5.
Pierwszą lekcję bezsensownego okrucieństwa o ile okrucieństwo w ogóle może mieć sens odebrałem bodajże w szóstej klasie podstawówki. Na jednej z lekcji wychowawczyni ot tak sobie wybierała chłopaków, kazała kłaść się na biurko i zwyczajnie biła kawałkiem drewna. Od siedmiu do dziesięciu razy na tyłek. W końcu trafiła na mojego kolegę z ławki. Chłopak zaliczał się do twardzieli. W dodatku, jak to się wówczas mówiło: chodził na karate i co nie było bez znaczenia, był najsilniejszy z nas wszystkich. Dostał swoje, wracał do ławki cały czerwony z bólu na twarzy. Jako twardziel uśmiechał się i energicznie rozcierał ręką pośladki. I nie wiem, co mnie wówczas podkusiło. Wstałem i powiedziałem:
– A mnie pani nie zbije.
Pani od polskiego bo tego przedmiotu uczyła uśmiechnęła się złowrogo i zaprosiła mnie do biurka. Być może chwilę wcześniej nie miała mnie w swoim planie, ale zdaje się, że stwierdzeniem: mnie pani nie zbije, mocno dotknąłem jej dumy i ambicji. Coś w stylu: Jak to nie zbije? Ja ciebie nie zbije? Smarkaczu! Ja!?. Konkluzja takiego toku myślowego nie jest zaskakująca: No to chodź. Już ja ci pokażę!. Tym oto sposobem wylądowałem na biurku. Dostałem dokładnie siedem razy. Pani od polskiego, mimo wykształcenia humanistycznego, miała typowo techniczne ramię. Przykładała się bardzo, żebym dokładnie poczuł każde uderzenie. Kilka razy trafiła nieprecyzyjnie. Zamiast na pośladkach, kij wylądował na plecach. To bolało i to wcale nie na żarty.
Kiedy siódme uderzenie zaspokoiło jej dydaktyczno-pedagogiczną ambicję, kazała mi wrócić do ławki. Odprawiła mnie z ironicznym uśmiechem na twarzy i słowami:
– I co? Zbiłam czy nie?
Poszedłem do ławki z łzami w oczach. Spakowałem się i oznajmiłem jej, że właśnie wychodzę. Że nie można tak sobie bić uczniów. Powiedziałem, że pójdę do pani pedagog i opowiem, co ona wyprawia. Wówczas stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Pani od polskiego spanikowała. Zaczęła mnie publicznie, przy wszystkich przepraszać i zatrzymywać, żebym nie wychodził z klasy. Właściwie sytuacja zupełnie odwrotna do teraźniejszych, kiedy to uczniowie przepraszają nauczycieli za zakładane im na głowy kosze na śmieci.
Nie poszedłem do szkolnego pedagoga, pozwoliłem się łaskawie poprzepraszać. Prawie do końca lekcji nauczycielka od polskiego używała najwykwintniejszych figur retorycznych, zapewniając, że takie bicie się więcej nie powtórzy, że już nie będzie biła. I wówczas cały jej autorytet, zbudowany na okrucieństwie, rozsypał się jak domek z kart.
Dzisiaj, czytając Makiawela, odnajduje frazy, że najskuteczniejszą formą rządów księcia, są rządy oparte na terrorze. Poddani dzięki temu szanują księcia i jednocześnie boją się go. Innymi słowy: szacunek przez strach. Ale jak kruchy jest to autorytet i jak ulotny taki rodzaj panowania, skoro dzieciak z podstawówki potrafi w ciągu kilkunastu minut upokorzyć despotyczną, okrutną władczynię panią od polskiego?
Tylko raz w życiu nadmuchałem żabę. O nadmuchiwanych żabach usłyszałem także w podstawówce. Nie bardzo wiedziałem jak można żabę nadmuchać. A żab miałem pod dostatkiem. Wylęgały się one na basenie, z którego po sezonie spuszczano wodę do stawu, który był tuż obok. Innymi słowy dysponowałem jako dzieciak bardzo bogatym i różnorodnym materiałem empirycznym. Któregoś razu postanowiłem przeprowadzić pierwszy i ostatni w swoim życiu eksperyment naukowy na obiekcie żywym. Złapałem jedną z żab, ale oczywiście nie znałem procedury nadmuchiwania. Dlatego długo dmuchałem jej prosto w pysk z całych sił w płucach. Po kilku minutach dmuchania wypuściłem żabę. Ta sobie odpłynęła. Tak zwyczajnie. Nic się nie stało. Pobiegłem do domu i zapytałem się ojca, który był dla mnie alfą i omegą we wszystkich sprawach, jak się nadmuchuje żaby. Odpowiedział mi:
– Bierzesz słomkę, wkładasz jej do tyłka i dmuchasz.
Na początku myślałem, że t żart. Jak można słomkę wsadzić żabie do tyłka? No, ale wróciłem nad staw. Zerwałem jakieś suche źdźbło trawy, znowu złapałem żabę i postępując według instrukcji ojca nadmuchałem ją. Żaba napuchła jak balon. Położyłem ją na wodę. Ta już nie zanurkowała. Machała łapkami, próbując odpłynąć. To nie było zabawne. Zrobiło mi się jej żal. Próbowałem ją uratować. Długim patykiem przyholowałem ją z powrotem do brzegu. Ta cały czas próbowała uciekać. Cały czas wiosłowała łapkami, ale bezskutecznie. To pogłębiało moje poczucie winy. W końcu ją wyciągnąłem. Znowu wsadziłem jej słomkę w odbyt. Uważałem, że dzięki temu spuszczę z niej powietrze. To jednak nie pomogło. Wsadzałem coraz głębiej i głębiej. Żaba się wyrywała. W końcu zostawiłem ją na wodzie i poszedłem do domu. Kiedy na drugi dzień przyszedłem zobaczyć, czy żaba wyzdrowiała, w miejscu gdzie ją zostawiłem nie było jej. Podszedłem brzegiem, by się upewnić, czy odpłynęła. Żaba była martwa. Leżała na dnie a do jej ciała były poprzyklejane czarne pijawki. Pobiegłem do domu i powiedziałem ojcu, że żaby zdychają jak się je nadmucha. Ojciec odpowiedział mi:
– A co, nie wiedziałeś?
Nie wiedziałem.
Na kursie prawa jazdy, na którym godziny jazdy odbywały się w brzęczących, podskakujących maluchach, instruktor nauczał, że jak nagle wyskoczy na jezdnię zwierzę, nieważne czy pies, kot czy sarna, to nie wolno skręcać na bok, tylko walić w zwierzaka. Ucieczka w bok bowiem może się skończyć na drzewie. Innymi słowy: życie za życie.
Któregoś razu wyjeżdżałem kolejną z obowiązkowych godzin jazdy. Tylko, że wówczas jeździło się we czterech w aucie. Ja, instruktor obok i dwóch kursantów z tyłu. Kiedy upływała godzina jazdy jednego, na miejsce kierowcy siadał ktoś z tyłu. I tak do końca, aż wszyscy swoje przejeździli.
To było w styczniu. Jedziemy, szyby zaparowane jak to w maluchu. Instruktor stale wyciera brudną gąbką przednią szybę, żeby coś było widać. I nagle przed maską widzę psa. Żaden tam bezpański kundel, te są obyte w sztuczkach unikania pojazdów drogowych, ale duży owczarek niemiecki, który widocznie komuś uciekł i błąkał się szukając swego pana. Zamiast walić w psa, zahamowałem i skręciłem w prawo, w stronę chodnika. Zahamował też instruktor. Maluch z hukiem zatrzymał się na krawężniku. Wysiadamy, żeby sprawdzić co się stało. Widzę, że pies żyje. Ulga. Instruktor widzi urwane koło, które się dziwnie skręciło i wrzeszczy na mnie:
– Co ja mówiłem!? Co ja mówiłem?! W psa! W psa!
Do końca kursu całe to zdarzenie ze mną w roli głównej służyło za przykład dydaktyczny w wykładzie teoretycznym pt. Zwierz nagle na drodze. Zasady postępowania.
Widocznie mój instruktor nigdy nie nadmuchał żaby.
W ogóle wieśniacy mają osobliwy stosunek do zwierząt. Psy, koty, trzoda nie trzymane są w celu zaspokojenia estetycznych czy nawet terapeutycznych potrzeb, ale dlatego, że służą. Psy szczekają na obcych, koty robią to, co robić powinny czyli łapią myszy. Świnie hoduje się na mięso. W latach osiemdziesiątych rodzice hodowali świnie. W okresie, gdy mięso było spod lady i na kartki, dzięki takiej hodowli nie musieli się martwić o mięsny deputat. Świnie uniezależniały nas od kolejnych planów gospodarki socjalistycznej.
Świniobicie zawsze odbywało się zimą. To był cały rytuał. Przychodził znajomy ojca, pan rzeźnik i cały dzień uwijał się przy ćwiartowaniu mięsa i robieniu wędlin. Ojciec mu w tym pomagał, a otuchy dodawali sobie flaszką wódki.
Któregoś razu świniobicie wypadło jakoś na początku moich ferii zimowych. Bardzo chciałem zobaczyć, jak wygląda świniobicie. Jeszcze dzień przed całym wydarzeniem prosiłem mamę, żeby pozwoliła popatrzeć. Ta się zgodziła, jak się okazało na moje nieszczęście.
Świnie przywiązano za jedną nogę do dużego zawiasu, żeby nie mogła uciec, chociaż się wyrywała przy tym i kwiczała. Pan rzeźnik stanął okrakiem nad zwierzęciem, tak żeby świnia była między jego udami. Następnie dwa razy z całych sił, obuchem, uderzył ją w głowę. Świnia się przewróciła. Pan wbił długi nóż w jej szyję i z rany trysnęła krew, którą ojciec łapał do garnka. Miał całe dłonie w krwi. Wszystko to obserwowałem zza płotu. Ale niedługo, bo zemdlałem.
Później jeszcze długo po tym zdarzeniu miałem pretensję do ojca, że zabija świnie. Był dla mnie mordercą. On musiał długo mnie przekonywać, że tak trzeba, że musimy coś jeść.
Od tamtej pory zawsze unikałem jak ognia świniobicia. Wychodziłem gdzieś z domu i wracałem jak już dwie połówki świni stygły rozpięte na drewnianych drzwiach szopy.