2
Moje pierwsze wspomnienie, które pamiętam, to jak na czerwonym, małym rowerku zrobionym przez ojca, jechałem do kolegi. To była moja pierwsza wyprawa jednośladem po asfalcie. Nie jakieś tam piaszczyste drogi, w których grzęzły koła, ale prawdziwy, czarny asfalt, wylany przez Niemców przed 1945 r. To tyle, jeżeli chodzi o pierwsze wspomnienie. Jeżeli zaś chodzi o ten czerwony rowerek. Był to pierwszy jednoślad w moim życiu. Miał tę dziwną przypadłość, że cały czas mu się pedały obracały. Najbardziej uciążliwe było to, gdy zjeżdżałem z górki. Wówczas musiałem podnosić nogi, albo rozkładać je na boki, bo pedały kręciły się z taką prędkością, że nie nadążałem pedałować. Prosiłem ojca, żeby coś zrobił z tymi pedałami. Ten jednak nic nie zrobił, bo co mógł zrobić? Kiedy jako dziecko upominałem się o duży, normalny rower, powtarzano mi:
– Dostaniesz na komunię. Zobaczysz, dostaniesz składaka.
Oczywiście zegarek też miałem dostać na komunię, dlatego już od początku pierwszej klasy szkoły podstawowej czekałem na komunię. Co tam misterium transsubstancjacji, to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Liczył się rower i zegarek. Drugi jednoślad, tym razem prawdziwy, a nie tam jakaś samoróbka, dostałem w maju, właśnie na komunię od chrzestnego. Był to złożony w dużym kartonie składak WIGRY 3. Dostałem go tydzień po całej imprezie, której hitem był piętrowy tort, który się zawalił, zanim podano go na stół. Wujek spóźnił się z prezentem, ponieważ czekał na to, aż go przywiozą do geesu. Zamówił go z wyprzedzeniem, jednak zaprogramowana kolejnym planem gospodarka socjalistyczna nie uwzględniła chyba mojego prezentu, stąd owo opóźnienie.
Kiedy wujek przytaszczył rower w kartonie bardzo się ucieszyłem. Pamiętam jak go razem z ojcem skręcałem, to znaczy przeszkadzałem mu, zadając różne pytania o kolejne części tej machiny. Tato cierpliwie opowiadał. Kiedy skończył powiedział coś tam, żebym uważał, żebym się nie zabił jak będę jeździł. I oczywiście wyruszyłem na podbój okolicy. Pierwszą podróż odbyłem do tego samego przyjaciela, do którego kilka lat wcześniej pojechałem na czerwonym rowerku. Chciałem się pochwalić. Przyjechałem do niego. Zaczęliśmy wspólne oględziny. W którymś momencie on powiedział:
– Masz fajnego składaka.
Na co ja:
– No, sam składałem.
Nie wiedziałem wówczas, że określenie składak nie oznaczało: rower do samodzielnego złożenia, ale rower, który się składa na pół. Zresztą nigdy nie odkryłem do czego służy ten mechanizm na środku ramy.
Oprócz roweru na komunię dostałem także zegarek. Ten podarowała mi chrzestna. Do dziś go pamiętam. Był to SATURN, miał siedem melodyjek i cztery guziczki po dwa z każdej strony koperty. Miał też światełko. Jak się nacisnęło przyciski na skos, to brzęczały kolejne melodyjki, jak się nacisnęło dwa równoległe, to zapalało się światełko. Można było w ciemnościach zobaczyć, która jest godzina. Wówczas z zegarkami była dziwna sprawa. Im więcej miał melodyjek, tym lepszy był. Pamiętam jak się w klasie chwaliliśmy, z jakim przekonaniem zachwalaliśmy własne zegarki. W tym podstawówkowym rankingu byłem daleko w tyle. Inni mieli zegarki z czternastoma melodyjkami. Jednak prowadził taki jeden w klasie, którego elektronik miał nie tylko melodyjki ale kalkulator. On był najlepszy, każdy chciał zobaczyć to liczące cudo, tym bardziej, że w powietrzu unosiła się złowroga aura tabliczki mnożenia, z której ciągle nas odpytywano na matematyce.
W każdym razie w latach osiemdziesiątych szałem były elektroniki i to jak najbardziej naszpikowane bajerami. Oczywiście nikt z nas nie myślał, że do takich zegarków za kilka lat ktoś włoży kompas, odbiornik GPS, pager czy coś w tym stylu. Ważne były melodyjki no i kalkulator, ale ten był tylko jeden na całą szkołę.
Dwa lata temu moja chrześnica szła do pierwszej komunii. Zapytałem wówczas co by chciała w prezencie. Rower już miała i to taki, którego ja sobie do tej pory nie kupiłem. Górala z kilkudziesięcioma przerzutkami. Zegarek też miała. Iza powiedziała mi wtedy:
– Komputer.
Dostała komputer.
Jednak SATURN nie był moim pierwszym zegarkiem. Mój nadgarstek stracił dziewictwo dużo wcześniej. Jeszcze w przedszkolu pojechałem z ojcem do NRD, do Berlina Wschodniego, w którym mieszkała siostra matki mojego ojca a mojej babci. Wszyscy w rodzinie mówili na nią ciocia Kasia. Jechaliśmy do cioci Kasi na jeden paszport, w którym było wspólne zdjęcie. Pamiętam, że podróż trwała niewyobrażalnie długo. Pociągi i przesiadki, perony i znowu pociągi.
Dzisiaj jadąc do Berlina na cmentarz, by zapalić świeczkę na grobie cioci Kasi, lub odwiedzić znajomych, jadę tylko dwie i pół godziny. Nikt nie sprawdza mojego paszportu, nikt nie kontroluje mojego bagażu. To było wówczas nie do pomyślenia.
Nie pamiętam, żeby ogarnął mnie jakiś szczególny zachwyt na widok sztandarowej, reprezentacyjnej republiki socjalistycznej. Nie wiem, czy na półkach było więcej czy mniej towarów niż w Polsce. Wielkie wrażenie wywarły na mnie ruchome schody w jakimś wielkim sklepie, ale pewnie takie były też w Warszawie. Pamiętam jak się bałem, że te schody mnie wciągną gdzieś pod spód, bo przecież chowały się one w podłodze. Mój strach był tak duży, że z obawą wyczekiwałem aż dojedziemy na górę. Widząc kolejne stopnie, które znikają w podłodze chciałem przeskoczyć owo miejsce styku schodów z podłogą. Odbiłem się dwa stopnie wcześniej, żeby zdążyć. I oczywiście przeliczyłem swoje możliwości i nie wziąłem pod uwagę, że ojciec trzymał mnie wówczas za rękę. Przewróciłem się i upadłem na kolano, które sobie rozciąłem o kant stopnia. Oczywiście wzbudziłem sensację wszyscy zaczęli się na mnie gapić, ojciec coś wrzeszczał:
– Co ty wyprawiasz!
No i znowu się pobeczałem i nie z bólu ale ze wstydu. Ciocia Kasia, chcąc mnie udobruchać natychmiast zaprowadziła mnie do jakiegoś stoiska. Zapytała mnie co chcę. Płacząc, wskazałem na zegarki i na plastykową figurkę niebieskiego kosmonauty z napisem DDR na hełmie. Ciocia bez zastanowienia kupiła mi co chciałem. I tym sposobem dostałem pierwszy w swoim życiu zegarek. Produkt marki RUHLA, nakręcany ze wskazówkami. Miał też datownik. Do dziś leży gdzieś w szufladzie. Twarda sztuka, przetrwała wszystkie elektroniki.
Największym hitem pobytu u cioci w Berlinie nie był jednak ani zegarek, ani ruchome schody, ani nawet wesołe miasteczko, do którego poszliśmy. Ale plecak syna cioci, Norberta wypełniony po brzegi żeleźniakami. Takimi małymi samochodzikami z metalu. Prawie wszystkie miały otwierane drzwi. Niektórym otwierały się nawet maski. Były to różne modele, od ciężarówek, samochodów osobowych, kabrioletów, terenówek, po machiny budowlane. Istny raj dla małego chłopaka, który w domu bawił się karabinem wyciętym z deski przez ojca. Siadałem na dywanie, wyciągałem je wszystkie, co do sztuki, i inscenizowałem różne sytuacje. To placu budowy, to toru wyścigowego. Trudno mi się było od tego oderwać. Byłem zły, gdy tato z ciocią wyciągali mnie gdzieś na miasto, by mi pokazać na przykład pawie chodzące w berlińskim ZOO. Co mnie obchodziły wiewiórki, które oswojone wybierały orzeszki z dłoni, czy z kieszeni kurtki. To nie miało dla mnie żadnego znaczenia, bo nieustannie myślałem o tym plecaku pełnym żeleźniaków.
Po powrocie opowiadałem wszystkim w przedszkolu jak to fajnie jest w Berlinie. Pamiętam, że wszystkie nierówności ekonomiczne w rozwoju siostrzanych przecież republik Polski Ludowej i Niemieckiej Republiki Demokratycznej, zredukowane zostały przeze mnie do twierdzenia, że tam żeleźniaki są a u nas nie ma. Chwaliłem się przy tym jednym z samochodzików, które zwędziłem z plecaka Norberta. Gdybym go poprosił pewni by mi go dał, ale Norbert nie znał ani słowa po polsku, a ja po niemiecku umiałem wówczas liczyć tylko do dziesięciu. Swoją znajomością niemieckiego też się chwaliłem rówieśnikom, którzy lgnęli do mnie, gdy wróciłem z Niemiec. Jednak to nie język obcy wabił moich kolegów i koleżanki ze straszaków, i nawet nie żelazne autko, ale czekolady, które przynosiłem do przedszkola. Skończyły się czekolady, przestałem być królem. Na szczęście ciocia Kasia regularnie przysyłała paczki z różnymi słodyczami, ciuchami, pończochami dla mamy. Rodzice racjonalizowali słodycze, żeby nam na jak najdłużej wystarczyły. Części z nich w ogóle ukrywali, by zrobić nam z nich paczki pod choinkę. Swojego przydziału nie zjadałem jednak od razu, wolałem zabrać do przedszkola. Wówczas znowu na chwilę byłem królem. W tamtych czasach wystarczała tylko mleczna czekolada SAROTI, z małym murzynkiem na opakowaniu, by rządzić wszystkimi starszakami. Kiedy kończyła się czekolada ostatnim asem moich rządów było samo opakowanie. Wielu moich rówieśników je zbierało. To była nauka w sobie, filatelistyka opakowań czekolady. Zresztą ja sam je kolekcjonowałem. Na początku układało się je pod wykładziną, żeby dobrze się wyprostowały. Następnie albo chowało się do jakiegoś dużego zeszytu, albo wieszało na słomianki zwisające na ścianach. Ja je przypinałem do słomianki. Miałem ich dosyć sporo, bo ciocia regularnie dbała o stan mojej kolekcji. Wszystkie, które się dublowały rozdawałem. Moje dublety robiły furorę aż do pierwszych klas szkoły podstawowej.
Ciocia Kasia zginęła kilka lat później. Jechała gdzieś na rowerze. Potrącił ją samochód w tym samym miejscu, w którym kilkanaście lat wcześniej zginął jej mąż, którego nigdy nie poznałem. Jego też potrąciło auto, gdy jechał na rowerze.