3.
Specyfiki stosunków polsko-niemieckich doświadczyłem na własnej skórze pod koniec lat osiemdziesiątych. Rodzina za granicą i niemieckie pochodzenie babki nie uszło uwadze kolegów starszych ode mnie. Któregoś poniedziałku, pamiętam to dokładnie, bo w poniedziałki zawsze dostawałem od taty blaszaną dwudziestozłotówkę, za którą kupowałem kolejny numer Żołnierza Polskiego, poszedłem jak zwykle do szkoły. Na przerwie przeglądałem sobie pisemko, podziwiając zbrojny oręż Ludowego Wojska Polskiego i sił Układu Warszawskiego, oraz studiując kolumnę na ostatniej stronie poświęconą sztuce walki i kulturystyce, jakiś chłopak podbiegł do mnie i powiedział:
– I co hitlerku?
Uśmiechnąłem się do niego, bo nie wiedziałem za bardzo o co mu chodzi. Jeszcze tej samej przerwy inni przybiegali i wołali za mną:
– Hitlerowiec! Hitlerowiec!
Co ja mogłem mieć wspólnego z Hitlerem? Z Waffen SS? Z Wehrmachtem? Ano nic. Ale moja babka i część mojej rodziny ze strony ojca, to wszystko byli Niemcy. Czy kogoś interesowało to, że babcia ocaliła mojego dziadka, który spędził okres okupacji na robotach przymusowych? Czy oni wszyscy w tej chwili zdawali sobie sprawę, że moje nazwisko kończy się na ski? Oni nie wiedzieli i ja też nie wiedziałem. Dlatego po powrocie do domu zapytałem rodziców, dlaczego mówią na mnie hitlerowiec w szkole. Pamiętam jak się ojciec wściekł. Pewnie musiał to samo przeżyć jak był mały. Natychmiast na drugi dzień poszedł do szkoły i zażądał rozmowy z dyrektorką. Stałem w tym czasie pod jej gabinetem i po chwili zostałem poproszony do środka. Pani dyrektor poprosiła, żebym powiedział, którzy to chłopcy mnie przezywali. No to powiedziałem, bo wiedziałem mniej więcej którzy i z której klasy. Po chwili zjawili się w pokoju moi prześladowcy. Dyrektorka nakrzyczała ich, pogroziła palcem i skwitowała:
– Żeby mi to było ostatni raz.
Wychodząc z gabinetu dyrektorki, ojciec poklepał mnie po ramieniu i powiedział:
– No, teraz będzie dobrze.
Okazało się, że wcale dobrze nie było. Już nazajutrz ci sami ciągle wołali za mną hitlerowiec, dodając do tego zupełnie obce dla mnie wówczas słowo: ormowiec. Już nie zaprzątałem głów rodzicom i pytaniem o to, co to znaczy ormowiec. Nie chciałem pogarszać swojej sytuacji i nie chciałem narażać na szwank stosunków polsko-niemieckich. Ormowiec na długo pozostał dla mnie synonimem kapusia.
Dzieciństwo na wsi ma swoje plusy i minusy. Z dzisiejszego punktu widzenia, kiedy człowiek posiada jakąś tam świadomość ekologiczną, bo nasłuchał się tych wszystkich mądrych rzeczy o zdrowym powietrzu wiejskim, o własnej marchewce z pola, o owocach, które dojrzewały bez oprysków chemicznych, wieś ma same plusy. Dla małego chłopca, dorastającego na wsi, wieś miała tylko minusy. Na wsi nie ma nic, prócz pól, lasów i bezpańskich psów, których wycie przerywa ciszę nocną. W ogóle jest cicho, za cicho. Poza tym należało wszystkim mówić dzień dobry. Rodzice mówili, rodzicom mówiono i my, dzieci naszych rodziców musieliśmy mówić. Najgorsze były niedziele. Zaganiano nas wówczas do kościoła. Jest to jedno z bardziej traumatycznych wspomnień, kiedy musiałem przed dziewiątą wstawać, myć się, ubierać by iść do kościoła. W drodze na msze należało wszystkim się ładnie kłaniać, powtarzać w nieskończoność to samo dzień dobry. W drodze powrotnej też. W kościele natomiast siadało się w niewygodnych ławkach, by co chwilę wstając, siadając i klęcząc doczekać się końca mszy. Być może ksiądz głosił jakieś opozycyjne wobec socjalistycznego ustroju kazanie, którego z zaciekawieniem słuchali moi rodzice. Mnie jednak nie obchodziła walka z reżimem. Nie miałem w ogóle świadomości jego istnienia.
Jedną z zabaw, którą sobie urozmaicałem niedzielny pobyt w kościele, wynalazł mój starszy brat. To on odkrył, że sino-szara farba olejna, którą pomalowane zostały ławki jest na tyle miękka, by można ją było zdrapywać paznokciem. Skrobałem w niej zatem różne szlaczki. Któregoś razu, gdy tak sobie zdrapywałem olejnicę, jakaś pani z tylniej ławki zaczęła mnie szturchać. I powiedziała do mojej mamy:
– No zobacz pani, co on wyprawia.
Matka się zaczerwieniła, nie tyle ze złości, co ze wstydu. Skarciła mnie solidnie. Po powrocie do domu dostało mi się jeszcze od ojca. Koniec końców cała nasz trójka, to znaczy ja, mój starszy i młodszy brat, zawsze mieliśmy komisyjne obcinanie paznokci w sobotni wieczór, tak żeby nie było czym skrobać farby w niedzielę. Tak oto skończyły się zabawy z farbą, ale nie skończyła się udręka godzinnej mszy. Pomysłowość wczesnych nastolatków nie zna granic i któregoś razu wpadłem na prosty pomysł. Do jego realizacji potrzebowałem Adama, mojego starszego brata. Umówiliśmy się, że będziemy chodzili na mszę, ale na dwunastą. Rodzice z młodszym bratem pójdą na mszę poranną, zostawią nas w domu. Pośpimy sobie dłużej w niedziele. A kiedy przyjdzie na nas pora, aby iść do kościoła, to oczywiście wyjdziemy z domu, ale przecież do kościoła wcale dojść nie musimy. Adam się zgodził i tym oto sposobem, pod opieką starszego brata, zamiast się niedzielnie uduchowić, zwiedzaliśmy razem różne zakamarki wsi. Na początku problemem były pieniądze, które dostawaliśmy, by wrzucić na tacę. Nie mogliśmy wrócić z nimi do domu, a wyrzucać też za bardzo nie chcieliśmy. Gdyby wówczas, tak jak dzisiaj, otwarte były jakieś sklepy w niedzielę, to na pewno zrobilibyśmy z nich odpowiedni użytek. Ostatecznie jednak Adam wziął na siebie obowiązek ich upłynnienia. Wszystko szło jak po maśle. Oczywiście aż do czasu. Któregoś razu jakiś znajomy rodziców nas przyuważył, jak w odświętnych ubraniach szwędamy się po wiosce. Powiadomił o tym rodziców, rodzice powiadomili nas, a my udaliśmy, że nic o tym nie wiemy. Wówczas ojciec, niewiadomo skąd wyjął jakąś książeczkę, otworzył ją i po chwili zapytał:
– Co było na mszy?
Skamieniałem. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wydawało mi się, że ojciec trzymał w ręku jakąś miniaturową wersję tej wielkiej księgi, którą ma ksiądz na ołtarzu i że jak zacznę kłamać, to się natychmiast zorientuje i kłamstwo wyjdzie na jaw. Z całej opresji wybawiał nas Adam, mistrz kłamstwa. On to bez żadnego zająknięcia zaczął opowiadać jakieś cuda o Jezusie. Zrekonstruował na poczekaniu cały przebieg mszy, na której nie byliśmy. Tato spoglądał poważnie to na mnie, to na najstarszego syna, to w swoją książeczkę, którą w tej chwili trzymał w dłoni. Obracał co chwila jakieś karteczki a Adam cały czas mówił o tym, co było na mszy. I kiedy chciał już opowiadać o temacie kazania, tato przerwał mu i powiedział:
– No dobrze, dobrze. Wystarczy.
Kiedy tato zakończył przesłuchanie zapytałem brata, skąd on wiedział co było mówione w kościele, przecież razem zwagarowaliśmy. Adam wówczas powiedział mi, że on wie, bo czytał wcześniej książeczkę, którą miał w ręku ojciec. Oczywiście to też była blaga i oczywiście podobnie jak ojciec i ja wówczas uwierzyłem Adamowi. Jednak już nigdy więcej nie zdobyłem się na wagary. Chodziłem z rodzicami, na dziewiątą, nie oznacza to jednak, że przestała mi doskwierać nuda tej godzinnej ceremonii.
Nie pamiętam dokładnie kiedy to było, ale któregoś razu postanowiłem, że zostanę ministrantem. Nie, nie natchnął mnie żaden duch święty, nie usłyszałem podczas snu tajemniczego głosu: Synu! Masz powołanie!. Nic z tych rzeczy. Powód mojej decyzji był ciągle ten sam: ucieczka przed niedzielną, godzinną nudą. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Dowiedziałem się u jednego z kolegów, który już był ministrantem, co trzeba zrobić, żeby móc ubierać ten biały fartuszek i stać koło księdza, gdy on odprawia mszę. On odpowiedział, że mam przyjść na zbiórkę w sobotę. No i poszedłem i tak oto stałem się z dnia na dzień ministrantem.
Okres mojej kadencji zbiegł się z pobytem w parafii ks. Andrzeja. Wyjątkowo dziwny typ. Jak mówił, a mówił dużo i szybko, to zawsze w kącikach ust zbierała mu się ślina, która jak białko z jajka ubijała się na skutek nieustannego gadania, i przypominała białą maź a nie ślinę. Oprócz tego ksiądz ten jako pierwszy chyba w naszej wsi miał odtwarzacz wideo i talerz telewizji satelitarnej. Tych bardziej zaufanych, starszych ministrantów zapraszał do siebie na wideo i, jak to mówiliśmy wówczas: na satelitę. Opowiadali oni później między sobą, że oglądali pornusy u księdza i o tym, jak razem z nim pili, ale kto by się tym wówczas przejmował. W okresie nieskazitelności wizerunku sług bożych, takie historie były bardziej fantastyczne niż książki Dicka. Dzisiaj prawdopodobnie sprawą zająłby się jakiś odważniejszy prokurator.
Pierwszą zbiórkę spędziłem na noszeniu i układaniu porąbanego drewna. Ksiądz zagonił wszystkich ministrantów do pracy. Praca uszlachetnia, ale ja nie czułem się uszlachetniony, chociaż tyrałem jak wół. Z dworu do piwnicy, tam i z powrotem, a hałda polan wcale się nie zmniejszała. W trakcie pracy odkryłem, że bycie ministrantem wiąże się z pewnymi profitami. Otóż w piwnicy księdza starsi stażem i wiekiem koledzy odkryli skład butelek z mszalnym winem. Dali mi jedno, żebym wyniósł i sami też pochowali kilka za kurtkami. Wyniosłem i oddałem im. A później stałem i przyglądałem się, jak chłopaki piją wino za murem plebani.
Później często popijaliśmy wino mszalne, a zwłaszcza przed sama mszą. Ksiądz przynosił dwie buteleczki. Jedną wypełnioną żółtawym, wytrawnym winem, w drugiej była biała woda. A my czekaliśmy zawsze na żółtą flaszeczkę. Upijaliśmy z niej i dolewaliśmy wody. Któregoś razu przegięliśmy. O ile przeważnie piliśmy do połowy, tym razem któryś z nas pociągnął nieostrożnie większy łyczek. Skutek był taki, że ksiądz w trakcie mszy nalał sobie wina do kielicha, podniósł go do góry i powiedział jak zwykle: Oto kielich krwi mojej, która za was i za wielu będzie przelana. Poczym przechylił kielich, ale nie przełknął wina. Trzymał w ustach substancję, która w tym momencie była przecież krwią samego Jezusa i się rozglądał na boki. Purpurowy ze wściekłości patrzał na nas, cherubinków w bielutkich komżach, ze złożonymi rączkami. Żaden z nas nie dał nic po sobie poznać. Ksiądz przełknął w końcu i ukląkł. Nic nam po mszy nie powiedział, ale już więcej nie rozstawał się z żółtą flaszeczką.
Nie była to jednak najgorsza odmiana świętokradztwa. Któregoś razu służyłem do mszy pogrzebowej. Kiedy się zakończyła, ksiądz nie miał czasu na pochowanie komunikantów, czyli tych białych opłatków, które rozdaje chętnym ze słowami: Ciało Chrystusa. Zostawił klucze do tabernakulum i my, ministranci, mieliśmy wszystko doprowadzić do porządku. Sam zaś wyszedł, by odprowadzić zmarłego na cmentarz. Wówczas jeden ze starszych ministrantów, Zbyszek, zaczął jeść opłatki i częstował nas nimi, żebyśmy też jedli. Pamiętam jak przyklejały się do podniebienia. Kiedy skończyły się w jednym kieliszku, Zbyszek otworzył tabernakulum i wyjął kolejny kielich z opłatkami. Te też jedliśmy. Nie widziałem wówczas w tym nic dziwnego, zwłaszcza grzechu śmiertelnego świętokradztwa. W końcu pożeraliśmy samego Jezusa, jego ciało. Było to dla mnie kolejne doświadczenie do kolekcji.
Zbyszek zmarł jakieś dziesięć lat temu. Zachorował na raka i umarł.
Moja przygodna z ministranturą skończyła się stosunkowo szybko. W zasadzie z dnia na dzień. Tak szybko jak stałem się ministrantem, tak szybko przestałem nim być. To było na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy marksistowsko-leninowski światopogląd materialistyczny, został wyparty przez połączone siły liberalnej gospodarki wolnorynkowej i idealizmu chrześcijańskiego. O ile wcześniej na religię chodziłem do salki katechetycznej, tak w tym okresie religia była już przedmiotem nauczanym w szkole podstawowej, do której chodziłem. Był koniec roku. Na jednej z ostatnich lekcji ks. Andrzej, ten od pornusów, satelity i tych innych brzydkich rzeczy, zapytał wszystkich w klasie:
– Co sądzicie o lekcji religii? Podobały się wam lekcje ze mną?
Zapadło milczenie. Ksiądz zachęcał:
– No nie bójcie się, możecie wszystko powiedzieć. Śmiało.
Znowu wszyscy milczeli. Po chwili wstałem i zacząłem opowiadać o tym oglądaniu wideo, o tym pijaństwie i o tym, że ksiądz ma antenę satelitarną i w ogóle, że jest bogaty a tyle biednych dookoła parafian. Powiedziałem mu też o ubóstwie Jezusa, o którym nam tak cały czas opowiadał na lekcjach. Prawiłem tak jak nawiedzony franciszkanin w sporze z legatami papieskimi w kwestii ubóstwa kościoła. Do pełni wizerunku brakowało mi tylko szarego, lnianego habitu. Ksiądz Andrzej zrobił się wówczas czerwony. Zaczął szybko mówić, znowu pojawiła mu się biała maź w kącikach ust. Na koniec walnął rękę w biurko i krzyknął:
– Mówisz jak komunista!
Co ja wówczas wiedziałem o komunizmie? Nic.
Po powrocie do domu opowiedziałem o całym zdarzeniu rodzicom, tak na wszelki wypadek, gdyby mieli się dowiedzieć o tym od dyrektorki. Ksiądz Andrzej przyjechał wieczorem do nas. Znowu zaczął coś mówić. Nie było mnie przy tej rozmowie. Tylko on i rodzice. Skutek tej pogawędki był taki, że ojciec wyprosił księdza z domu. Rodzice nic mi nie powiedzieli. Żadnej dyscyplinującej pogawędki. Nic z tych rzeczy. Nadeszła pierwsza niedziela po całym wydarzeniu. Przychodzę do zakrystii, a ksiądz proboszcz, który miał wówczas mszę powiedział do mnie:
– Zostaw komżę i możesz iść.
Poszedłem. Zaraz po mnie poszedł też ksiądz Andrzej. Przeniesiono go na jakąś parafię, po miniskandalu obyczajowym, którego był głównym aktorem.
Bilans całego zdarzenia był taki, że moi rodzice nigdy więcej nie poszli na mszę do kościoła. Ja też chodzić nie musiałem. Problem godzinnej nudy niedzielnej sam się rozwiązał.