Psychopatologia społeczna (15) Sen

5 stycznia, 2008 by

Znalazłem się w dużym pałacowym salonie. Wielkie kryształowe lustra, w złoconych ramach, zdobiły ściany. Miedzy nimi wisiały obrazy, na których co było charakterystyczne i co mnie zaskoczyło były namalowane świnie w różnych pozach: świnie stojące, świnie wędrujące, świnie na statkach, świnie leżące, jedzące, świnie z łasiczką dosłownie wszelkie możliwe świńskie czynności były przedstawione na tych obrazach. Było też tu trochę mebli, wśród nich uwagę moja przykuła masywna biblioteka fornirowana białą brzozą. Podszedłem do niej żeby zobaczyć jakie książki się w niej znajdują. Wziąłem do rąk opasłe tomisko, w skórzanej oprawie. Bardzo ładny egzemplarz. Otwarłem na stronie tytułowej a tam: Metafizyka świń.
– Dziwny tytuł pomyślałem i sięgnąłem po kolejną książkę. Okazało się, że był to druk stosunkowo młody, bo wydany jakieś 10 lat temu, ale tytuł trochę mnie zdziwił: Świńskie dowcipy. Odłożyłem te książki na boku i podszedłem do innego regału biblioteki. Wyjąwszy z niego pierwszą lepszą książkę okazało się, że też była o świniach. Zacząłem przeglądać inne pozycje w bibliotece. Wszystkie miały związek ze świniami. Była wśród nich m.in. Teologia świń, Świńska etyka; były romanse: Saga o rodzie Świń; były kryminały: Stare świńskie golonki i arszenik były nawet całe tomy poezji o świniach.
Wszystko to zaczęło mi się wydawać trochę dziwne. Odczuwałem pewien dysonans między estetyką pomieszczenia a treścią książek oraz obrazów wiszących na ścianach. Nagle usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, coś jak pisk mojego tłustego szczura tylko, że trochę mocniejszy. Odgłos dobiegał gdzieś z dołu. Szukałem jego źródła rozglądając się po podłodze, na której ułożono marmury o różnych odcieniach w misterne geometryczne wzory.
Dźwięk się nasilał w miarę poszukiwań i w miarę, gdy stawał się głośniejszy, zacząłem rozpoznawać w nim nie tylko sam dźwięk, ale i pojedyncze słowa, jak kultura i świń. Kierując się cały czas kierunkiem, skąd dochodził ów dźwięk, doszedłem do masywnego, olbrzymiego biurka. Za nim stał fotel a na jego siedzisku zobaczyłem leżącą kaszankę. Z jej odkrojonej części wystawał świński ryj, który piskliwym tonem powtarzał:
– Żyjesz w kulturze gadających świń. Żyjesz w kulturze gadających świń. Żyjesz w kulturze gadających świń.
Przyglądałem mu się jakiś czas, także z bliska. Świński ryj jednak na mnie reagował, tak jakby mnie w ogóle nie zauważał, i cały czas powtarzał: Żyjesz w kulturze gadających świń.
Wszystko to, te obrazy, książki, świński ryj wystający z kaszanki, już nie tylko wydawało mi się dziwne, ale budziło we mnie uczucie narastającego niepokoju. Postanowiłem wydostać się z tego salonu. Odszedłem od biurka i udałem się w tę część salonu, w której jeszcze nie byłem. Miałem nadzieję, że tam znajdę wyjście. Po drodze mijałem różne rzeźby ustawione na misternie cyzelowanych marmurowych kolumnach były to: świnia rzucająca dyskiem, świnia siedząca, z podpartym ryjem, jakby była w głębokiej zadumie, była świnia, która dźwigała na swoich barkach kulę ziemską, był też tors świni, bez głowy ale ze skrzydłami.
Czułem, że pomału zaczyna mnie ogarniać strach przed tym dosłownie świńskim salonem, tym bardziej, że nie było widać jego końca. Mimo, że starałem się iść szybciej, to jednak nie mogłem. Z całych sił zacząłem szybko biec, ale okazywało się, że mimo moich wysiłków poruszałem się w ślimaczym tempie. Wpadłem w prawdziwą panikę. Zacząłem się szarpać i wyrywać przestrzeni, która jak czułem zagęszczała się wokoło mnie tak, że uniemożliwiała swobodne poruszanie się.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (14) Kosmiczna matematyka

5 stycznia, 2008 by

– Zostaw nas samych powiedziała Pla do strażnika, a ten bez słowa opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi.
– Czy już teraz wiesz, kim jestem? zapytała mnie ponownie, znowu podając chustkę.
Tym razem jednak nie mogłem jej przyjąć, bo moje ręce były przykute do siedziska metalowego krzesła. A potrzebowałem jej bardzo w tej sytuacji. Już nie tylko mój nos był zatkany od krzepnącej krwi, ale zalała mi ona także prawą stronę twarzy, wydostając się przez rozcięty łuk brwiowy. Pla całkowicie zignorowała moją przymusową niemoc motoryczną i odłożyła chustkę na stole. Patrząc na mnie powiedziała:
– Zdradzę ci klucz do swojej tajemnicy. Oto on: dwie jedynki przez siebie mnożone wyjawią imię nieskończone.
Powiedziawszy to wstała i zawołała:
– Strażnik!
Pomyślałem, że znowu coś zrobiłem, co wprawiło w złość Ple i przygotowywałem się na doznanie uczucia wszechogarniającej ciemności. Kiedy strażnik otworzył drzwi do celi Pla powiedziała do niego:
– Rozkuj go i zostaw w tej celi.
Strażnik jak się możesz domyśleć drogi czytelniku ponownie bez słowa wykonał jej polecenie. Moje ręce teraz były wolne i mogłem sięgnąć po chusteczkę, aby przede wszystkim się wysmarkać, bowiem tylko dobrze dotleniony mózg był w stanie podołać tej zagadce, którą niewątpliwie był ów klucz do tajemnicy mojej niedawnej towarzyszki.
Cały czas w mojej głowie przewijało się stwierdzenie: dwie jedynki przez siebie mnożone wyjawią imię moje nieskończone.
– Jaki związek mają cyfry z tajemnicą tej kobiety zadałem sobie w duchu pytanie. Byłem całkowicie skołowany. Nie wiedziałem, od czego zacząć: czy od tej nieszczęsnej tony, która okazała się być tysiącem kilogramów, czy może od teorii liczb? W tej gmatwaninie wątpliwości i intelektualnych zaułków zdawała się przewijać jedna myśl przewodnia matematyka.
– To ona pozwoli rozwikłać zagadkę dwóch jedynek przez siebie mnożonych, dzięki czemu poznam sekret Ply pomyślałem i zabrałem się do liczenia w pamięci. Rezultat tych obliczeń, jak się możesz łatwo domyślić drogi czytelniku był zawsze taki sam: jeden pomnożone przez jeden dawało zawsze jeden. Próbowałem liczyć w różnych pozycjach. To stając na krześle, to kładąc się krzyżem na podłodze, to stając na rękach, to zamykając oczy, to znowu je otwierając w nadziei, że może zmiana systemu, w którym mnoży się jeden przez jeden, pozwoli uzyskać wynik różny od jedności. Trwało to jakiś czas, zanim doszedłem do wniosku, ze na nic się zdadzą moje wysiłki i starania, bowiem jeden razy jeden zawsze da jeden. Nie istnieje taka pozycja, taki układ czy system, w którym jedynka multiplikowana przez samą siebie pozwoliłaby otrzymać inny wynik niż jeden.
– Chyba zabrnąłem w ślepą uliczkę pomyślałem, ale w głębi ducha ciągle wierzyłem, że kluczem do rozwiązania zagadki jest matematyka. Jednak nic mi jednak nie przychodziło do głowy oprócz tej nieszczęsnej jedynki.
– Może jeden oznacza w tym przypadku coś innego niż jakieś dowolne i abstrakcyjne jeden? zacząłem mówić do siebie po cichu. I nagle dotarła do mnie myśl, że nie chodzi tu o zwykłe mnożenie, że może być to rodzaj szyfru, kolejnej zagadki, której rozwiązanie pozwoli odkryć tajemnicę tej kobiety. Postanowiłem uporządkować wszystkie informacje, jakie o niej miałem. Miała na imię Pla, nazwisko: Tysiąckilogramów. Ale tysiąc kilogramów, to tona jak się okazało. Do tego wszystkiego dochodzą te dwie jedynki przez siebie mnożone.
– Jak to wszystko połączyć? Jaki jest związek między zagadką matematyczną, a informacjami, które miałem o tej kobiecie? mruczałem pod nosem. Moje rozmyślania nad rozwiązaniem tego sekretu trwały na tyle długo, by mnie całkowicie zniechęcić. Miałem już się poddać i czekać na dalszy rozwój wydarzeń, ale zorientowałem się, że nie próbowałem przeanalizować tego kalamburu jako całości, tylko koncentrowałem się na detalach. Wszak miałem do dyspozycji tylko dane szczegółowe jak: imię, nazwisko i tonę oraz rachunek: 1 x 1 = 1, ale nawet nie wpadłem na to, by ogarnąć to jako całość. Koncentrując się na detalach pominąłem jedną ważną rzecz, a mianowicie, że Pla, Tysiąckilogramów, tona to pewien kod językowy, że 1 x 1 = 1, to także kod językowy. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, by spróbować połączyć te kody i otrzymać metakod, aby przy jego pomocy rozwiązać tajemnicę Ply.
Podłubawszy chwilę w nosie, aby na wszelki wypadek lepiej udrożnić drogi oddechowe, co zwykle czyniłem rozpoczynając złożone procesy myślowe, zabrałem się od obliczeń.

Kod 1.

Ciąg znaków: [pla tysiackilogramów], składający się ze znaków ogólnego ciągu znaków: [A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P R S Ś T U W Y Z Ź Ż], zwanych alfabetem, uporządkowany według reguł ciągu ogólnego

Kod 2.

Ciąg znaków: [1 x 1 = 1], składający się ze znaków ogólnego ciągu znaków [1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ] zwanych cyframi i liczbami, uporządkowany według reguł ciągu ogólnego.

– Ale czy możliwe jest połączenie tych dwóch kodów, a tym samym uzyskanie metakodu, czyli kodu numer trzy? zacząłem się zastanawiać. Postanowiłem połączyć najpierw ogólne ciągi znaków kodu 1 i 2. Na zakurzonej części stołu, przy którym wcześniej siedziałem, podziwiając niebywale kształtne cycki kobiety, której tajemnicę teraz usiłowałem odkryć, narysowałem palcem prostą tabelkę. W jej górnej części umieściłem kolejno litery z ciągu ogólnego kodu 1., w dolnej zaś wartości liczbowe brane kolejno z ciągu ogólnego kodu 2.
Wyglądała ona tak:

A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P R S Ś T U W Y Z Ź Ż
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 15 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32

Analizując ją zacząłem się zastanawiać:
– A co będzie, jeżeli literze alfabetu przyporządkuję wartość ciągu ogólnego kodu 2? Jaką wartość uzyskam dla wyrażenia: Pla Tysiąckilogramów?
Narysowałem pod spodem drugą tabelę, która wyglądała tak:

p l a t y s i ą c k i l o g r a m ó w
22 15 1 26 29 24 12 2 4 14 12 15 20 10 23 1 17 21 28

Na wszelki wypadek w podobny sposób skonstruowałem tabelkę, ale dla wyrażenia: Pla tona, bo jak się okazało, tysiąc kilogramów, to tona.

p l a t o n a
22 15 1 26 20 18 1

Nie wiem co ty byś zrobił na moim miejscu drogi czytelniku, ale ja zignorowałem tabelę dla wyrażenia: Pla Tysiąckilogramów. Nie dlatego, że tak sobie wymyśliłem, ale z tego powodu, że była nazbyt złożona a ja nazbyt leniwy, by ją analizować. Nauczyłem się także podczas moich wielu poszukiwań człowieka, ale nie tylko, bo życie codzienne dostarczało wielu argumentów, że najważniejsza jest prostota. Każda rzecz skomplikowana, każde takie zdarzenie, składa się z rzeczy i zdarzeń prostych. Kiedy się odkryje ich istotę, wówczas cała struktura, choćby nie wiadomo jak była zagmatwana, nie będzie miała już żadnych tajemnic. To tak jak z biedronkami i ich legendarnymi kropkami. Można zadać pytanie: dlaczego biedronki mają kropki? Po co są te kropki w ogóle biedronkom potrzebne? Wszelkie próby odpowiedzi będą musiały uwzględniać nie tylko teorię biedronki jako takiej, ale przede wszystkim kropki jako takiej. I nawet, jeżeli ktoś skonstruuje odpowiedź na pytanie: dlaczego biedronki mają kropki?, to i tak odpowiedź ta będzie zawierała w sobie wiele nierozwiązanych kwestii, kolejne pytania, wśród których podstawowym będzie pytanie o to, co to właściwie jest kropka? Dlatego szukając odpowiedzi na pytanie: dlaczego biedronki mają kropki? należy zgodnie z zasadą elementów prostych odpowiedzieć najpierw na pytanie: co to jest i po co jest kropka?. A kiedy już okaże się, że wszelkie kropki są od tego by je postawić nad i, wówczas ich związek z biedronkami będzie oczywisty: kropki biedronkom potrzebne są po to, by na nich były.
Może się to tobie wydać trochę dziwne, drogi czytelniku, ale jak może być inaczej? Skoro kropka jest od tego by była nad i, to biedronki są od tego by były pod kropkami, a kropki w tym przypadku, by były nad biedronkami. Zresztą możesz sam to łatwo sprawdzić, a jeżeli w trakcie swoich poszukiwań odnajdziesz biedronkę, która ma pod sobą kropki, albo kropki w takiej konstelacji z biedronką, gdzie nad kropką jest biedronka, możesz śmiało uznać moją teorię za fałszywą.
Ale wracając do rzeczy.
Skoncentrowałem się zatem na tej ostatniej tabeli. Każda litera miała przyporządkowaną pewną wartość liczbową, i na odwrót: każda wartość liczbowa miała przyporządkowaną pewną literę. Pierwsza rzecz, która rzucała się w oczy, to powtarzająca się wartość 1, która odpowiadała literze a. Przypomniała mi się teraz podpowiedź: dwie jedynki przez siebie mnożone.. Wiedziałem, że wynikiem działania 1 x 1 będzie 1, ale co będzie, gdy literę a pomnożę prze a, bo właśnie ta litera odpowiadała wartości 1? Zacząłem mnożyć a przez a. I znowu stawałem na głowie, robiłem przysiady, stawałem to na krześle, to siadałem na stole, ale okazywało się, że podobnie jak w przypadku działania mnożenia na cyfrze 1, tak i w tym przypadku wynik ciągle był taki sam: a.
Miałem do dyspozycji wielokrotnie zweryfikowany w doświadczeniu wynik. Była nim litera a. Teraz pozostało tylko odnalezienie rozwiązania zagadki Ply.
– Dwie jedynki przez siebie mnożone mruczałem pod nosem. Ale gdzie tu rozwiązanie?
Wróciłem jeszcze raz do tabelki, ale postanowiłem przerobić ją tak, żeby była w niej tylko jedna wartość 1 i odpowiadająca jej litera a. Istniały tylko dwie możliwości rozwiązania:

Możliwość pierwsza:

p l t o n a
22 15 26 20 18 1

Możliwość druga:

p l a t o n
22 15 1 25 20 18

Otrzymałem dwa wyrazy: pltona oraz platon. I nie wiem dlaczego, ale spodobał mi się ten drugi tj.: platon. Jednak nie wiem jak ty, drogi czytelniku, ale ja nie miałem pojęcia, jaki związek mógł mieć ów platon ze mną? Wszak jestem tylko zwykłym człowiekiem – Sok Ratesem. Próbowałem odnaleźć jakiś sens słowa platon, nic jednak nie wymyśliłem. Wydawało mi się, że dalej znajduję się w tym samym punkcie wyjścia, co na początku, gdy Pla zadała mi zagadkę. Byłem już zmęczony ciągłym myśleniem a w szczególności akrobacjami, które towarzyszyły moim obliczeniom w zakresie mnożenia. Postanowiłem trochę odpocząć. Zmazałem wszystkie tabelki narysowane na zakurzonej części stołu i zrezygnowany położyłem się na posadzce, by choćby na chwilę zasnąć.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (13) Gówno

5 stycznia, 2008 by

Czy zastanawiałeś się drogi czytelniku kiedykolwiek nad tym, co to jest gówno, jaka jest jego istota, jaki jest jego sens? Ja osobiście nigdy. Ale teraz, gdy gówno, jako słowo przez usta mojej niedawnej towarzyszki przedarło się do świata dźwięku i trafiło do mojego mózgu, pomyślałem, że musi mieć ono jakiś głębszy sens, skoro ujawniło się w takich okolicznościach, skoro wypowiedziała je osoba o ładnych cyckach, którą uważałem za niebywale mądrą. Gówno musi mieć sens.
Zacząłem się zastanawiać, co mogło oznaczać słowo gówno. Nic mi nie przychodziło do głowy. Zacząłem szukać synonimów, bo być może kiedyś zastanawiałem się już nad gównem, nie mając świadomości, że to właśnie gówno. Kiedy tak rozmyślałem, nagle zaświtała mi pewna myśl:
– Przecież gówno to kupa!
Poczym od razu przypomniałem sobie pewną rymowankę, którą dawno temu przeczytałem na ścianie muru. Było to jeszcze w tych czasach, w których czytałem. Ale od jakiegoś czasu zaniechałem tej czynności, ponieważ wszystko, co przeczytałem zapamiętywałem i nijak nie mogłem zapomnieć. Z obawy, że mój mózg się zapełni do tego stopnia, że przestanie w ogóle działać, od jakiegoś czasu nie czytam w ogóle. Ale wracając do rymowanki, to brzmiała ona tak:

w niedzielne poranki gdy wracam z ubikacji
zastanawiam się czy nie będę miał racji
gdy napisze jedno słowo choćby o kupie porannej

każdy o miłości, chorobie o życia przygodach rymuje
niech jednak człowiek bez kupy porannej przeżyć spróbuje
nie jest to prosta sprawa – każdy wie to przecie
wszelki obiad: prosty czy wykwintny kończy się w klozecie

również nadymanie i srebrne widelce, przepiórki albo pasztetowa
to wszystko bez znaczenia: jedzenie udane gdy kupa gotowa
pan i sługa, prostak i mądrala – każdy sra tak samo
może z małą różnicą: pierwszy kreci w lewo, drugi kreci w prawo

z zapachu i konsystencji człek wróży dnia nowego dzieje
czy zwolnią mnie z pracy, czy będzie korek na drodze, czy egzamin obleje?
tyle wątpliwości, tyle myśli różnych w intymnym pomieszczeniu
nagle całe życie poddaje pod rozwagę szukając sensu w istnieniu

z zadumy myślowej jedna rzecz ratuje zbłąkanego człeka
to książka, gazetka – lektura zaległa, którą przerwała senna powieka
zawsze w czytaniu łatwiej znosić porodów i skrętów jelit katusze
idylla trwałaby dłużej – bo spokój tu – lecz do pracy biec muszę

podciągam spodnie i oglądam z radością ten okaz znakomity
wielki soczysty błyszczący – otoczką woni spowity
w zadumę wprawia mnie po wszystkim jedno przemyślenie
czy gdyby nie kupa poranna możliwe byłoby jeszcze moje istnienie?

Kiedy wyrecytowałem ją sobie w pamięci dopiero teraz przekonałem się, że ma ona większą wartość, aniżeli tylko jak na początku przypuszczałem charakter trzepakowo-blokowo-murowy. Nie miałem teraz żadnych wątpliwości, że autor tego dzieła musiał być niebywale mądrym człowiekiem o bogatym doświadczeniu życiowym. Niczym szaman, który onegdaj wróżył przyszłość z trzewi zabitych w ofierze bogom zwierząt, tak on analizując konsystencję kupy, jej woń starał się odgadnąć dnia nowego dzieje. Ale najważniejsze jest w tym wszystkim owo pytanie istnieniowe: czy gdyby nie kupa poranna możliwe byłoby moje istnienie?. Zacząłem się zastanawiać:
– Czy faktycznie istnienie może być zależne od gówna? Czy istnieje jakiś związek między gównem a byciem?
Nie widziałem innej możliwości uzyskania odpowiedzi na te pytania, jak przeprowadzenie eksperymentu. Nie zważając na to, że Pla ciągle na mnie patrzy, podniosłem się z krzesła, szybko ściągnąłem swoje krasnoludkowi majtki jednocześnie kucając i rozpocząłem eksperyment. W trakcie przeprowadzania doświadczenia nie zważałem na krzyki, które wydobywała z siebie Pla, byłem całkowicie skoncentrowany na badaniach naukowych, gdyż nawet malutka chwila nieuwagi mogła zafałszować wyniki. A każdy naukowiec dba o to, by efekty badań miały charakter obiektywny.
Kiedy zakończyłem proces formowania kupy wstałem z kucek i podciągnąłem majtki. Następnie zabrałem się do analizowania materiału, jednak jedyne co zdołałem wstępnie zbadać, to owa wonna otoczka. Moje obserwacje empiryczne zostały gwałtownie przerwane, gdy do pomieszczenia wtargnął nagle strażnik. Widocznie to krzyki mojej niedawnej towarzyszki go tu sprowadziły. Jednak strażnik już raz pokazał, że nie jest osobą, która darzy zrozumieniem potrzeby nauki, i jak możesz się domyśleć drogi czytelniku, kolejny raz doświadczyłem znanego mi już dobrze uczucia ciemności.
Zaczynały mnie już nudzić te chwile utraty przytomności. W trakcie ich trwania nic się nie działo, o niczym nie myślałem. Była tylko czerń, która sama w sobie może być ciekawa jako zjawisko, ale nie jako absolutna rzeczywistość, w której się nic nie dzieje. Poza tym, kiedy odzyskiwałem przytomność zawsze zastanawiałem się, co mi umknęło, co się wydarzyło w tej chwili, gdy byłem nieprzytomny? Nie było jednak nikogo, kto mógłby mi opowiedzieć o tym.
Powoli dochodziłem do siebie. Leżałem na posadzce, obok mnie moja kupa a nade mną stał strażnik z pałką w dłoni, przy którym stała Pla. Kiedy zauważyli, że odzyskuję przytomność Pla powiedziała do strażnika:
– Posadź go przy stole i przykuj do krzesła, żeby nie przychodziły mu podobne pomysły do głowy.
Strażnik, co mnie zaskoczyło, posłusznie wykonał jej polecenie. Kim była Pla, że mogła tak łatwo wydawać polecenia strażnikowi? Przecież sfera obowiązków strażnika wyznaczona jest przez jego mundur. Pla nie nosiła takiego munduru, ale długi, trochę wyświechtany, czarny płaszcz. Czy Pla miała mimo wszystko jakiś związek z uniformami, uniformami ludźmi w garniturach, wśród których nieustannie poszukiwałem człowieka? Te myśli nie dawały mi spokoju.
– Muszę się dowiedzieć, kim ona właściwie jest postanowiłem w duchu.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (12) Tysiąckilogramów to tona

4 stycznia, 2008 by

Usiadłem naprzeciwko mojej niedawnej towarzyszki, która wcześniej poratowała mnie swoją chusteczką, a której to cycki nieustannie podziwiałem to w strugach deszczu, to w kawiarni. Niewiele się zmieniła od tej chwili, kiedy mnie aresztowano. Wyglądała tak samo, nawet miała na sobie ten sam płaszcz, który wcześniej mi użyczyła, bym osłonił swoje pornograficznie nagie ciało przed deszczem. Spoglądałem to na nią, to w jej oczy, to na jej piersi. Precyzyjniej rzecz ujmując, to interesowały mnie nadal najbardziej właśnie jej cycki. Ani duże, ani małe. Taki klasyczny model sportowy, tzn. idealnie pasujące do dłoni i mieszczące się w nich perfekcyjnie. Pewnie byłbym się w nie dalej wpatrywał, gdyby nie jedna, natarczywa myśl, która błąkając się po mojej głowie, nie dawała mi spokoju. Mianowicie, co znaczyły jej ostatnie słowa: Oto on!, które wykrzyczała wskazując na mnie palcem, a po których wszyscy w knajpie rzucili się na mnie szturmem.
– Znowu ktoś ci przypierdolił? zapytała Pla i podała mi tą samą chusteczkę, którą zaoferowała mi wcześniej, abym otarł krew z twarzy.
– Takie to już życie naukowca odpowiedziałem i wziąłem chusteczkę aby wytrzeć krew, a zwłaszcza skrzep, który zrobił się w okolicach dziurek od nosa, a który uniemożliwiał mi oddychanie. A nie ma nic gorszego niż niedotlenienie mózgu w takich sytuacjach, spowodowane utrudnieniem w oddechu. Przecież niewłaściwie dotleniony mózg nie jest w stanie sprawnie myśleć. Dlatego małe dzieci i nie tylko, zwłaszcza kierowcy, gdy są w trasie najczęściej dłubią w nosie. Pierwsi dlatego, że się intensywnie rozwijają dorastając i niezbędna im jest niebywała kondycja fizyczna mózgu, by ogarnąć rozmaitość świata, który właśnie poznają, drudzy dlatego, że słabe dotlenienie mózgu może być przyczyną dekoncentracji w trakcie jazdy, co skutkować może nie tylko wyborem złej drogi przejazdu, ale nawet śmiercią, gdy niewłaściwie oceni się odległość od pojazdu nadjeżdżającego z przeciwka w trakcie manewru wyprzedzania. Pamiętam do dziś bardzo wyraźnie moje spotkanie z takim dłubiącym w nosie dzieckiem. Któregoś razu, kiedy szukałem człowieka, trafiłem do parku, w którym bawiło się mnóstwo dzieci. Zmęczony swoimi wędrówkami, postanowiłem usiąść na chwile na ławce i odpocząć. Jako, że miałem wówczas zwyczaj noszenia przy sobie ołówka i czystej kartki papieru, by zapisywać swoje fantastyczne pomysły, wyjąłem ołówek, by coś tam zanotować. I gdy zabierałem się za pisanie, podszedł do mnie mały dzieciak i zapytał:
– A proszę pana, a co pan tam robi?
Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to jego szczerość i bezpośredniość. Byłem dla niego całkowicie obcą osobą, tak obcą jak on dla mnie. Stał tak naiwnie, wlepiając się we mnie swoimi wielkimi, dziecięcymi gałami, jedną ręką dłubał w nosie, drugą zaś podtrzymywał spadające spodnie. Zadziwiająca była też prostota samego pytania. Postanowiłem zatem całkiem prosto odpowiedzieć:
– Piszę.
Powiedziawszy to z powrotem wróciłem do notowania. Jednak dzieciak cały czas stał, dłubał w nosie i obserwował, co ja robię. Po chwili zapytał mnie ponownie:
– A proszę pana, a jak się pisze?
– Pisze się ołówkiem po kartce odpowiedziałem, a on ponownie tym razem nie zwlekając zadał kolejne pytanie:
– A jak się robi ołówek?
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko rozpocząć wykład na temat robienia ołówka. Wiedziałem, że dzieciak nie da za wygraną i nie zbędę go milczeniem. Stał sobie tak wpatrzony we mnie swoimi dziecięcymi oczami, wyczekując odpowiedzi i oczywiście nieprzerwanie dłubał w nosie.
– Ołówek robi się z drewna i rysika węglowego – nie dokończyłem, bo ów malec przerwał mi zadając kolejne pytanie:
– A co to jest rysik węglowy?
Ja mu na to:
– Rysik węglowy, to jest to, co pisze w ołówku odpowiedziawszy, chciałem kontynuować wykład na temat produkcji ołówków, ale dzieciak zadał kolejne pytanie:
– A proszę pana, a jak się robi rysik węglowy?
I znowu spoglądał na mnie naiwnym wzrokiem, ciekawej świata zewnętrznego istoty. Jasne, że mogłem go olać i dalej prawić o tym, jak się robi ołówek, lecz sobie pomyślałem, że i tak na pewnym etapie mojej opowieści będę musiał wyjaśnić, jak się robi ów rysik węglowy. Dlatego odpowiedziałem:
– Rysik węglowy, robi się z węgla.
Dzieciak, słysząc odpowiedź, zadał kolejne pytanie:
– A jak się robi węgiel?
Jak się możesz domyśleć drogi czytelniku i na to pytanie próbowałem odpowiedzieć. Zacząłem zatem opowiadać o dinozaurach, o wielkich paprociach. Dzieciak jednak zdawał się całkowicie ignorować moje historyjki o prehistorii świata. Cały czas dłubał w nosie i spoglądał to na mnie, to na ołówek. I kiedy tak mówiłem, mówiłem on nagle mi przerwał pytaniem:
– A proszę pana, a jak się robi wszystko?
Jego ostatnie pytanie do dnia dzisiejszego błąka mi się w głowie, ale na początku, gdy je usłyszałem straciłem nadzieję na to, że kiedykolwiek będę mu w stanie wyjaśnić technologię procesu robienia ołówków. Dlatego też wówczas już nie odpowiedziałem na nie, podniosłem się z ławki i odszedłem zostawiając dzieciaka z miliardami podobnych pytań w głowie. Dzisiaj jednak żałuje tej decyzji, ponieważ dopiero po jakimś czasie dotarły do mnie sens i głębia pytania: Jak się robi wszystko?, jednakże do dzisiaj nie wymyśliłem na nie żadnej odpowiedzi. Kto wie ile jeszcze podobnych pytań usłyszałbym od tego dzieciaka, gdybym wówczas nie odszedł. Od tamtego czasu jednak zawsze ochoczo dłubałem, przy każdej nadążającej się okazji a nawet i bez okazji w nosie w nadziei, że oczyszczone drogi oddechowe dotlenią mózg, żeby ten mógł wyprodukować pytanie tego samego gatunku, które zadało mi dziecko podczas tamtego spotkania.
Niewiadomo, dlaczego dzieci jak już dorosną, to przestają instynktownie dłubać w nosie. A dorośli robią to tylko, gdy nikt ich nie widzi. Może dlatego, że na skutek jakiegoś tajemnego porozumienia uzgodniono, że dłubanie w nosie będzie uznane za nieestetyczne, za feeeee, żeby ludzie, jak najdalej jak to tylko możliwe, pozbawieni zostali zdolności krytycznego myślenia, które jak wiadomo jest cechą dobrze dotlenionego mózgu.
Jak widzisz, drogi czytelniku, dłubanie w nosie ma niebywałe znaczenie dla człowieka i bezpośrednio wiąże się z procesem myślenia. Ja w tej sytuacji, w której się obecnie znalazłem, nie mogłem sobie pozwolić na osłabienie zdolności krytycznych, dlatego bez większych zastrzeżeń wziąłem ową chustkę i zacząłem w nią smarkać skrzepami krwi.
Trwało to jakąś chwilę. Kiedy już skończyłem całą ceremonię oczyszczania nosa nie mogłem oprzeć się pokusie by pooglądać to, co zostało na chustce. Rozłożyłem ją i zacząłem podziwiać szkliste, brunatno-czerwone okazy baboli dosyć sporych rozmiarów i luźnej konsystencji. I kiedy już pojawiło się w mojej głowie skojarzenie między babolami z chustki a fraktalami Mandelbrota, Pla powiedziała do mnie:
– Przestań zajmować się swoimi babolami. Nie czas na to. Czy wiesz, dlaczego tu się znalazłeś?
Natychmiast porzuciłem wszelkie rozmyślania o estetyce krwistego smarka i zacząłem intensywnie zastanawiać się nad tym, co mógłbym jej odpowiedzieć. Nic nie przychodziło mi do głowy, więc zupełnie szczerze odpowiedziałem:
– Nie wiem.
Usłyszawszy to, Pla wyjęła ze swojej teczki kilkanaście spiętych ze sobą kartek. Przeglądała je chwile i odłożyła. Spojrzała na mnie ponownie i zapytała:
– A czy ty wiesz w ogóle, kim ja jestem?
– Jesteś Pla odpowiedziałem bez namysłu, dodając Pla Tysiąckilogramów.
Jej nazwisko zapamiętałem z naszej przygody z kelnerką w knajpie, gdy sprawdzano jej dowód osobisty.
Pla, gdy to usłyszała uśmiechnęła się do mnie i zapytała:
– Czy wiesz ile to jest tysiąc kilogramów?
– Tysiąc kilogramów, to jeden kilogram plus jeden kilogram, plus jeden kilogram, plus jeden kilogram – zacząłem odpowiadać.
– Przestań rżnąć głupka! przerwała mi Pla.
– Zamierzasz mi tu liczyć do tysiąca?
Znowu byłem pełen podziwu dla jej zdolności jasnowidzenia, o których wcześniej się już przekonałem. Faktycznie zamierzałem tak pododawać kilogramy do tysiąca, bo podobno liczenie, zwłaszcza np. owiec, pomaga się zrelaksować, co było mi w tej sytuacji tak samo potrzebne jak właściwe dotlenienie mózgu.
Tym czasem Pla wstała od stołu i zbliżyła się do jedynych drzwi w tym pomieszczeniu, tak jakby chciała upewnić się, że są zamknięte, że nikt nie podsłuchuje. Nacisnęła na klamkę, ale okazało się, że drzwi są zamknięte od zewnątrz. Cały czas stojąc do mnie tyłem zwrócona twarzą do drzwi powiedziała spokojnym głosem:
– Tysiąc kilogramów to tona.
– No i co z tego? zapytałem. Na co Pla, odwracając się do mnie odpowiedziała:
– Gówno.

Kategoria: Bez kategorii | 6 komentarzy »

Psychopatologia społeczna (11) Więzienie

4 stycznia, 2008 by

Trzy kroki szerokości i cztery długości, twarde łóżko, umywalka, kibel i parawanik oto mój nowy dom. Nigdy nie doświadczyłem luksusów miejsca, dlatego nie odczułem tej zamiany. W gruncie rzeczy przyznać muszę, że moje nowe miejsce pobytu było czystsze niż mieszkanie, w którym od kilkudziesięciu lat spałem, budziłem się, jadłem śniadanie, które wychodząc zamykałem na klucz. Jedyne, czego będzie mi brakować, za czym będę tęsknić, to mój prywatny szczur. Niewiadomo dlaczego, człowiek tak bardzo przywiązuje się do swoich stworzeń, które mu towarzyszą w życiu.
Usiadłem na łóżku i próbowałem sobie zrekonstruować cały swój dzisiejszy dzień by odkryć powody mojego aresztowania.
– Co ja takiego zrobiłem? pomyślałem i mimo moich usilnych starań, nie potrafiłem odnaleźć przyczyny mojego obecnego stanu rzeczy. Z zamyślenia wydobył mnie stukot butów. Ktoś zbliżał się do drzwi. Po chwili usłyszałem charakterystyczny zgrzyt w zamku. Wszedł strażnik. Chłop wielki jak góra. Ubrany w swój garnitur, w którego skład wchodziły: wypastowane buty z zaokrąglonymi czubkami, spodnie wyprasowane na kant, coś w rodzaju marynarki no i czapka. W ręku trzymał klucze, nie tylko do celi, ale do wolności każdego osadzonego. Przecież strażnik mógł w każdej chwili otworzyć wszystkie drzwi, żeby aresztowani, w tym i ja, mogli wyjść na wolność. Jednak on tego nie robi, nie robił i nie zrobi nigdy. Uniemożliwia mu to jego garnitur uniform, który przywdziewając, uczynił z niego bezmyślne narzędzie. I podobnie jak ci ludzie, których spotykałem wychodząc z domu w poszukiwaniu człowieka, którzy automatycznie przemierzali drogi z domu do pracy, z pracy do domu, ze spotkania A na spotkanie B tak i strażnik nie jest w stanie sprzeciwić się swoim obowiązkom, które nałożył na siebie, zakładając garnitur. Jego zadaniem jest być beznamiętnym w kontakcie z indywidualną tragedią, z którą spotyka się w pracy tzn. nie rozstrzygając o winie prowadzić więźnia z punku A do punktu B.
Strażnik nie może być człowiekiem, którego szukałem. Człowiek wie czym jest dobro i czym jest sprawiedliwość. I gdyby ów był człowiekiem, wiedząc czym jest sprawiedliwość, mógłby rozstrzygać o winie i karze sam decydowałby kogo uwolnić, a kogo więzić. Żaden sąd nie byłby potrzebny. Żaden strażnik jednak nie wnika w historię osadzonego. Także ten nie zapytał mnie, dlaczego zostałem uwięziony. Ale nawet gdyby na chwilę uwolnił się od sfery obowiązków, które narzucał mu jego garnitur, i zapytał mnie o to, to i tak nie wiedziałbym, co mam mu odpowiedzieć nie widziałem bowiem, na czym polegała moja zbrodnia, przez którą tu się znalazłem.
Strażnik, spoglądając na mnie powiedział beznamiętnie:
– Masz widzenie.
– Że co? odparłem zdumiony. Na co strażnik odparł:
– Ktoś przyszedł cię odwiedzić. Wstawaj i chodź za mną.
Nigdy nie byłem w więzieniu, nie miałem pojęcia, co znaczą właściwie te skróty słowne stąd moje zdziwienie. Był to dla mnie obcy świat, w którym rządziły jakieś nieznane mi dotąd reguły gry. W moim świecie, w którym byłem ja i szczur oraz dziesiątki przedmiotów, orientowałem się bardzo dobrze. Razem: ja i szczur, zaczynaliśmy śniadanie. Szczur wiedział, że jak zacząłem mlaskać i chrupać ten sprasowany chleb, to znak, że i on za chwile coś zje, gdyż okruszki waliły rykoszetami po całym pokoju. Ja wiedziałem, że jak szczur zaczynał piszczeć, to znak, że trzeba iść do kibla i się wysrać, a następnie spuścić wodę i umyć ręce żeby ten mógł się napić z resztek wody w umywalce albo w muszli klozetowej. Ale zasad rządzącym tym światem, w którym teraz niewiadomo dlaczego się znalazłem, jeszcze nie znałem. Cała ta sytuacja przypominała mi jedno ze spotkań, w którym uczestniczyłem w trakcie weryfikacji tezy: nie samym chlebem człowiek żyje. Któregoś razu ale już po tym, kiedy doszedłem do wniosku, że: to, co można zjeść, można wypić potrzebowałem pieniędzy na wódkę. Któryś z naukowców, który podobnie jak ja wpadł doszedł do tego samego wniosku, podsunął mi pomysł, jak można zarobić pieniądze bez większego trudu, a mianowicie zagrać w karty, gdzie stawką były pieniądze. Kiedy pierwszy raz usiadłem do stolika, by zagrać, siedzieli przy nim także inni gracze. Kiedy rozpoczęła się gra, okazało się, że nie tylko ma ona swoje zasady, ale także swój język, bez którego znajomości każdy skazany jest na porażkę. Był to język dziwnych gestów, mimiki, ruchów, dziwnych słów: dwie pary, trójka, street etc. Oczywiście za głupi byłem, by to zrozumieć i jak się możesz łatwo domyślić szanowny czytelniku nie tylko nic nie wygrałem, ale także przegrałem cały majątek. W skutek czego nie mogłem dalej kontynuować swoich badań naukowych nad wpływem alkoholu na życie i ostatecznie zmuszony byłem przerwać swoje dociekania naukowe w tej materii. Tak oto przestałem pić.

Nauczony niedawnym spotkaniem z kelnerką, z którą moja dyskusja okazała się być bezcelowa, nie miałem zamiaru nawet prosić strażnika o wyjaśnienie mi jego przekazu: masz widzenie. Zapewne i to skończyłoby się wezwaniem szefa. Podniosłem się z łóżka i poszedłem za strażnikiem. Kiedy tak przemierzaliśmy wąski i długi korytarz, miałem dużo czasu na myślenie. Refleksje na temat kondycji człowieka we współczesnym świecie, pytania o sens wszelki i wszelkie rozważania natury metafizycznej zmieniały się w mojej głowie jak w kalejdoskopie. Z zadumy tej wyrwał mnie instynkt naukowca-empiryka, o którym dawno zapomniałem. Kiedy tak szedłem za strażnikiem, zwróciłem uwagę na jego zwarte pośladki, od których nie wiadomo dlaczego nie mogłem oderwać oczu.
Zapewne teraz się dziwisz drogi czytelniku, dlaczego oglądałem tyłek strażnika, wszak zapoznałeś się z moimi badaniami nad różnymi teoriami naukowymi i wiesz, że w trakcie swoich eksperymentów zawsze gustowałem w kobietach. Otóż ja też w tej chwili zastanawiam się nad tym, co ja w tym strażniczym tyłku widziałem takiego ciekawego, że nie mogłem przestać na niego spoglądać. Ale wracając do tyłka.
Kiedy tak sobie go beztrosko oglądałem wpadłem na pomysł by zweryfikować kolejną teorię z życia wziętą, a mianowicie: robić coś z palcem w dupie. Może ty drogi czytelniku wiesz skąd się wzięło to powiedzenie, lecz ja nie miałem o tym zielonego pojęcia. Jedyne, co wiedziałem w związku z tą teorią to, to że robienie czegoś z palcem w dupie wiązało się z pewną swobodą i lekkością w działaniu. Eskortowany przez strażnika, obarczony wspomnieniami związanymi z przebiegiem dnia, w którym zostałem aresztowany, czułem się przytłoczony, zupełnie ociężały. Skoro zrobienie czegoś z palcem w dupie miało gwarantować pewną lekkość w działaniu, to przyznać muszę, że jak nigdy do tej pory, zaistniały optymalne warunki dla przeprowadzenia badań empirycznych, które potwierdziłyby albo zanegowały prawdziwość powiedzenia: robić coś z palcem w dupie. Wsadziłem najpierw sobie palec między pośladki czyli tam, gdzie jest dupa. Ale oprócz ucisku i uczucia pewnego dyskomfortu nie odczułem czegoś, co można było określić swobodą działania. Nie szło mi się ani odrobinę lżej, ani jedna troska nie oddaliła się w zapomnienie. Nie odczułem ani wytchnienia mentalnego, ani fizycznego. Przeciwnie. Doznałem czegoś, czego doświadcza każdy, komu majtki wpiły się w tyłek pewne uczucie, któremu nie można się przeciwstawić, którego każdy chciałby się jak najszybciej pozbyć, wyciągając gacie z tyłka. No może za wyjątkiem kobiet, które lubują się w stringach. Chociaż ja sobie nie wyobrażam, jak można chodzić ze sznurkiem w tyłku. Ale przyznać muszę, że ten sznurek w tyłku kobiecym wygląda całkiem seksownie.
– Ile to te biedne kobiety musza się nacierpieć, by przypodobać się rodzajowi męskiemu, by tylko zachęcić do kopulacji, by stymulować męskie libido? pomyślałem przez chwilę. Jednak już nie szukałem odpowiedzi na to pytanie, które pozwoliłoby odkryć istotę i sens cierpienia kobiet w stringach. Postanowiłem dalej badać teorię o robieniu czegoś z palcem w dupie.
W systemie, w którym sprawdzałem prawdziwość tej teorii były tylko dwie dupy do dyspozycji: moja i strażnika, na których mogłem przeprowadzić eksperyment. Swoją dupę już wyeksploatowałem w celach naukowych, teraz pozostała mi ostateczna weryfikacja teorii, która została wstępnie obalona, gdy włożenie palca do własnej dupy, nie przyniosło założonej lekkości działania. Bez zbędnych ceregieli, tzn. nie zastanawiając się ani chwili i nie pytając o pozwolenie strażnika, wsadziłem swój wskazujący palec między jego pośladki czyli krótko mówiąc w jego dupę.
Nie wiem czy mi ulżyło jako osadzonemu, nie wiem także czy ulżyło strażnikowi. W zasadzie, to nie wiem nic, co miałoby związek z weryfikacją teorii: robić coś z palcem w dupie. Zapewne dziwisz się teraz czytelniku, dlaczego nie wyniosłem z tego eksperymentu żadnych konkretnych obserwacji. Nie przejmuj się, ja też się bardzo długo dziwiłem. Ale zanim nadeszło owo zdziwienie wpierw doznałem znajomego uczucia ciemności, takiego samego, jak wówczas, gdy dostałem w mordę od jednego z ludzi w garniturze, podczas moich codziennych poszukiwań człowieka wśród ludzi.
Kiedy po długim okresie ciemności ponownie zyskałem zdolność widzenia, zauważyłem ciekawą rzecz. Otóż nie szedłem już za strażnikiem, ale wlokłem się za nim a ściślej rzecz ujmując: to on ciągnął mnie za ubranie i wlókł za sobą. Nie wnikam w to, co nastąpiło gdy wsadziłem palec do dupy prowadzącego mnie strażnika pozostawię sprawę weryfikacji tej teorii na przyszłość, żebym miał co robić, gdy wyjdę z aresztu.

W końcu dotarliśmy do zamkniętych, stalowych drzwi. Strażnik puścił moje ubranie i wybrał z pęku kluczy ten właściwy i otworzył je. Wskazując na wejście ręką powiedział do mnie już nie tak beznamiętnie, jak wówczas, gdy informował mnie o widzeniu:
– Właź pierdolony cwelu! Później się z tobą policzę! powiedział to i wepchnął mnie do środka.
Nie wiedziałem, co znaczą jego słowa, czego mogłem się spodziewać później, gdy będzie się ze mną liczył. A już najzupełniej enigmatyczny był dla mnie zwrot: pierdolony cwelu nigdy wcześniej nie zetknąłem się z taką konstelacją pojęciową.
– Pewnie mi to wyjaśni, jak się ponownie spotkamy pomyślałem. Nie byłem w stanie kontynuować swoich domysłów w tej kwestii, bo nagle znalazłem się w pomieszczeniu, które okazało się być mały pokojem. No, może trochę większym od mojej celi. Panował tu półmrok, mimo zapalonej lampki. Nie było żadnego okna. Na betonowej posadzce stał stół, przy którym siedziała jakaś osoba. Stałem jak wryty, nie wiedziałem, co mam zrobić. Po chwili usłyszałem znany mi już głos:
– Podejdź i usiądź powiedział to kobieta, którą teraz już poznałem. To była Pla

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (10) Aresztowanie

4 stycznia, 2008 by

– Ręce do tyłu i nie próbuj uciekać! warknął do mnie ktoś z boku. Złożyłem ręce z tyłu na plecach, poczułem ucisk kajdanek. W tym czasie spoglądałem to na Ple, to na szefa, to na kelnerkę, to na wszystkich wszyscy patrzyli zaś na mnie. Nie miałem pojęcia o co tu chodzi, dlaczego nagle wszystko stanęło na głowie. Nic nie zrobiłem przecież, no może tylko tyle, że nie mając przy sobie dowodu osobistego poprosiłem o podanie drinka alkoholowego. Czułem się wyróżniony w jakiś sposób. To, czego nie osiągnąłem przemierzając miasto w samej bieliźnie, teraz się spełniło. Uwaga wszystkich skierowana na mnie. Rozkoszowałem się tym, wdzięcznie prężąc swoje półnagie ciało, płaszcz bowiem, który podarowała mi Pla, pozostał na oparciu krzesła. Jeden z osobników w garniturze popchnął mnie do wyjścia. Wyszedłem już zaaresztowany na ulicę. Spięty kajdankami, z lekko przygarbioną sylwetką prowadzony byłem w kierunku pojazdu, który stał nieopodal. Oczywiście deszcz ciągle padał bo deszcz zawsze pada w takich sytuacjach, kiedy główny bohater kiepskiego kryminału jest aresztowany. Zgodnie z kanonem pisarskim, także i w tej opowieści pada deszcz.
Dystans, który dzielił mnie i mój orszak od pojazdu nie był znaczny, ale wystarczający by ci sami przechodnie w garniturach, którzy do tej pory podążali zahipnotyzowani pięknem symetrycznej kostki brukowej w sobie tylko znanym kierunku, teraz przystanęli, zbili się w spory tłum, aby mnie obserwować. W tym całym widowisku nikt nie zwracał uwagi ani na tego, kto mnie prowadził, ani na moją towarzyszkę-zdrajczynię: Ple, ale na mnie. I znowu napawałem własne ego tym powszechnym zainteresowaniem.
Po kilkudziesięciu sekundach siedziałem już na tylnym siedzeniu pojazdu i wieziono mnie w nieznanym mi kierunku. Siedziałem sam. W tylnim oknie krata, w bocznych też i od kierowcy oddzielała mnie pancerna szyba. Był to całkowicie zuniformizowany przedmiot, służący tylko do jednego celu do zniewalania. Przystosowany do tego stopnia, że nawet nie miał klamek wewnętrznych, żeby przypadkiem któremuś z zniewalanych nie przyszło do głowy wydostanie się z niego. Pancerne i okratowane szyby były niemożliwe do sforsowania bez użycia dynamitu, ale przecież żaden aresztowany nie zdecyduje się w tym ciasnym pomieszczeniu na jego użycie, gdyż oznaczałoby to śmierć dla niego. Taki oto paradoks: chcesz być wolny i się wydostać, to użyj dynamitu, innego sposobu nie ma, ale jeżeli to zrobisz, to zginiesz i nie będziesz już nigdy mógł żyć na wolności. Może ci, którzy wymyślili ten rodzaj auta, o tak jednoznacznej funkcji zdeterminowanej przez jego specyfikę, chcieli dać wszystkim aresztowanym, którzy byli nim przewożeni, możliwość doświadczenia wolności absolutnej? To wydawałaby się sensowne. Przecież każdy konwojowany mógł wybrać między śmiercią w trakcie próby uwolnienia się z tego auta, a śmiercią lub życiem, gdy zostanie osądzony. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że każdy potencjalny konwojent wybierze to drugie wyjście czyli nie będzie próbował się wydostać z pojazdu. Ponieważ ma świadomość, że dojechanie do celu i poddanie się osądzeniu jest dla niego bardziej korzystne niż oczywiste samobójstwo, gdyby próbował się wydostawać w trakcie konwojowania. Ale z drugiej strony przecież nie stawianie oporu i poddanie się osądowi, oznacza zrzeczenie się ze swojej woli i dobrowolne poddanie się pod panowanie woli sędziego, żeby ten osądził o życiu lub śmierci. Natomiast próba ucieczki, mimo, że jest jawnie samobójcza jest skutkiem indywidualnej decyzji, każdego więźnia. Dla każdego, kto wierzy w ostateczną instancję, w jakąś metafizyczną kontynuację swojego życia po śmierci, w boga, wybór między samobójczą próbą ucieczki, a poddaniem się decyzji sędziego, jest prosty. Taki aresztowany będzie próbował ucieczki, jeżeli będzie trzeba, to użyje nawet kilograma dynamitu by sforsować te opancerzone drzwi. Nieważne, że przy tym zginie, bowiem dla takiej osoby śmierć oznacza wieczną wolność poza ciałem poza wszelkim ograniczeniem.
Kiedy pojawiła się w moim umyśle ta refleksja, zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem ja nie mam w zapasie gdzieś takiej wiary.
– Czy przypadkiem jestem osobą, która w coś wierzy? – zacząłem się intensywnie zastanawiać, ale jak się po chwili okazało bezskutecznie. Nie znalazłem w sobie ani kropelki czegoś, co można nazwać wiarą w przedłużenie swojego życia. Owszem, jestem człowiekiem wierzącym. Wierzę, że istnieje absolutnie nieistniejący bóg, w którego nieistnieniu upewniam się za każdym razem, gdy wychodzę z domu i proszę do o zmianę pogody. Jego istotą jest absolutne nieistnienie. Dla mnie samobójcza ucieczka z opancerzonego pojazdu nie była ucieczką w krainę całkowitej wiecznej wolności, ale ucieczką do krainy wiecznego nieistnienia, z której nie było drogi powrotnej, a na to sobie nie mogłem pozwolić. Jeszcze nie teraz, przynajmniej nie teraz.

Kategoria: Bez kategorii | 2 komentarze »

Psychopatologia społeczna (9) Ludzie

4 stycznia, 2008 by

Spotkanie z szefem zakończyło się moim triumfem i oczywistą porażką obsługi tego lokalu oraz systemu prawnego. Norma: alkohol sprzedajemy tylko osobom pełnoletnim zwyczajnie została przez szefa olana. Stało się tak tylko dzięki mojemu oślemu uporowi. Swoje zwycięstwo okupić miałem najwyższą ceną, ale o tym miałem się dopiero przekonać. Dopiero teraz zorientowałem się, że stałem się przedmiotem zainteresowania niemal wszystkich gości w tym lokalu, oczywiście nie licząc obsługi. Oczywiście przyczyną tego była moja niedawna pogawędka z szefem oraz strój, który musiał budzić przynajmniej zdziwienie, ponieważ spod płaszcza prześwitywały nagie części mojego ciała.
Postanowiłem zignorować owa ciekawość, licząc na to, że z czasem minie. Niestety. Gdy za jakąś chwilę rozejrzałem się dyskretnie wokół siebie dokonałem strasznego odkrycia: byłem o b s e r w o w a n y!!!
Ludzie cały czas spoglądali na mnie, niby to ukradkiem a niektórzy nawet się z tym nie kryli i gapili się wprost.
– Chyba najwyższy czas już sobie iść powiedziałem do swojej towarzyszki. Ona jednak jakby tego nie zauważyła i cały czas cos notowała. Wiedziałem, że usłyszała i zrozumiała moją sugestię, która nie dopuszczała sprzeciwu. Pla jednak całkowicie zignorowała moje przeczucia i sugestie. Jak się okazało miała wobec mnie całkiem inne plany. W jednej chwili wstała z miejsca, a wraz z nią podnieśli się pozostali goście lokalu, w którym siedzieliśmy do tej pory. Wskazała na mnie palcem i powiedziała na głos:
– Oto on!
Przyznać musze, że do dziś w uszach dźwięczą mi te słowa, których sensu nigdy nie zrozumiałem. Po tym jak wypowiedziała ową formułkę goście jakby na jej rozkaz ruszyli w moim kierunku. Wszyscy ze wszystkich stron. Znalazłem się w takiej sytuacji, z której nie było wyjścia ani wejścia znalazłem się nagle w samym epicentrum zainteresowania, którego wcześniej nie było. Wiedziałem, że wszelki opór będzie bez sensu i poddałem się bez walki. Nie dlatego, że się przeląkłem napierającego na mnie tłumu, lecz dlatego, że zgodnie z obliczeniem nie miałem teraz żadnych szans a siły należało oszczędzać na bardziej dogodną sytuację, w której zwycięstwo byłoby chociaż potencjalnie możliwe.
Poczułem na sobie dotyk rąk. Nie przypominały one uścisku policjanta, lecz raczej ciekawski dotyk dziecięcej dłoni, która napotkała w swym zasięgu niespotykany do tej pory przedmiot. Jednak nawet jeżeli uściski nie były stanowcze, to i tak poruszanie się w ich gąszczu nie było możliwe. Otoczony pozostawałem w bezruchu i próbowałem wyłowić z tłumu sylwetkę mojej niedawnej towarzyszki, do której miałem takie zaufanie. Nie zdziwiłem się jak ja zobaczyłem wraz z kelnerką, szefem i tym, którego zapamiętałem jako oddalającą się sylwetkę w garniturze po tym jak cudownym sposobem odzyskałem zdolność widzenia czyli tym, który zdzielił mnie w mordę. Wielka czwórka się zebrała, ale ciekawe w jakim celu urządzili ten cały cyrk? Nie miałem złudzeń co do tego, że cały mój dzisiejszy dzień, przynajmniej od momentu wyjścia z domu, został zaplanowany w najmniejszym szczególe. Wszystko zostało ułożone według tak misternego planu, abym to ja sam proponował drinka w knajpie, abym to ja prowokował debatę z kelnerką, abym to ja prosił o szefa, abym to ja dostał po mordzie. Pla, jako moja towarzyszka ani razu nie przejęła inicjatywy w działaniu. Zdawała się biernie oczekiwać na moje kolejne propozycje.
– Sprytne babsko! Kurwa mać! Sprytne, albo ja jestem taki głupi! pomyślałem. Byłem strasznie wściekły na siebie. – Jak mogłem przeoczyć ową sztuczkę ze sterczącymi sutkami!? Tak! To właśnie to! Moje zmysły krytyczne i wrodzoną ostrożność, instynkt przetrwania osłabiony został widokiem tych cycków, które mi implicite pokazywała moknąc dobrowolnie w deszczu, gdy ofiarowała mi niby to altruistycznie swój płaszcz jako okrycie.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Psychopatologia społeczna (8) Audiencja

4 stycznia, 2008 by

Wracając do sprawy szefa.
W tej chwili w kawiarni przy naszym stoliku nie działo się nic. Siedzieliśmy ja i Pla, i czekaliśmy na kelnerkę, która skazała siebie na swój własny los oraz na szefa, u którego jeszcze przed chwilą stanowczo domagałem się widzenia. W monotonii oczekiwania zaważyłem dopiero teraz ciekawe zjawisko. Otóż moja współtowarzyszka przez cały czas mej rozmowy z nieubłaganą formalistką ani słowem się nie odezwała. Nie znaczy to jednak, że nic nie robiła w tym czasie. Przeciwnie. Dopiero teraz zauważyłem, że cały czas nieustannie coś gryzmoli, robi jakieś dziwne notatki, coś pisze. Musiała to robić od dawna, przynajmniej od momentu naszego wspólnego wstąpienia do tego miejsca, gdyż jej część stołu pokryta była pozornym chaosem zapisanych serwetek i karteczek. Ciekawe co takiego zapisywała, co było warte straty tylu karteczek i serwetek? Nie dowiem się jak nie zapytam. Zagadnąłem:
– Co tam piszesz? pytanie było na temat i niezwykle esencjonalne. Wiedziałem, że jak zacznę kluczyć, kręcić i stosować wszystkie te techniki, których używałem w komunikowaniu się z światem prostych ludzi, Pla się zorientuje i obrazi, a wszelkie próby ponownego jej udobruchania nie przyniosą żadnego skutku. Moja towarzyszka spojrzała na mnie, potem ponownie na fiszki, i podała mi jedną z nich, nie mówiąc przy tym ani słowa. Czyli klasyczny błąd komunikacji: zadane pytanie nie powoduje werbalnej formy odpowiedzi, lecz gest. To tak samo jak na pytanie: kto jest mądry? ludzie zamiast powiedzieć Sok Rates, będą wskazywali na mnie palcami, unikając konkretnej odpowiedzi. A przecież sam gest jest wieloznaczny, wskazanie na mnie palcem nie musi oznaczać, że to ja jestem mądry, ale że to ja jestem uprawniony do odpowiedzi na to pytanie.
Wziąłem tą karteczkę choć nie wiedziałem, czy mogę ją przeczytać przecież Pla nic nie powiedziała. Ale co tam pomyślałem. Zaryzykuję i przeczytam, do odważnych świat należy! Jak pomyślałem tak zrobiłem. Pierwsze wrażenie lektury nie powalało. Luźne zapiski z rozmowy lub jej własnych przemyśleń, bez żadnego składu, wyrwane z kontekstu. Nie zaciekawiły mnie i nie chciałem zapoznawać się z nimi wszystkimi, ażeby ostatecznie dowiedzieć się, co jest przedmiotem tych notatek. Oddałem karteczkę i zadałem inne pytanie:
– Nie nudzisz się? Zapewne musisz się okropnie nudzić, zaprosiłem cię do kawiarni i jesteśmy tu parę już dłuższych chwil, a ja nie odezwałem się do ciebie jeszcze ani słowem.
Pla odpowiedziała:
– Nie nudzę się, siedzę i piszę sobie mówiąc to uśmiechała się nieco ironicznie. Mógłbym ponowić pytanie co tam piszesz ale mój głos wewnętrzny podpowiadał mi, że nie mogę liczyć na inną odpowiedź jak tylko na znaną mi jej wcześniejszą reakcję tzn. poda mi przypadkową fiszkę i każe samemu odnaleźć odpowiedź na moje pytania. W tej sytuacji nie bardzo wiedziałem, co mam dalej zrobić. Czy w dalszym ciągu próbować nawiązać dialog, choć ten się wyraźnie nie kleił, czy może udać zmęczonego życiem, tzn. poziewać sobie, poprzeciągać się, poczochrać włosy, których już brakuje od tego czochrania. Doprawdy znalazłem się w sytuacji, w której nie potrafiłem się odnaleźć. Trwało by to w nieskończoność, bowiem Pla milczała a mi z kolei nie przychodziło nic na myśl w kierunku: zabaw babkę mądrą gadką, lecz z opresji uwolnił mnie nie kto inny, jak samszef! Tak, drogi czytelniku, w tym momencie zjawił się szef, z którym chciałem się widzieć.
W towarzystwie kelnerki maszerował on w kierunku naszego stolika. Początkowo ich nie zauważyłem, lecz dostrzegłszy dziwny niepokój w oczach mej towarzyszki, która tak usilnie starałem się zabawić dramatycznie katastrofalną gadką, powoli obróciłem głowę, aby sprawdzić co mogło być źródłem tego niepokoju. Wtedy go zobaczyłem. Mały, niepozorny człowieczek, łysawy tak jak ja, lecz niezwykle energiczny w ruchach. Poruszał się dynamicznie, tak jakby chciał dać do zrozumienia, że zewnętrzne objawy podeszłego wieku, nie odzwierciedlają młodzieńczej energii witalnej many, której mu przez lata wcale nie ubyło. Rozbiegane oczka, buszujące w granicach, wyznaczanych przez pozłacane ramki oprawy okularów, próbowały ogarnąć nawet najodleglejsze kąty kawiarni. Lustrował pomieszczenie i ludzi, przedmioty, słowem wszystko, co tylko mógł zlustrować, a to, co się próbowało ukryć przed jego wszędobylskim wzrokiem, najbardziej przykuwało jego uwagę. Przyglądając się jego sylwetce, która stawała się coraz większa w miarę zbliżania się do nas, układałem sobie w myślach pierwsze wersety naszego potencjalnego dialogu. Nie wiedziałem od czego zacząć, nigdy dotąd nie rozmawiałem z szefem. Czy zapytać o samopoczucie, czy może od razu się poskarżyć, czy też zaproponować coś do picia? O tak! Zaproponuję mu coś do picia, zaproponuję mu drinka, i kelnerka na pewno przyniesie drinki nam wszystkim. W ten sposób zrealizuję swoje zamówienie i oszczędzę kelnerkę. Tak, to rozwiązanie wydaje się być całkiem racjonalne i korzystne dla nas wszystkich. Jak się jednak wytłumaczę szefowi z tego, że ośmieliłem się marnować jego cenny czas, zapraszając go na drinka. Przecież on nie zajmuje się takimi rzeczami. Ma misję do spełnienia, nie ma czasu na takie rzeczy, jak picie z klientami. Musiałem coś wymyślić, a czasu było mało a o tym jak mało go było, zaświadczyły słowa, które usłyszałem:
– Dzień dobry! Pan, panie Rates, chciał się ze mną widzieć. Słucham, o co chodzi? głos szefa nie wyrażał żadnych emocji. Opanowany, neutralny i przez to bezwzględny. Wiedziałem, że jakakolwiek jego decyzja w mojej sprawie będzie super obiektywna i rzeczowa. Na to mogłem liczyć, to gwarantowało jego doświadczenie oraz identyfikator przypięty do kieszeni koszuli z napisem SZEF.
– Tak, chciałem się z panem widzieć odpowiedziałem, choć miałem świadomość, że ton mojego głosu nie był tak doskonale wytrenowany jak głos szefa.
Chodzi o pewną regułę, której się tu surowo przestrzega kontynuowałem.
– Tak, pracownica już mi przedstawiła sedno sprawy przerwał mi szef.
– Oczywiście zaraz nakażę zrealizować pańskie zamówienie na alkohol, przepraszam bardzo za kłopot i za postawę obsługi, ale rozumie pan, że przepisy obwiązują nas do takiego a nie innego zachowania powiedział szef.
Była to zaskakująca deklaracja, przecież nie wylegitymowałem się dowodem tożsamości, a mimo to szef nakazał podać mi alkohol, którego się domagałem. Nie żądał ode mnie okazania żadnego dowodu, zaufał empirii. Był to moment przełomowy w moim rozumieniu istoty szefa. Zawsze postrzegałem go jako cos zbędnego, jako element kontrolujący, teraz jednak wiem, że szefowie są niezbędni do tego, aby podjąć decyzję! Ale nie zwykłą decyzję, lecz pozytywną decyzję. Kto wie, jak długo musiałbym nalegać, żądać, argumentować, błagać ową kelnerkę, gdyby nie szef okazało się, że tylko on miał władzę zmienić normę prawną pt. nieletnim alkoholu nie podajemy. Jego decyzja, w tej samej chwili gdy ją wypowiedział, unieważniała wszelkie kodeksy, reguły danego miejsca, w którym szefował, a którego szefowanie było zapisane w tychże kodeksach i regułach, które to decyzyjnie unieważniał.

Chciałem okazać wdzięczność i jednocześnie przeprosić szefa za fatygę i, gdyby się udało, zaprosić go do wspólnej biesiady. Niestety zniknął on już z pola widzenia i poszedł załatwiać swoje sprawy. Po chwili na stole pojawiły się drinki, które przyniosła ta sama kelnerka, która jeszcze kilkanaście minut wcześniej kategorycznie odmawiała mi ich podania. Cóż za ironia! Węszyłem w tym udział szefa, który nakazał jej, właśnie jej a nie komuś innemu podać nam alkohol. Nie chciałem w to jednak wnikać. Miałem dość tych jałowych rozmów, w których nawet oczywisty wniosek nie zmieniał nic w postawie tej kelnerki. Jej automatyzm był przerażający. Nieważne jaką wiedzę by posiadła, jakie tajemnice i tak automatycznie powtarzałaby swoje mantry. Pozostało mi dwóch potencjalnych interlokutorów, z którymi rozmowa mogła być przyjemnością. Była to moja towarzyszka Pla, oraz szef, który był, ale już go nie ma. Pla była godna zaufania o tyle, że już miałem zaszczyt się przekonać, że nie rezygnując z kobiecości potrafi wykrzesać z siebie niezwykle głębokie myśli. Szef natomiast jako jedyny z obsługi tego miejsca miał prawo najwyższe, które zrównywało go z nami jako klientami. Miał on pełną dowolność decyzji, dyspozycję czasu no i władzę czyli to, co każdy lubi.
Postawiwszy drinki na naszym stoliku, kelnerka wykonała wyuczony dyg i odeszła.
Błękitno-biała substancja w kieliszkach okazała się być zaskakująco dobra, choć przyznać muszę, że irytowało mnie to picie, a raczej cmokanie przez wąską słomkę. Nie wątpię, że ten sposób zalicza się do cywilizowanych, ale ja należę do tej kategorii barbarzyńców, którzy lubią pić piwo prosto z butelki a nie z kufla i sobie jeszcze przy tym beknąć. W tej sytuacji zrozumiałe są powody mojej irytacji. Ale w tak doborowym towarzystwie, będąc oczywiście przedmiotem zainteresowania pozostałych gości tego lokalu, którzy byli widocznie zdziwieni tym, że przeżyłem spotkanie z szefem, musiałem udawać kimś, kim nie byłem. Przychodziło mi to tym łatwiej, że miałem świadomość, że nie byłem odosobniony w swej misji udawacza. Każdy był aktorem mniej lub bardziej utalentowanym, każdy grał jakąś rolę, ale w tym przypadku nieudolność i brak talentu aktorskiego była o dziwo cnotą, którą najbardziej podziwiali mistrzowie zawodu. Zatem kulturalnie, z wdziękiem lorda angielskiego sączyłem drinka, spoglądając na to, co robi moja towarzyszka. To, co się stało za chwilę miało odmienić resztę mojego życia, które okazało się być krótkim.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczna (7) Nazwisko

4 stycznia, 2008 by

Jak dobrze wiesz, drogi czytelniku, szef zawsze ma dużo zajęć i nie ma czasu na to by nagle oderwać się od nich aby spełnić zachciankę jednego z petentów. Oczekiwanie na audiencje jest zatem dobrą okazją do tego aby wyjaśnić ci zagadkę mojego dziwnego nazwiska. Jak wiesz moje imię zawdzięczam wrodzonemu upodobaniu do konsumpcji soków. Jednak historia mojego nazwiska jest dziwna. Otóż wyobraź sobie, drogi czytelniku, że w pewnym okresie dziejów mojego znamienitego rodu, przyszło nam żyć w czasach gdy jedni ludzie, z drugich ludzi próbowali syntetyzować środki higieny osobistej. Było to w latach czterdziestych, dwudziestego wieku. To mroczny okres wojny, w której życie ludzki było tyle samo warte co łyk wypitej wody ze szklanki. Świat podzielił się na ludzi dobrych i złych. Prowadzili oni między sobą bezwzględną walkę, w której odróżniał ich tylko kolor mieczy dobrzy mieli niebieskie, źli natomiast czerwone. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że konsekwencją tych bitew nie była śmierć człowieka. Otóż być może trudno ci w to uwierzyć, drogi czytelniku człowiek znikał, tzn. w jednej chwili był, a za chwile go nie było. Śmierć zastąpiły statystki. Rozpoczęła się licytacja, w której zawsze liczyła się ilość przewaga cyferek lub wysokość ekselowskich słupków. Trudno sobie to wyobrazić, ale u podstaw tych wszystkich przeliczeń legła zasada racjonalizacji zabijania. Szybciej, sprawniej i więcej! Tak jak w sporcie, w którym liczy się tylko bicie rekordu. W specjalnych miejscach zbudowano fabryki, które napędzały te czarne statystyki. W ich otoczeniu do dziś czuć zapach migdałów. Ale Niemcy z czerwonymi mieczami upodobali sobie szczególny gatunek człowieka za przedmiot wzajemnej rywalizacji o zwycięstwo w statystykach. Tak! Nie pomyliłem się, drogi czytelniku. Podzielili oni ludzi na gatunki. Niemcy byli szlachetni, niczym pełnokrwiste rumaki arabskie, reszta była gorsza. Za najgorszych Niemcy uznali Judów. Jak onegdaj szlachetni faraonowie, tak Niemcy chcieli wykorzenić, zneutralizować, unieszkodliwić, zniszczyć, zdezynfekować etc., wszystkich Żydów. Ulubioną metaforą, wręcz symbolem, którym posługiwali się Niemi, przedstawiając Judów był szczur a w ich języku: Rate.
Tak, tak! Drogi czytelniku, to poczciwe i niezwykle pożyteczne stworzenie, z którym żyję od la w symbiozie, stało się mrocznym symbolem, który określał wszystkich Judów. W filmie, na plakatach, w gazetach, w poezji wszędzie czaił się wieczny Rate, który miał władać światem. Niemcy oczywiście chcieli ten świat wyzwolić, dlatego przedstawiali siebie jako tych szlachetnych, którzy zwalczają wszędobylską plagę tych zwierzątek. Te niewinne i pożyteczne stworzenia stały się podwójnym symbolem. Z jednej strony, niczym puszka Pandory symbolizowały całe zło świata, z drugiej strony zaś symbolizowały Judów.
W tych brutalnych czas przyszło mi się urodzić. Nie było to moją świadoma decyzją, lecz miłosnym zapomnieniem moich rodziców. Do dziś dnia jestem pełny podziwu dla potęgi miłości i magnetyzmu ciała, które wówczas było w stanie pokonać mroki dnia codziennego, w których czaiły się demony wyzwolone przez Niemych. Wyobrażam sobie jak przy huku spadających bomb, skwierczeniu palonych ciał, okrzykach torturowanych ludzi ta dzielna dwójka mówię o rodzicach z zapałem reprodukowała gatunek. Nic w tym momencie nie było w stanie im przeszkodzić, tak samo jak nie było takiej przeszkody, której nie pokonałyby dzielne plemniki, niestrudzenie zmierzające ku swemu przeznaczeniu. Zaiste, dziwna melodia przygrywała wówczas tej parze.
Finał był spodziewany. Rozpoczęło się żmudne, dziewięciomiesięczne oczekiwanie. Ja czekałem w środku, rodzice na zewnątrz. Zarówno oni jak i ja niecierpliwiliśmy się bardzo, zwłaszcza, że w tych okolicznościach szalonego świata, liczyła się każda chwila przeżytego życia, zanim się znikło. Też chciałem choć parę chwil pożyć. Mama chyba świetnie rozumiała tę potrzebę i zanim upłynął biologiczny termin postanowiliśmy wspólnie przyspieszyć procedurę porodu. Uprzedziłem ją paroma kopniakami i serią skurczów, i pospiesznie opuściłem jej łono.
Kiedy zacząłem rozpoznawać nieznane mi do tej pory kształty i kolory tak różne od mroków, które oglądałem przez kilka pierwszych miesięcy po moim poczęciu, byłem chyba najszczęśliwszym niemowlakiem na świecie. Wspominam ten okres niezwykle rzewnie bo był to okres całkowitej dowolności. Na przemian śmiałem się i płakałem. Ogólnie byłem niezwykle uradowany różnorodnością otaczającego mnie świata. Nie wiedziałem, że nie było wówczas powodów ku mej egzaltacji. Moje narodziny bowiem nic nie zmieniły. Dalej skwierczały palące się ciała, dalej w powietrzu unosił się zapach migdałów i w dalszym ciągu ludzie opłakiwali dzień zbliżającego się nieuchronnie swego zniknięcia. Cud narodzin tym razem nie odmienił oblicza świata. Mniejsza o to. Najbardziej istotną kwestią, był fakt, że moi rodzice i ja, nie mieliśmy tyle szczęścia aby zaliczać się wówczas do stada Niemców. Najgorsze było to, że nawet nie byliśmy dla nich neutralni. Przeciwnie kochankowie i materialny produkt ich miłości i siły plemników, czyli ja, znajdowaliśmy się po drugiej stronie barykady. Należeliśmy do tego świata, który oni nazwali uniwersum szczurów, a ten poszatkowany czerwonymi mieczami miał zniknąć.
W tej atmosferze, w głowach moich rodziców zrodził się piekielny wręcz plan, którego celem, jak dziś przypuszczam, było ocalenie mojego życia. Od początku zagłady świata zarówno mój ojciec jak i matka stali się tarczami celowniczymi, do których można było bezkarnie strzelać. Wszędzie prześladowały ich wizerunki szczurów. Skazani na los, który nieuchronnie realizował się przy wtórze salw karabinowych wpadli na genialny pomysł. Postanowili nazwać swojego syna Rates. Oczywista etymologia tego nazwiska nie mogła budzić żadnych wątpliwości. Stałem się szczurem.
Dlaczego takie nazwisko, w tak trudnych dla szczurów czasach? To pytanie także sobie zadawałem, drogi czytelniku. Na początku myślałem, że rodzice chcieli zwyczajnie oszczędzić mi mąk, a Niemcom żmudnych procesów identyfikacji mojego pochodzenia gatunkowego, w tym oględzin resztek napletka. Samo nazwisko wskazywało bowiem jednoznacznie na to, że byłem szczurem. Teraźniejszość czyli fakt, że piszę tę historię, wskazuje, że ów pogląd jest fałszywy. Udało mi się przeżyć erę antyratejską, mimo, że miałem szczurze nazwisko, pochodzenie i szczurzą krew, która od normalnej krwi różniła się tylko ideologią. Ale do rzeczy. Przebiegłość zamysłu moich rodziców opierała się na odwołaniu do bezdyskusyjnej oczywistości. Otóż kiedy inni szczury mi podobne, ukrywali się przed Niemcami, a to zmieniając nazwiska na wski, -wska, to znowu zmieniając fryzury i odzienie, ja w dalszym ciągu pozostawałem niezmiennie Ratesem przynależnym do swojej rasy nie tylko krwią, ubiorem i fryzurą, ale także nazwiskiem, którym chwaliłem się przy każdej nadarzającej się po temu okazji, zwłaszcza kiedy byłem poddawany procesowi identyfikacji. A wyglądało to mniej więcej tak:
Niemiec:
-Du kleine Schwein! Du bist der Jude, der Rate!!!!
Ja wpatrzony szczerymi, wielkimi dziecięcymi oczami w przysadzistą postać mawiałem:
– Nie proszę pana, nie zgadł pan. Nie nazywam się schwein, ani rate, tylko prawie rate, bo Rates
I kiedy chciałem wyjaśnić okoliczności powstania mojego nazwiska, że m.in. to on był przyczyną tak dźwięcznego słowa, które automatycznie wymawiałem zaraz po swoim imieniu, ten przerywał mi swoim karczmarczno-piwnym śmiechem i mówił:
– Du bist aber witzig!!! Also gut, kannst du gehen!
W ten oto sposób oczywistość mojego nazwiska ratowała mi nieustannie życie. Wszyscy zainteresowani myśleli po prostu, że dowcipniś ze mnie i dzięki temu, postrzegany jako szaleniec przeżyłem okres, którego nie powinienem był przeżyć.

Kategoria: Bez kategorii | 1 Komentarz »

Psychopatologia społeczena (6) Pełnoletność

2 stycznia, 2008 by

– Wypraszam sobie ten ton! Co to za maniery!! powiedziałem uniesionym głosem, ważąc z uwagą każdy akcent tak, aby kelnerka wiedziała, że jej zbrodnia nie ujdzie jej płazem. Ale o dziwo, nie zmartwiła się w ogóle i odpowiedziała:
– Proszę pana, jeżeli nie pokaże mi pan dowodu, nie dam panu alkoholu.
Teraz wpadłem w prawdziwą furię. Krzyknąłem:
– Jak to pani mi nie da!? Proszę natychmiast przynieść dla mnie i dla mojego gościa najlepszego drinka!!!
Jednak i to nie pomogło. Kelnerka jak stała, tak stała. Co więcej z ironicznym uśmieszkiem powiedziała:
– Owszem, pani mogę przynieść, ale panu nie, dopóki nie zobaczę dowodu osobistego.
Musze przyznać, że jej determinacja wzbudziła u mnie chwilowy podziw, jednak nie na tyle wielki, żebym zrezygnował ze swojego roszczenia. Zanim zdecydowałem się zastosować środek ostateczny i poprosić o rozmowę z szefem a wiedziałem jaki byłyby tego konsekwencje postanowiłem przekonać ową krnąbrną niewiastę co do mej pełnoletności. A zatem praca u podstaw. Zapytałem:
– Proszę panią, co według pani znaczy być pełnoletnim?
Ona odpowiedziała:
– Pełnoletność to pewna ilość lat, które musi przeżyć człowiek ażeby być dojrzałym.
– Czyli zapytałem ją pełnoletność, zdaniem pani oznacza dojrzałość, a nie ilość przeżytych lat? Czy tak?
– Można tak powiedzieć odpowiedziała chwiejnie, bez przekonania. Postanowiłem zatem rozwiać jej wszelkie wątpliwości w tej kwestii, aby móc dalej prowadzić swoją argumentację.
– Szanowna pani, chyba zgodzi się pani ze mną, że alkohol szkodzi, zwłaszcza niedojrzałym organizmom?
– O tak, i to jeszcze jak! przyznała mi rację i kontynuowała syn mojej szwagierki, jak był mały to sobie popijał, to piwko, to podbierał wódkę z barku rodziców. No i teraz nie tylko nie urósł, ale także ma problemy w szkole. Jest hmmmjakby to powiedziećniedorozwinięty.
– A zatem kontynuowałem. Widzi pani sama, że pełnoletność wymagana do tego aby pić legalnie alkohol oznacza faktycznie dojrzałość. Organizmowi dojrzałemu przecież w mniejszym stopniu szkodzi alkohol. Nieprawda?
– No nie byłabym tego taka pewna odpowiedziała kelnerka.
– Jak to nie jest pani pewna? Przecież na pewno wśród gości odwiedzających ten lokal są i tacy, którzy przychodzą tu regularnie, po to aby wypić sobie lampkę wina? zapytałem.
– No tak! O! widzi pan, ten pan, przy tamtym stoliku mówiąc to wskazała na sympatycznego staruszka, który samotnie przy stoliku popijał winko.
On codziennie przychodzi tu i ciągle zamawia kieliszeczek czerwonego wina i gazetę. Następnie siedzi tak sobie pije i czyta.
– No widzi pani powiedziałem. Sama pani wskazała na tego pana, jako stałego bywalca, który co dziennie pije wino. Ale, na co już wcześniej słusznie zwróciła pani uwagę, alkohol szkodzi niedojrzałym organizmom i podała pani przykład syna pani szwagierki.
– Tak. Ale jaki to ma związek z tym panem? i ponownie wskazała na sympatycznego staruszka, popijającego wino.
– Bo widzi pani, gdyby alkohol tak samo degenerował ludzi dojrzałych, jak niedojrzałych, to znaczy, że ten poczciwy dziadziuś, który stale u pani zamawia czerwone wino i gazetę, byłby już dawno niedorozwinięty.
– Zgadzam się! Ma pan rację! powiedziała już zupełnie przekonana.
Osiągnąwszy porozumienie w tej kwestii kontynuowałem:
– Skoro już się zgodziliśmy i nie ma co do tego wątpliwości, że pełnoletność, przesądzająca o legalnym piciu alkoholu, faktycznie oznacza dojrzałość, to proponuję rozstrzygnąć sam problem dojrzałości. Co pani na to?
– Zgadzam się odpowiedziała ochoczo, czym zmobilizowała mnie do jeszcze bardziej wytężonej pracy myślowej. Postanowiłem więc zapytać:
– Czy zgodzi się pani ze mną, że dojrzałość oznacza ten stan rzeczy, w którym coś do-jrzało?
Kelnerka widocznie nie była wstanie wznieść się na te wyżyny abstrakcji, po których ja na co chyba słusznie zwróciłeś uwagę drogi czytelniku z taką łatwością i finezją żeglowałem, wyraźnie zażenowana odparła:
– Nie rozumiem, co pan ma na myśli mówiąc, że coś do-jrzało.
– To proste odparłem – postaram się to zagadnienie tak przedstawić aby i pani je pojąć mogła. Otóż każda rzecz, w szczególności organizmy żywe, rodzi się i umiera.
– Przestań pan prawić banały! Toż to oczywiste! powiedziała takim tonem, jakby sądziła, że przedstawiając rzeczy oczywiste ośmielam się wątpić w jej intelekt.
-Łaskawa pani, proszę się nie irytować. Nie prawię banałów, chcę żeby wszystko było jasne. Proszę pozwolić mi dokończyć a później osądzić, czy to, co miałem do powiedzenia było banalne, jak to się to pani teraz wydaje.
– No dobrze odpowiedziała kelnerka niech pan dokończy.
– Zatem do rzeczy. Jak już powiedziałem wszystko się rodzi i umiera, a zatem i człowiek rodzi się i umiera. Chyba zgodzi się pani ze mną? zapytałem aby upewnić się czy nadąża za mym tokiem myślowym.
– Tak, to jasne! Już mówiłam, że to banalne, ale jaki to ma związek z dojrzałością i z tym, że coś do-jrzało?
– Niech się pani nie niecierpliwi. Otóż między życiem a umieraniem istnieje jakiś odcinek czasu, który zwykle się przeżywa, zanim przyjdzie nam umrzeć. Czy nie tak?
W tym momencie kelnerka odpowiedziała zaskakująco, ale jednocześnie dała bezpośredni dowód na to, że jej substancja szara nie jest gładka, ale posiada fałdki. Rzekła:
– Oj, proszę pana, zdarza, się że już w momencie urodzin człowiek umiera.
– Zgadza się odpowiedziałem ale czy w tym przypadku, o którym pani wspomniała można mówić o dojrzałości?
– No nie, bo człowiek, żeby być dojrzałym musi najpierw dojrzeć.
– A widzi pani, zatem człowiek musi przeżyć jakąś część swojego życia, żeby można o nim mówić, że jest dojrzały.
– Inaczej być nie może odpowiedziała niewiasta, w całości podzielając mój pogląd.
– Skoro się zgodziliśmy w tej kwestii, to teraz jasne stanie się dlaczego dojrzałość oznacza do-jrzałość. Otóż dojrzewanie polega na do-życiu do pewnego okresu, w którym się jest dojrzałym. Czy teraz jest to dla pani bardziej jasne? zapytałem.
– Aha, to znaczy że dojrzałość to do-jrzałość, czyli do-żyłość!? w tym momencie na niewiastę spłynęło jakieś światło wiedzy. Zdawało się, że pojęła nareszcie związek między dojrzałością a do-jrzałością. Ale postanowiłem kontynuować swoje zabiegi na umyśle kelnerki, żeby ją upewnić iż dojrzałość to do-jrzałość.
– Gratuluję! Odnoszę wrażenie, któremu oprzeć się nie mogę, że teraz rozumie pani co miałem na myśli mówiąc o dojrzałości jako o do-jrzałości. Ale żeby panią całkowicie przekonać wyjaśnię co rozumiem mówiąc, że dojrzałość to nic innego jak do-jrzałość.
Rozpocząłem swój wywód.

Drogi czytelniku nie chciałem cię zanudzać jego opisem. Wierzę, że jeżeli dotarłeś do tego momentu w lekturze, w którym pojawiły się te trzy kropki, sam z łatwością zrekonstruujesz ów wywód, którego tu świadomie nie opisałem, nie chcąc obrazić twojej inteligencji.
Czy jednak wiedza, którą odkryła w sobie kelnerka w czym miałem swój skromny udział zmieniła jej, do tej pory kategoryczne stanowisko odnośnie sprzedaży alkoholu osobom, które nie mogą wylegitymować się dowodem osobistym?
Postanowiłem się przekonać i ponownie zapytać czy poda mi alkohol. Tym razem byłem niemal pewny, że kelnerka zgodzi się zrealizować moje nasze zamówienie, zwłaszcza że moja towarzyszka Pla, jako świadek i niemy uczestnik tej rozmowy, musiała być już niebywale znudzona.
– Szanowna pani, czy w tej sytuacji, świadoma wiedzy, o której jeszcze przed chwilą nie miała pani pojęcia, zgodzi się pani podać nam drinka?
Kelnerka, która niezwykle uradowana jeszcze sekundę wcześniej była całkowicie zajęta odkrywaniem wiedzy, o którą przed naszym spotkaniem sama siebie nie podejrzewała, nagle zamarła. Jej twarz przybrała ten sam, znany mi już w jej wydaniu, wyraz bezwzględnego legalisty. Odpowiedziała:
– Wszelkie alkohole podajemy po okazaniu dowodu osobistego.
Teraz zrozumiałem, że nawet za pomocą odkrywania wiedzy, która staje się oczywistą nie można zmienić wpajanych od lat zasad, zwłaszcza tych, które obwarowane zostały prawnymi sankcjami. Postanowiłem zmienić to i charakter działania. W tej chwili szanowny czytelniku pomyślisz sobie: dlaczego w dalszym ciągu upierałem się i żądałem alkoholu? Otóż nie mogę podać racjonalnego powodu mojej determinacji w tej kwestii. W tej chwili przypominałem raczej krzyżowca, który zbrojny w wiarę w boga, z okrzykiem rzucał się w sam środek bitwy po to, aby wyciąć jak najwięcej saracenów. Podobnie jak ów krzyżowiec, tak i ja w tej sytuacji miałem świadomość, że przechylenie szali zwycięstwa zależy od konsekwentnej determinacji, którą zwykli ludzie nazwać by mogli obłędem. Saraceni pozbawieni oręża potrafili przegryzać tętnice żeby tylko zwyciężyć. Ja w tej chwili także straciłem swoją najcenniejszą broń, w której pokładałem ostatnie nadzieje. Okazało się, że racjonalne argumenty nie działają na kelnerkę, że niezależnie od tego, co powiem, jakimi badaniami empirycznymi potwierdzał bym prawdziwość swoich tez, osoba ta i tak by je zignorowała, w apodyktycznym przekonaniu, że dura lex sed lex . Nie mogłem liczyć na zdroworozsądkowe poczucie racjonalności, więc postanowiłem odwołać się do ciemnej strony mocy. Zdecydowałem się na użycie argumentu ostatecznego. Powiedziałem:
– Dobrze. W takim razie chcę rozmawiać z szefem!
Kiedy kelnerka to usłyszała zbladła. Na jej twarzy pojawił się grymas przerażenia. Ale nie tylko ona zareagowała. Otóż sam dźwięk słowa szef wywołał niezwykłe poruszenie także wśród gości lokalu. O ile do tej pory wyraźnie ignorowali moją konwersację z kelnerką, teraz wszyscy nagle w pośpiechu zaczęli szukać zegarków, sugerując jakby, że już czas opuścić to miejsce. Nie tylko ja zauważyłem ów szmer sali. Kątem oka zauważyłem, że poczciwy staruszek, który do tej pory służył mi za dowód nieszkodliwości alkoholu na organizmy dojrzałe, porzucił lekturę gazety i zaczął się rozglądać, próbując zidentyfikować źródło tego nagłego poruszenia. Kelnerka także zauważyła reakcję gości, lecz nawet nie spróbowała zażegnać jej przyczyn. Przeciwnie. Próbując opanować gwałtowne emocje i siląc się na spokojny ton odpowiedziała:
– Szanowny panie, już panu mówiłam, że nie sprzedam panu alkoholu, dopóki nie okaże mi pan dowodu tożsamości, który mógłby potwierdzić pańska pełnoletność.
Nie dałem się jednak odwieść od powziętego przed chwilą zamiaru i równie spokojnie powtórzyłem.
– Szanowna pani, chciałbym porozmawiać z szefem.
W tym momencie kelnerka zrozumiała, że moja prośba ma charakter roszczenia, od którego nie odstąpię. Treść i ton mojego dyskursu z ta panią musiał także wpłynąć na zmianę planów gości, którzy jeszcze przed chwilą, zaalarmowani dźwiękiem słowa szef, teraz porzucili swój pierwotny zamiar szybkiej ewakuacji. Zdecydowali się pozostać. Być może ich własne doświadczenia nauczyły ich, że osobiste spotkania z szefami nigdy nie miały pozytywnych zakończeń. I teraz, w sytuacji, gdy miał się za chwilę pojawić szef, ich ciekawość zwyciężyła nad instynktem samozachowawczym, który pierwotnie skłaniał ich ku wyjściu. Postanowili być świadkami tego dramatu. Kelnerka musiała także zauważyć tą zmianę w zachowaniu pozostałych gości. Wiedząc, że za chwilę stanie się głównym aktorem tragedii, próbowała jeszcze wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Tym razem niemal rozpaczliwym tonem powiedziała:
– Proszę pana, ale ja naprawdę nie mogę panu podać alkoholu
Nie pozwoliłem jej dokończyć, bo wiedziałem jakie będą główne powody owej niemożności tj. prawo, pełnoletność, dowód osobisty etc., dlatego przerwałem i ponownie poprosiłem o spotkanie z szefem.
– Dobrze odparła kelnerka. Już poproszę szefa. Kogo mam zaanonsować? zapytała.
-Niech pani powie, że jest taki klient, który chciałby z nim porozmawiać i aha, byłbym zapomniał niech pani powie, że ten gość nazywa się Rates, Sok Rates.
Kelnerka całkowicie zrezygnowana obróciła się na pięcie i udała się na zaplecze lokalu, gdzie jak mniemam przebywał szef. Ja i moja towarzyszka w milczeniu oczekiwaliśmy na dalszy ciąg wypadków. Inni także czekali na finał tego incydentu.

Kategoria: Bez kategorii | 7 komentarzy »

« Wstecz Dalej »