowej była prosta. Ameryka z Reganem na czele produkuje bomby nuklearne a reszta świata chcąc się przed tym uchronić także produkuje bomby. W każdym razie Ameryka była zła a reszta dobra. Ten prosty obraz świata nie powstał w wyniku dokładnej analizy felietonów, ale z rysunków satyrycznych w nim drukowanych.
Rok 1989 zastał mnie w którejś tam klasie szkoły podstawowej. W kraju burza. A u mnie, jak to u mnie wszystko działo się całkiem zwyczajnie. Jedynym akcentem przemian, który doświadczyłem osobiście był oddział ZOMO, który zatrzymał się u nas w szkole. Młodzi ludzie, bez zębów na przedzie, odziani w mundury stali sobie na schodach, palili papierosy i klęli niesamowicie. Obok nich stały wielkie tarcze z logo: MILICJA, a na ich bluzach moro widniały naszywki: ZOMO. Powiedziałem o tym wydarzeniu rodzicom. W końcu rzadko się widzi gości w mundurach w takiej ilości na małej wsi. Ojciec powiedział mi wówczas żebym się do nich nie zbliżał, nie zaczepiał, bo mogą wyniknąć z tego jakieś problemy. Powiedziałem o tym Tomkowi, i czego łatwo się domyśleć, już na drugi dzień staliśmy w bezpiecznej oddali przynajmniej tak nam się wydawało i ich przezywaliśmy. Nie skandowaliśmy wolnościowych haseł typu: Polska wolna! czy Czerwoni precz!, ale Szczerbaty dziadek! Szczerbaty dziadek! (większość z nich naprawdę nie miała przednich zębów). Uważaliśmy, że nie można bardziej upokorzyć nie tyle ZOMOWCA ale człowieka, jak wytknąć mu jego mankamenty natury cielesnej. Oddział ZOMO zareagował prawidłowo. Rozgorzała między nami walka na wyzwiska. My ich, oni nas. Oni jednak znali więcej przekleństw niż wówczas my. Dlatego postanowiliśmy użyć innych argumentów w tej nierównej walce. Wyjęliśmy tzw. skobelki. Była to taka gumka, z pętelkami na końcach. Pętelki zakładało się na kciuk i palec wskazujący. Na gumkę zaś zakładało wygięty w literę U drucik. Naciągało się i strzelało. Po pierwszej serii kilku zomowców ruszyło biegiem w naszą stronę. My zaczęliśmy uciekać dookoła szkoły. Tomek był szybszy. On zwiał. Mnie po chwili dopadł jeden i zaczął szarpać. Nie miałem wówczas pojęcia, że oni tak szybko biegają, że dystans, który uznaliśmy za bezpieczny, pokonają w kilka sekund.
Prawdopodobnie mógłbym dzisiaj starać się o status poszkodowanego przez PRL, może nawet dostałbym legitymację ZBOWID-u, gdyby nie wicedyrektor szkoły. Jako człowiek prawdziwie oddany pasji palenia papierosów, spacerował on w czasie przerw na dworze i był świadkiem całego zdarzenia. Uratował mnie przed pałowaniem i przez niego dzisiaj nie mogę ubiegać się o stałą rentę, ani o miejsce w parlamencie, w którym na pewno bym się znalazł, wykorzystując swój życiorys opozycjonisty.
O ile sama transformacja ustrojowa mnie nie wiele obchodziła i przemknęła obok mnie prawie niespostrzeżenie, tak niektóre jej skutki bardzo mnie zaciekawiły w pewnym momencie i interesują do dziś.
Otóż pewnego razu, gdy siedziałem na lekcji historii w ławce tuż przy oknie, zobaczyłem pana od wuefu, który podpalił wielką, ciągnikową oponę, po której często skakaliśmy na przerwach. Paliła się super! Duży ogień i duży, czarny dym. Po chwili wszyscy siedzieliśmy z przyklejonymi nosami do szyb i podziwialiśmy to niecodzienne widowisko. Nauczyciel, z którym mieliśmy lekcję też się zainteresował wydarzeniem. Zostawił nas w klasie i wyszedł, by sprawdzić co się dzieje. W tym czasie pan od wuefu niósł już ze szkoły drugie naręcze papierów i teczek z aktami i wrzucał to wszystko do ognia. Gdy wracał po kolejną porcję wyszedł mu na spotkanie nasz historyk. Chwilę pogadali i wrócili do budynku szkoły. Nauczyciel wrócił do klasy a my zapytaliśmy co tam się pali? On nam odpowiedział żartobliwie:
– Historia.
O paleniu świadectw piśmiennych PRL-u dowiedziałem się dopiero z pierwszej części Psów. Kultowy dialog:
– Co wy tam Stopczyk kurwa palicie?
-Ja? Ja Radomskie, ale jak pan major chce, to Franz ma Camele.
O ile przeciwko paleniu świstków, nawet jeżeli były to donosy, nie protestowałem w podstawówce, tak barbarzyński proceder palenia książek w kotłowni liceum ogólnokształcącego spotkał się z moim sprzeciwem. Uczono nas na historii, że w 1933 r. niemieccy faszyści palili książki. Mówiono nam, że ten symboliczny akt sam w sobie był dowodem cenzury, nietolerancji, szowinizmu i forpocztą przyszłego terroru. Dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy w kotłowni zobaczyłem stosy radzieckich albumów malarstwa rewolucyjnego, dzieła Marksa i Engelsa, pisma zebrane Lenina, Hercena przygotowanych do spalenia. Nie miałem pojęcia o nauce materializmu historycznego, ani o komunizmie, ani o rewolucji proletariackiej, jednak uważałem i do dziś uważam, że książki powinno się czytać a nie palić. Dlatego dogadałem się z woźnym, który był jednocześnie palaczem w szkole, że ja dam mu pół litra a on mi pozwoli wynosić książki. Zgodził się i tym sposobem stałem się właścicielem kilkunastu albumów sztuki radzieckiej, kilku tomów pism wybranych Marksa/Engelsa, kilku dzieł Lenina i pięciu tomów Rzeczy minionych i rozmyślań Aleksandra Hercena.
Do dziś zastanawia mnie ten proceder oczyszczania w ogniu z grzechów. Onegdaj palono czarownice, których dusze oczyszczone z piekielnych grzechów w ogniu, miały powędrować wprost do nieba. Później 1933 r. Następnie demokratyczna wolność, która do pełni szczęścia potrzebowała katharsis, także w ogniu.
Dzisiaj żałuję, że nie wykazałem się większą sprawnością w wynoszeniu książek z kotłowni liceum. W Polsce o Marksie i Engelsie raczej niechętnie się pisze. Natomiast w Niemczech neomarksizm rozwija się bardzo dynamicznie. Kiedy pięć lat temu chciałem kupić dzieła zebrane Marksa/Engelsa nie było mnie na to stać. W antykwariatach niemieckich tzw. MEGA osiąga nie tylko w kompletach astronomiczne sumy, ale także pojedyncze egzemplarze pozostają poza zasięgiem moich możliwości finansowych.
Kto by pomyślał, że na prochach klasyków marksizmu-leninizmu wzrastała polska demokracja. Były to bardzo cenne jak się dziś okazało prochy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

1977 (10)

2 lutego, 2008 by

10.

Teraz o braciach.
Mam ten przywilej, że jestem średnim. Między trzy a dwa, jestem z 1977 roku. Skąd ten przywilej? Adam może być dzieckiem miłości, ale może też być dziełem przypadku, chwilowego zapomnienia się kochanków. Piotr może być także przypadkiem, właściwie to nim jest. Rodzice wymarzyli sobie dziewczynkę, a tu taka niespodzianka. Ja natomiast, jako średni syn mam absolutną pewność, że byłem dzieckiem zaplanowanym. Ktoś, kto chce doliczyć się do trzech, musi tak czy siak uwzględnić w rachunku cyfrę dwa.
W sumie, to nie zazdroszczę Adamowi. On, jako najstarszy odpowiadał głową za nasze podrapane kolana. Oczywiście wyolbrzymiam sprawę, ale było tak, że kiedy ruszaliśmy na kolejny podbój okolicy, rodzice mówili:
– Adam, uważaj na nich.
No i oczywiście Adam z pełnym poświęceniem uważał. Musiało to być dla niego w pewnym sensie upierdliwe, to nieustanne pilnowanie młodszych braci.
Któregoś razu Adam zawiódł na całym froncie. Wybraliśmy się do lasu. W lesie jak to w lesie, dużo się dzieje. Jest też dużo patyków, z których wybieraliśmy sobie te najładniejsze na włócznie czy maczugi. Upatrzyłem sobie taki jeden prosty i gruby. Torowałem nim sobie drogę, przez gęste zagajniki, obłamując wyschnięte gałązki sosen. I tak przedostaliśmy się na polanę. To nie była typowa polana, porośnięta zieloną trawką, na której hasają sobie beztrosko sarenki. Przypomniała ona raczej kawałek pustyni, porośnięty kępkami suchych traw, w środku lasu. Wpadałem na pomysł nowej zabawy. Adam miał mi rzucać małe otoczaki, których tu było zatrzęsienie, ja natomiast swoją maczugą miałem je odbijać. Adam się zgodził. Rzucił pierwszy kamień. Chybiłem. Rzucił drugi i też chybiłem. W końcu powiedziałem mu, że za szybko rzuca i poprosiłem, żeby rzucił wysoko, do góry i w moim kierunku. Wówczas kamień będzie wolno spadał, a ja na pewno go trafię. Zażądałem także większego kamienia, bo te, której do tej pory posyłał były stanowczo za małe, bym mógł w nie trafić. Adam schylił się i wybrał jeden z większych kamieni. Podniósł do góry, pokazując mi go i zawołał:
– Może być?
– Nie, za mały weź większego odpowiedziałem mu. Ten jednak się uparł, że na początek taki wystarczy i rzucił go wysoko do góry, w moim kierunku. Podniosłem maczugę, przyjmując bojową postawę La poste di falcone i spoglądałem na zbliżający się kamień, który leciał prosto na mnie. Zamachnąłem się i bum! Kamień wylądował na mojej głowie. Przewróciłem się. Kiedy Adam podbiegł, spojrzał na mnie i powiedział:
– Weź nic nie mów rodzicom. Proszę!
Piotr też zaczął mnie oglądać z zaciekawieniem. Miałem nie tyle solidnego guza, ale kamień rozciął skórę i z rany ciekła mi strużką krew po czole. Oczywiście wpadliśmy w panikę. Wiedzieliśmy, że efektów naszej zabawy nie ukryjemy przed rodzicami, a ci w obawie, że się pozabijamy mogą nas na tydzień uziemić w domu, tak za karę. Zaczęliśmy wymyślać, co powiemy w domu. Jak wytłumaczymy krew we włosach i wielkiego guza? Szybko ułożyliśmy sobie jakiś mało wiarygodny scenariusz i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Kiedy przechodziliśmy tuż obok basenu, Adam wpadł na pomysł, żeby umyć trochę głowę z krwi w stawie, który na nim był. Tak, żeby było mniej widać. Poszliśmy we trójkę na basen. Zacząłem myć głowę, Adam w tym czasie rzucał nerwowo kamienie do wody. Chłopak był w większym stresie niż ja. Mimo iż pomysł zabawy z kamieniem był mojego autorstwa, i ja ponosiłem odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje, które z niego wynikły, to jednak Adam w tej historii był tym, który rzucił kamieniem. Zatem wina spadała na niego.
No i tak myję sobie głowę, myję aż tu nagle słyszę wrzask małego Piotrka. Oglądam się i widzę, jak młodszy brat klęczy na ziemi, trzyma się za tył głowy a do niego biegnie Adam.
Okazało się, że Adam, poszukując kolejnego kamienia, który mógłby rzucić do stawu, znalazł kawałek żelbetonu, z którego wystawał drut. Chcąc rzucić na środek, by był jak największy plusk, złapał za drut zamachnął się i drut się urwał, a kamień poleciał do tyłu, lądując na potylicy Piotra. Rozciął mu tak skórę, że mój pęknięty guz, to był pryszcz.
Opanowaliśmy krwotok i płacz Piotrka, ale dwie rozcięte głowy i to w jednym dniu, nie mogły ujść Adamowi na sucho. Wiedział o tym nie tylko on, ale i my. Dlatego postanowiliśmy poczekać z powrotem do domu do godziny szesnastej, do powrotu mamy. Wizja konfrontacji z samym ojcem, została przez nas jednogłośnie odrzucona. Czekaliśmy, czekaliśmy. W pewnym momencie Adam wpadł na pomysł, że pójdzie do domu i weźmie dwie czapki. Namoczymy je w zimnej wodzie i założymy sobie na głowy, żeby rany nie były tak mocno opuchnięte. Pobiegł i przyniósł. Co chwile od nowa moczył je w stawie, wykręcał i zakładał nam na głowy. Pielęgnował nas do szesnastej, kiedy to zbieraliśmy się w drogę powrotną do domu. Wracając przysięgaliśmy, że nie wydamy Adama. Ja miałem powiedzieć, że się przewróciłem do przodu, Piotrek, że przewrócił się do tyłu.
Tuż przy płocie ojciec zawołał do nas z podwórka:
– Co? Tak zimno wam? Po co wam te czapki?
Faktycznie, czapki na głowie w okolicach maja mogły dziwić. Na szczęście pojawiła się mama i to ona nas wybawiła. Pierwszy został opatrzony Piotr, później ja. Rodzice bardzo zaciekawieni naszymi nagłymi kontuzjami zaczęli się dopytywać o ich przyczynę. Łgaliśmy, tak jak to wcześniej było ustalone. To musiały być tak nieudane historyjki, że w końcu zapytali się Adama. No i ten powiedział jak było. O dziwo, nie dostał lania, którego wszyscy się obawialiśmy, ale pochwałę, że powiedział prawdę i że na całe szczęście nic się nie stało i żeby to się już więcej nie powtórzyło.
Cała historia zakończyła się pochwałą prawdomówności i dwiema bliznami na całe życie. Po jednej u mnie i u Piotra. Nagradzanie Adama pochwałą za mówienia prawdy, całej prawdy i tylko prawdy nigdy nie odniosło skutku. Przecież on był i jest do dziś mistrzem kłamstwa. Ale historię łgarstwa może kiedyś opowie sam. Chociaż ja nie uwierzę w ani jedno jej słowo. Pisałem także o niebywałym talencie Adama, któremu żaden zamek czy inne zamknięcie nie zdołało się oprzeć. O perypetiach z tym związanych też pewnie sam opowie i też radziłbym w to nie wierzyć. Ale nie pisałem jeszcze o kardynalnej słabości starszego brata, a mianowicie o uwielbieniu, jakim darzył wszelkiego rodzaju słodycze.
Normalny człowiek posiada jakiś tam limit jednorazowej absorpcji czekolady czy innych słodyczy. Adam takiego nigdy nie miał. Pewien incydent z tym związany stał się już legendą rodzinną. Otóż mama ma koleżankę, której cała rodzina mieszka w Szwecji. W czasach PRL-u, ten, kto miał rodzinę za granicą, miał słodycze. I tak też było w przypadku pani Edyty. Czasami, kiedy rodzice jechali do niej z wizytą, to nas ze sobą zabierali. U pani Edyty pierwszy raz zobaczyłem jak się skleja modele statków i jak wygląda komputer, który miał jej syn. Pewnego razu pani Edyta postanowiła, że nakarmi Adama słodyczami. Naiwnie wierzyła w to, że to właśnie jej uda się odkryć górny pułap możliwości mojego starszego brata. Postawiła nam pierwszą miskę z cukierkami. Takimi dobrymi, z czekolady. Cukierki pochłonęliśmy w kilkanaście minut. Oczywiście na tym etapie wraz z Piotrkiem dzielnie sekundowaliśmy Adamowi. Cukierki się skończyły, pani Edyta ponownie napełniła miskę. Te Adam zjadł już sam. To samo zrobił z kolejną porcją. Kiedy mieliśmy wracać do domu zapytał:
– Czy ma pani jeszcze cukierki?
Kolejny pokaz swoich możliwości dał Adam kilkanaście lat później. Skończył szkołę i poszedł do pracy. Już pierwszego dnia w pracy uprzedzał, że za całą wypłatę kupi sobie czekolady, bo się chce jej w końcu najeść. No i kupił. Kilkadziesiąt czekolad zjadł w trzy dni. Był o tyle wspaniałomyślny, że poczęstował domowników kilkoma kostkami. Resztę pochłonął sam.
Łatwo sobie wyobrazić, że w okresie PRL-owskiego kryzysu, jego słabość do słodyczy czasami kolidowała z planami świątecznymi rodziców. Jak wspomniałem, z przysyłanych przez ciocię z Berlina paczek odkładali oni dla nas zawsze coś na paczki pod choinkę. Ukrywali to skrzętnie w swoich szafach czy w wersalce, która stała w stołowym pokoju. To w niej, jak się okazało, były ukryte najlepsze frykasy. Dodać należy, że wersalka owa była tak dziwnie skonstruowana, że tylko ojciec potrafił ją obsługiwać. Przynajmniej tak wszyscy, włącznie z ojcem uważali, bo Adam nie ujawnił jeszcze swojego unikalnego daru forsowania zabezpieczeń.
To był grudzień. Na dworze śnieg, w domu atmosfera świąt i nasze niecierpliwe oczekiwanie na paczki. W wigilię rodzice jak zwykle zamknęli się w stołowym pokoju, aby przygotować prezenty. Pierwszy wyszedł ojciec, za nim mama z ładnie poskładanymi opakowaniami po czekoladach w dłoni. Od razu zaczęli przesłuchanie od Adama:
– Zjadłeś. Przyznaj się.
– Nie zjadłem. Naprawdę.
– Wiemy, że to ty.
– To nie ja, naprawdę.
I pewnie przesłuchanie prowadzone w ten sposób trwałoby wieczność, gdyby nie argument ojca. Powiedział on:
– Jak powiesz prawdę, to nie dostaniesz lania.
– Naprawdę? zapytał Adam. Kiedy ojciec potwierdził, Adam odparł:
– Zjadłem.
To były pierwsze i ostatnie święta naszego dzieciństwa, które spędziliśmy bez paczek pod choinką. Adam dostał za to wszystkie opakowania. Rodzice mu je dali, chcąc prawdopodobnie wywołać u sprawcy wyrzuty sumienia. Dla mnie opakowania także miały wartość, zatem wydębiłem je od brata i handlowałem nimi w szkole.
Były jednak chwile, w których Adam solidarnie dzielił się z nami swoim łupem czekoladowym. Jako wnuki drugiej kategorii, gdy spędzaliśmy wakacje u rodziców ojca, nie dostawaliśmy od dziadków słodyczy. Ale przecież ciocia Kasia wysyłała paczki nie tylko nam. Babcia uwielbiała czekoladę tak jak Adam.
Któregoś dnia, bawiłem się razem z Piotrkiem na podwórku u dziadków i nagle pojawił się Adam. Z tajemnicza miną, trzymając się za koszulkę, pod którą majaczyły jakieś kontury, powiedział:
– Chodźcie, tylko cicho.
Wymknęliśmy się potajemnie do ogrodu. Gdy znaleźliśmy się w jego najdalszej, porośniętej krzakami części, Adam puścił koszulkę. Posypały się tabliczki czekolady. Pałaszowaliśmy je w krzakach. Po uczcie sprawdzaliśmy sobie usta i zęby, czy nie są brudne od czekolady, żeby nikt nie zauważył i zakopaliśmy opakowania.

Piotrek, jak do tej pory, miał dla nas dwa wcielenia. Na początku był Szczypiorem. Nazywaliśmy go tak, ponieważ był strasznym chudzielcem. Jadł tylko chleb. Na śniadanie chleb, na obiad też najchętniej jadłby wówczas chleb, gdyby nie starania rodziców o to, by uszczknął coś z obiadu, no i chleb na kolacje. Szczypiorowi smakował tylko i wyłącznie suchy chleb. Kiedy poszedł do przedszkola jego upodobania kulinarne były przedmiotem trosk wszystkich przedszkolanek. Kiedy je kończył, ta sama pani dyrektor, która mnie lubiła, chwaliła się, że nauczyła Piotra jednego, a mianowicie jeść chleb z masłem.
Drugim jego wcieleniem było stadium Kajtka. Nazwaliśmy go tak po operacji, którą przeszedł jako dziecko. Przez jakiś czas nie wolno mu było chodzić i szlifował spodniami podłogi w domu, jak niemowlak czyli jak mały Kajtek. Od tamtej pory był na zmianę Kajtkiem i Szczypiorem. Szczypiorem był zwykle w trakcie obiadów, gdy przypadały mu w udziale najsmakowitsze kąski. Rodzice cieszyli się, gdy jadł, a że strasznie wybrzydzał przy jedzeniu, to dostawał najlepsze kawałki mięsa. Kiedy mama piekła w niedzielę kaczkę, czy kurczaka z własnej hodowli, on zawsze jadł udko czyli to, co w drobiu najlepsze. Właściwie to do dziś jest w tej kwestii uprzywilejowany. Kiedy się spotykamy i po obiedzie daje ciasto Piotrek dostaje największe kawałki. Na pytanie, dlaczego on dostaje największe, mama z uśmiechem odpowiada:
– Bo jest najmłodszy z was.
Obowiązek szczególnej troski o chudego Kajtka powierzyli rodzice nam mnie i Adamowi. Najgorsze były pierwsze lata szkoły podstawowej. Na którejś przerwie przybiegł do mnie z płaczem i powiedział, że jakiś chłopak go zbił. Powiedziałem, żeby pokazał mi, który. Po szkole Piotrek pokazał mi z daleka tego chłopaka, a ja nie rozstrzygając o faktach, nie szukając okoliczności łagodzących zlałem jegomościa. Becząc zapytał mnie, za co go zbiłem. Odpowiedziałem, że za to, że zbił mojego brata. On mi na to, że nikogo nie zbił. Zawołałem więc Piotrka i zapytałem czy to on. Ten przyjrzał mu się uważnie i powiedział:
– Nie, to inny.
Jak się okazało ten niewinny chłopak też miał swojego starszego brata, dużo starszego, od którego ja dostałem w pełni zasłużone manto. Zamiast z pokorą przyjąć cięgi, pobiegłem ze skargą do Adama. No i tak się zaczęło. Adam zlał brat niewinnego chłopaka za to, że mnie zbił. Ten zaś wrócił do mnie i stłukł mnie za to, że mój starszy brat mu wlał. Ja znowu szedłem na skargę do Adama i w między czasie lałem chłopaka, który miał zbić Piotrka. Biłem go dlatego, że jego starszy brat spuścił mi manto. Rodzinna wendetta długo się ciągnęła.

Wkrótce skończyła się podstawówka. Każdy z nas poszedł do innej szkoły. W pewnym sensie nasze drogi się rozeszły. Mieliśmy już własne problemy, których nie tyle nie mogliśmy, ale nie chcieliśmy wspólnie rozwiązywać.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Dalej »