4.
Gwiezdne wojny, kto o nich nie słyszał. Dziś piszą na temat tego filmu rozprawy filozoficzne, przemysł zabawkowy, komputerowy zbija kolejne fortuny na motywach zaczerpniętych z sagi Lucasa. Pierwszy raz usłyszałem o rycerzach Jedi z laserowymi mieczami jakoś w latach osiemdziesiątych. Mimo ograniczeń w przepływie informacji, dorobku kulturowego itp., spowodowanego podziałem świata żelazną kurtyną, to i tak mój pierwszy kontakt z mistrzem Jodą nie był aż tak spóźniony.
Było lato. Wakacje. My się wszyscy znaliśmy, dlatego każdy obcy dzieciak, który przyjeżdżał na naszą ulicę od razu budził powszechne zainteresowanie. I właśnie w te wakacje przyjechał Piotrek do swoich dziadków. On był z miasta. Chudzina w okularach. Dzieciaki szybko i w sposób intuicyjny zawierają znajomości, dlatego już po kilku godzinach od jego przyjazdu byłem jego kolegą. To od niego usłyszałem o potędze mocy, o tym jak Lord Wader, dysząc w czarnej masce, uganiał się za młodym Skywalkerem. Nie przypominam sobie, by Piotrek był jakimś wyjątkowo utalentowanym narratorem, że uwiódł mnie sposób jego opowiadania. Zaciekawiła mnie raczej sama treść sagi o rycerzach Jedi i złym imperium. Pamiętam, że egzaminowałem go bardzo dokładnie. Dociekałem najmniejszych nawet detali. Chciałem żeby mi wszystko opowiedział nawet to, dlaczego R2D2 nie mówi, a C3PO gada jak najęty. Pytałem go dlaczego mistrz Joda jest zielony, dlaczego nie jest normalnym człowiekiem i dlaczego Wader nosi maskę i kolor jego miecza jest inny niż Obi Wana. Nie wiem, czy odpowiedział na wszystkie moje pytania. Nie wiem, czy powiedział wówczas prawdę, czy tylko zrelacjonował dokładnie swoje przypuszczenia. W każdym razie, jeszcze tego samego dnia chwaliłem się wszystkim, że oglądałem Gwiezdne Wojny. Powtarzałem to wszystko, co powiedział mi Pioterk, dodając do fabuły wiele od siebie. Oczywiście w trakcie moich opowieści o filmie Lucasa także zadawano mi pytania. Wymyślałem wówczas jakieś absurdalne odpowiedzi, ale każdego dnia biegałem rano do Piotrka, wyciągałem go z domu jego babci i powtarzałem wątpliwości, które wcześniej słyszałem. On mi znowu wyjaśniał sporne kwestie, a ja znowu powtarzałem to innym kolegom. I tak oto uchodziłem wśród kolegów na ulicy za tego, który jako pierwszy widział Gwiezdne Wojny.
Wakacje się skończyły. Pioterk wrócił do miasta. Dla mnie zaczął się kolejny rok szkolny, którego pierwsze miesiące upłynęły, a jakże, pod sztandarem Star Wars. Podobnie jak kumplom na ulicy, tak i w klasie wszystkim chwaliłem się tym, że widziałem ten film. Całymi przerwami prawiłem o technice walki laserowymi mieczami. O tym, że jeden robot jest mówiący, a drugi tylko piszczy, ale ten pierwszy robot mówiący rozumie to, o czym ten drugi popiskuje. I wówczas zostałem zdemaskowany. Jeden z kolegów wyciągnął taką gumową figurkę. Pokazał mi i zapytał:
– A wiesz kto to jest?
Była całkiem biała. Miała tylko czarne oczy i czarny, także gumowy karabin na plecach. W ogóle była jakaś dziwna. Wyglądała jak człowiek przebrany za robota. Powiedziałem, że to jest robot C3PO ze Star Warsów, ten chodzący, mówiący i wyglądający jak człowiek. On i inni się zaśmiali, właściwie to nie był śmiech, ale solidne wyśmianie mojej rzekomej znajomości filmu. Dzisiaj wiem, że to była figurka szturmowca Imperium, jednego z białych żołnierzy, którzy w filmie są źli. Nie. Nie przyznałem się wówczas, że nie oglądałem filmu. Równie bezlitośnie wyśmiewałem ich, że nie wiedzą jak wygląda C3PO i że to na pewno jest C3PO a nie żaden żołnierz. Innymi słowy, szedłem w zaparte.
Trylogię o Skywalkerze w całości tak naprawdę obejrzałem dopiero, jak rodzice kupili odtwarzacz video marki ORION, czyli gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. Poszedłem wówczas do wypożyczalni kaset i pożyczyłem trzy kasety VHS. Żadne tam oryginały, kto by się wówczas przejmował prawami autorskimi. Na ich okładkach było niewyraźne czarno-białe ksero oryginalnej obwoluty, na którym z trudem przeczytałem: Star Wars. Dzisiaj oryginały od pirackich kopii rozpoznaje się po znakach holograficznych. Wówczas liczył się film, a nie błyszczące hologramy.
Do najbliższego kina miałem jakieś cztery kilometry. Niby niedużo, nawet dla młokosa. No właśnie niby. Problem był w tym, że kino było w mieście. Potrafiliśmy z kolegami godzinami łazić po lesie, szukając poroży i nie zgubić się, ale wszyscy jakoś dziwnie baliśmy się miasta. W mieście były ulice, którymi należało chodzić. Nie można było tak sobie pójść na skróty. W mieście było dużo wszystkiego, zwłaszcza aut, które na naszej ulicy pojawiały się wówczas stosunkowo rzadko. Poza tym powszechna była plotka, że w mieście są cyganie, że oni porywają dzieci. Taka lokalna wersja mitu o Bejlisie, który porywał chrześcijańskie dzieci i ich krwi używał do wyrobu rytualnej macy. To wszystko skutecznie powstrzymywało mnie przed podbojem miasta.
Któregoś razu jednak w szkole pojawiło się hasło: Mnisi z klasztoru Shao Lin. Każdy ale to dosłownie każdy był na tym filmie. Bardzo chciałem go zobaczyć, zresztą nie tylko ja, Adam też. Uprosiliśmy ojca, żeby nas zabrał do kina. Ojciec uległ i któregoś razu, w ciągu tygodnia, po lekcjach w szkole, wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy do miasta, na film. Opiekuńczy tato dzielnie trzymał nas za ręce i powtarzał co chwilę:
– Uważajcie, żebyście nie wpadli pod samochód.
W końcu siedliśmy w wypełnionym po brzegi kinie. Mnóstwo ludzi, tłok już przy wejściu. Ale każdy bilet miał swój numerek (co się do dziś nie zmieniło). Zapadła ciemność i nagle bum! Na wielkim ekranie przede mną duży obraz. Mnisi z ogolonymi głowami tłuką innych, walczą na miecze. Pamiętam, że największe wrażenie na mnie zrobiły strugi krwi, które tryskały z ran, oraz jeden z mnichów, który zjadł surową żabę. Film był bez dubbingu. Były napisy, ale który dzieciak potrafi biegle je przeczytać jednocześnie nie tracąc nic z fabuły? Dlatego z filmu zapamiętałem żabę i krew i łyse głowy.
Drugi raz w kinie byłem, gdy rodzice wysłali mnie na kolonie do miasta. PRL otaczał opieką dzieci swoich pracowników. Mojej mamie się poszczęściło. Udało jej się wylosować dla dzieci zakładowe kolonie w … Inowrocławiu. Żadne tam góry, żadne morze, ani nawet Bułgaria. Ale miasto to też przecież była atrakcja! Pojechałem. I znowu miasto, znowu samochody i znowu basen. Pływalnię miałem cały czas pod domem. Nie był on zatem dla mnie żadną atrakcją, ale nasi opiekunowie ciągali nas na inowrocławski basen każdego dnia. Widocznie uznali, że dla dzieciaków to frajda. Lubię pływać, lubię wodę, ale nie do przesady. Codzienne pielgrzymki internat-basen nie wzbudziły mojej szczególnej sympatii. Poza tym, gdy wróciłem z kolonii miałem jakieś straszne liszaje na skórze od chlorowanej wody, które mama leczyła maściami. Dodać należy, że woda w basenie, przy którym mieszkałem nigdy nie była chlorowana i jeszcze w trakcie napuszczania zieleniała od glonów. Nie to, co woda w basenie inowrocławskim. Tamta była przeźroczysta.
Jednym z kolonijnych szlagierów był PEWEX. Kiedy się doń wchodziło w powietrzu unosił się aromat bananów, gum do żucia, ananasów, czekolad. Nie tylko dla mnie, ale dla innych było to miejsce z innego świata. Każdego dnia, po powrocie z basenu tam biegaliśmy, wchodziliśmy do małego pomieszczenia, a w zasadzie je okupowaliśmy i wdychaliśmy egzotyczne aromaty. Łatwo sobie wyobrazić co czuł sprzedawca, kiedy nagle do jego PEWEXU, zajmującego niespełna dziesięć metrów kwadratowych wpadało dwudziestu chłopców z rozdziawionymi oczami, którzy pokazując paluchami na różne towary jeden przez drugiego pytali:
– Proszę pana, a co to jest?
– Proszę pana, a ile to kosztuje?
Oczywiście nikt z nas nie miał forsy, by kupić choćby jednego banana. Ale uparcie szukaliśmy na półkach czegoś, na co byłoby nas stać. I nie pamiętam dokładnie kiedy, ale któregoś razu, gdy rytualnie odwiedziliśmy PEWEX, jeden z nas zadał pytanie:
– Dałby pan nam jednego banana?
Sprzedawca się roześmiał i zaczął nas wypraszać. Wówczas wszyscy jakby ośmieleni tą prośbą zaczęliśmy prosić o banana. O tylko jednego banana. Właściciel PEWEXU nie tyle się zlitował nad żebrzącymi dzieciakami, ile dla świętego spokoju dał nam banana, ale zanim nam go wręczył zapytał:
– Ale pójdziecie sobie?
Gdy usłyszał gromkie: Taaaaak!, dał nam owoc. Wybiegliśmy z nim ze sklepu i w tym momencie pojawił się problem. A mianowicie, jak podzielić banana na dwudziestu ludzi? Wróciliśmy do PEWEXU i zaczęliśmy żebrać o banany dla wszystkich. Prawdziwy duch rewolucyjny w nas wstąpił. Skandowaliśmy niemalże: Banany dla wszystkich! Banany dla wszystkich!. Sprzedawca odpowiadał:
– Ale dałem wam przecież banana.
Na to my:
– Dał pan mu, a my też chcemy.
Sprzedawca:
– Ale już dałem. Nie mam więcej.
My:
– Ale pan niesprawiedliwy. Jemu pan dał, a nam nie. Ale pan jest…
Finał bananowej rewolucji był taki, że sprzedawca dał nam żyletkę, żebyśmy między siebie równo podzielili owoc. Innymi słowy kwestię równej redystrybucji dóbr zepchnął na nas.
To była moja pierwsza lekcja techniki rewolucji i komunizmu. To był chyba jedyny w historii ludzkości banan podzielony na dwadzieścia równych plasterków. To był chyba jedyny frajer na świecie, który wolał oddać superdrogą zachodnią żyletkę, zamiast kilku bananów.
Ale wracając do kina i kultury filmowej.
Pewnego dnia wychowawcy kolonijni poinformowali nas, że pojedziemy do kina. Zapakowali nas do autobusu i pojechaliśmy. I tym sposobem zaliczyłem drugą w życiu wizytę w kinie, w którym obejrzałem pierwszy odcinek przygód Indiany Jonesa.
Gwiezdne Wojny i Mnisi z klasztoru Shao Lin czy Indiana Jones, nie były ostatnimi filmami, które zapisały się w moim kulturalnym menu z dzieciństwa. Był jeszcze Rambo. Jedną z części przygód amerykańskiego osiłka, biegającego po wietnamskiej dżungli, obejrzałem w Gminnym Ośrodku Kultury. W epoce wideoodtwarzaczy włodarze wiejscy zafundowali nam dzieciakom, jeden taki odtwarzacz, który każdej soboty był naszym prawdziwym dobrem wspólnym. Schodziliśmy się do GOK-u na filmy, które tam były puszczane z pirackich kaset. Wszystkie seanse były przez nas komentowane. Życie kulturalne w GOK kwitło wtedy jak nigdy wcześniej i jak nigdy później.