1977 (15)

10 lutego, 2008 by

15.

Cztery lata ogólniaka minęły bardzo szybko. W tym czasie ani ja, ani nauczyciele nie próżnowaliśmy. Oni wciskali mi do głowy z różnym skutkiem bardzo mądre rzeczy, ja sukcesywnie poznawałem zasady życia i przetrwania w mieście. Edukacja na poziomie średnim obejmuje nie tylko kształcenie ducha, ale i hartowanie ciała. O ten etap rozwoju zatroszczyłem się sam, przy dzielnym wsparciu kolegi.
Któregoś pięknego, zimowego dnia spuściłem ojcu dwa litry wina porzeczkowego, które sam robił. Przecież musiałem w końcu się pierwszy raz w życiu upić. Zapakowałem brzęczące flaszki do plecaka i pojechałem do szkoły. Zamiast na lekcje, poszliśmy z kolegą na dworzec kolejowy. Jakby instynktownie coś nas ciągnęło w tym kierunku. Prawdopodobnie powodowała nami ta sama intuicja, która każe wszystkim menelom podążać w kierunku ciepłego dworca. Ulokowaliśmy się w starym wagonie towarowym, stojącym na bocznicy. Wypiliśmy pierwszą butelkę, po chwili druga była pusta. Na dworze było zimno, więc nie odczuwaliśmy mocy wina własnej roboty. Czuliśmy się dobrze, na tyle dobrze by wrócić do szkoły na zajęcia. Trafiliśmy akurat na lekcje rosyjskiego. Prowadziła je przyjemna pani, która zamiast uczyć języka Puszkina, opowiadała o przepisach kulinarnych z dziewczynami.
Siedliśmy w klasie, w ostatniej ławce tuż przy oknie i co gorsza: przy samym kaloryferze. Na początku wszystko wydawało się być normalne, po chwili alkohol zaczął uderzać do głowy z zwielokrotnioną mocą. Pani zauważyła, że coś z nami nie tak. Kiedy zaczęliśmy się głupio śmiać, i prawie zasypialiśmy na ławkach, pani powiedziała:
– Chłopcy, wyjdźcie. Widzę, że się źle czujecie.
– Tak, tak pani profesor odpowiedzieliśmy i już nas nie było. Do końca dnia łaziliśmy po mieście bez celu i sensu, starając się jak najszybciej wytrzeźwieć. Wiedziałem, że muszę wrócić trzeźwiuteńki do domu, bo ojciec nie byłby tak wyrozumiały jak pani od rosyjskiego.
Kupiliśmy dużo miętowych gum i landrynek miętowych. Kupiliśmy także dwa bochenki suchego chleba. Byliśmy przekonani, że jak się napchamy chlebem, to nam przejdzie. W końcu jak się pije i w międzyczasie je, to się nie jest tak szybko pijanym. Tę prawidłowość zaobserwowaliśmy niezależnie. Oczywiście owo w międzyczasie, zauroczeni pierwszym w życiu upijaniem się przeoczyliśmy i jedzenie chleba po fakcie na nic się zdało. I tak oto lekkim krokiem, żeby nie powiedzieć: zataczając się, błąkaliśmy się po mieście a dookoła nas ścielił się intensywny odór mięty pomieszany z odorem sfermentowanych porzeczek. Ale najważniejsze w tym wszystkim było to, że pierwszą lekcję pijaństwa miałem za sobą.

Zanim zdałem maturę, dużo się na słuchałem o tym, jaki to banalny egzamin. Że w zasadzie matura jest tylko formalnością, że to nic takiego szczególnego. Być może i tak jest, ale nie dla tego, kto pisze już w nagłówku maturalnego wypracowania: Pisemny egzamin dojżałości z języka polskiego. A ja tak właśnie napisałem: dojżałość przez ż.
Po kilku godzinach pisania, oddałem pracę i pojechałem do domu. Już na drugi dzień wszyscy maturzyści mi gratulowali, że wywinąłem niezły numer. Byli przekonani, że tak specjalnie napisałem. Nawet nauczyciele poloniści się dowcipkowali. Mi jednak nie było do śmiechu. Owo dojżałości napisałem tak, jak uważałem, że powinno być napisane. Całe szczęście, że był to jedyny błąd ortograficzny i pracę oceniono pozytywnie.
Drugim egzaminem pisemnym była historia. Tu nie było zaskoczenia co do oceny mierny.
Zresztą podobną ocenę otrzymało jakieś 40% roku, co też nie było zaskoczeniem. Czy w ogóle może zaskoczyć czymś człowiek, który informuje: Jeżeli zobaczę kogoś z was u mnie na ślubie, to będzie miał przejebane i nie zda matury. Pan ów zakochał się w pewnej dziewczynie z liceum. Tak się składało, że używając ówczesnego żargonu chodziła ona z chłopakiem z naszej klasy. Łatwo więc sobie wyobrazić jego frustrację.

Koniec końców zdałem maturę i stanąłem przed dylematem: co dalej?. Nie zaliczałem się do tych, którzy w wieku dziesięciu lat wiedzieli dokładnie, co będą robić w życiu. Dla mnie każdy kolejny rok był czymś w rodzaju tabula rasa. Miałem głowę nafaszerowana pomysłami. Chciałem być jednocześnie policjantem, archeologiem i lekarzem medycyny. Zacząłem rozważać kolejne możliwości. I tak: policjantem, jak się okazało nie mogłem być. Nie to, żebym nie spełniał warunków: wzrost: 190 cm, waga wówczas 95 kg, w głowie też mniej więcej poukładane. Przeszkoda wówczas miała charakter systemowy. Przyjmowano do policji najpierw dzieci funkcjonariuszy, a później resztę. Gdy się dowiedziałem ilu chętnych przypada na jedno miejsce, zrezygnowałem. Od archeologii i w ogóle od historii odstraszył mnie skutecznie licealny historyk, który w zalotach kompletnie postradał rozum. Pozostała mi medycyna. Gdy przypomniałem sobie wydarzenie ze świniobiciem, gdy na widok krwi zemdlałem, to szybko porzuciłem plan zostania chirurgiem. Gdybym stracił przytomność operując pacjenta, to dopiero byłby powód do wstydu. Ani się spostrzegłem, a drogą eliminacji wykluczyłem wszystkie możliwości. Zostałem sam na sam z pustką w głowie i pytaniem: co dalej?. Coś trzeba było jednak robić, żeby nie pójść do wojska.
Marzyły mi się studia w jakimś dużym mieście, na jakimś prestiżowym uniwersytecie. Rodzice szybko jednak pozbawili mnie złudzeń. Powiedzieli:
– Synu my ci nie pomożemy. Nie stać nas. Szukaj sobie czegoś na miejscu.
No to zacząłem szukać pod nosem. Tym sposobem wpadł mi w ręce informator o studiach na pobliskiej WSP. Przeglądałem ofertę i szukałem kierunku, na który będzie można się najłatwiej dostać. Kryterium wyboru było proste: najprostszy egzamin. Tym sposobem odnalazłem egzotyczną pozycję: Filozofia. Studia dzienne magisterskie. Był to nowy kierunek na tej uczelni. Egzamin miał dwa etapy: test z języka obcego i rozmowa kwalifikacyjna. Dodatkowym argumentem, który przemawiał za tym wyborem, było moje zamiłowanie do czytania książek. Pomyślałem sobie:
Lubię czytać, a tu się chyba dużo czyta. Egzaminy tutaj pewnie będą polegały na dyskusji o książkach. Nic prostszego!
Złożyłem dokumenty, zdałem, zostałem przyjęty. Zaczęło nas razem jakieś pięćdziesiąt osób.
Po pierwszym egzaminie została połowa. Dlaczego? Otóż już na pierwszym wykładzie rozwiały się moje złudzenia, co do istoty filozofii. Pewien pan profesor, który przyjeżdżał co dwa tygodnie z Krakowa, by edukować w zakresie filozofii studentów w małym miasteczku przygranicznym, rozpoczął wykład następująco:
– Dzień dobry. Nazywam się…. [tak a siak]. Zacznijmy od tez Gorgiasza…
I tylko tyle zrozumiałem z pierwszego wykładu. Najbardziej frustrujące w tym wszystkim było to, że gość mówił po polsku. Mimo to nie rozumiałem z tego ani słowa. Całkowicie nowe dla mnie pojęcia, którymi przyprawiał swój wykład: epistemologia, gnoseologia, prawda, mniemanie, doksy, paradoksy, ontologie, pogłębiały moją studencka depresję. Do tej pory nie mam bladego pojęcia jaka jest różnica między transcendentalny a transcendentny. Kiedy ostatnio, gdy w trakcie pijaństwa zapytałem o istotę owego rozróżnienia znajomych filozofów, nie potrafiliśmy znaleźć jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Tak czy siak ów wykładowy maraton filozoficzny był dla mnie zwykłym bełkotem i takim pozostał do dziś. Tylko, że dzisiaj łatwo daję sobie z nim radę, wówczas nie miałem narzędzi by obnażać napuszony żargon mądrych słówek. Tak było niemal na każdych zajęciach. Ze wszystkich stron atakowano mnie a to teoriami prawdy, a to teoriami bytu. Ani chwili wytchnienia. Dodatkowo kazano czytać teksty, z rodzaju usypiaczy. Człowiek czyta pierwsze zdanie, które zaczyna się na jednej stronie i kończy dopiero trzy strony dalej i zasypia. Gdzie tu podmiot? Gdzie orzeczenie? Prawdziwa matnia. Dopiero niedawno odkryłem, że czytanie takich tekstów sprawia mi dziwną przyjemność z gatunku tych, o których pisał Lepold Sacher-Masoch. Czytanie normalnych książek nie daje już satysfakcji. Nie wiem, być może ukształtowała się w moim umyśle jakaś odmiana odruchu bezwarunkowego: widzę tekst, to mój umysł apriori traktuje tekst jako filozoficzny. Nie potrafię wyjaśnić przyczyn tego zjawiska.
W każdym bądź razie studia nie należały do łatwych. Kiedy koledzy z innych kierunków opowiadali o tym, jak to mają łatwo, że najgorszy był pierwszy rok, a teraz już luz, trochę im zazdrościłem. U mnie co semestr pojawiała się nowa egzotyczna dziedzina wiedzy. Nigdy nie darzyłem szczególną sympatią nauk ścisłych. Matematykę omijałem z daleka. Ale kiedy na studiach zaczął się kurs logiki, ucieszyłem się. Był to jedyny wykład, jedyne ćwiczenia, na których wszystko wydawało się proste. W porównaniu z kantowsko-heglowskim bełkotem, zdanie [(p -> q) ^ ~q] -> ~p było banalnie proste. Nareszcie pojawiło się światełko w tunelu, który wydawał się nie mieć wyjścia. O ile wszędzie pozostawiano nas z pytaniami bez odpowiedzi, tak profesor od logiki (zresztą światowej sławy specjalista od logiki pytań) mówił o prawdzie, wynikaniu, konsekwencjach. Wszystko to miało sens.
Jednym z najciekawszych wykładów, na jaki chodziłem, był wykład z historii filozofii. Prowadził go leciwy profesor, mediewista, jeden z uczniów Jana Legowicza. Osobowość niezwykle barwna i fascynująca w pewnym sensie. Jego sposób narracji zainteresowałby nawet wielbłądy. W każdym razie zawsze na wykładach miał komplet. Tylko raz wywinęliśmy mu numer.
To była zima. On jak zwykle pojawił się na wykładzie i zdaje się, ze był podziębiony. Aula była wyposażona w system klimatyzacji. Podkręciliśmy temperaturę maksymalnie. I po jakimś czasie jego organizm nie wytrzymał. Powiedział, że jest mu duszno i że dzisiaj skończymy szybciej zajęcia. Okazało się, że trafił później do szpitala. Miał jakieś problemy z sercem. Już nigdy więcej nie zrobiliśmy numeru z klimatyzacją. Za to on nam zrobił numer na egzaminie.
Zanim wbiliśmy się w garnitury i ustawiliśmy ładnie w kolejce przed drzwiami w oczekiwaniu na egzamin, nasłuchaliśmy się legend o jego bezwzględności, jako egzaminatora. Wszedłem w pierwszej trójce i to mnie, jako pierwszego zaczął pytać. Egzaminu tego nie zapomnę nigdy. Pierwsze pytanie o Platona:
– Niech mi pan łaskawie opowie o teorii miłości Platona.
No to ja mu mówię, że to, że tamto i na koniec o ideach. A profesor do mnie:
– Bzdury pan gadasz! Miłość platońska, to miłość chłopca, któremu zarost się na twarzy nie pojawił i dojrzałego mężczyzny. Panie, to miłość pedalska!
I już wiedziałem, że nie będzie łatwo. Profesor zadaje mi kolejne pytanie o szkoły sokratyczne. No i ja mu odpowiadam. Ten mi znowu:
– Panie, ale bambuły mi pan tu wciskasz!
No to po mnie! myślę. A ten mi kolejne pytanie:
– W którym roku i za co potępiono Tomasza z Akwinu?
Tak się złożyło, że wcześniej czytałem jego rozdział w Historii filozofii średniowiecznej pod redakcją Legowicza. Zatem zapytałem go przebiegle:
– A o które potępienie pan pyta. Były dwa.
– Ale pan sprytny! Dobrze, dobrze… To niech mi pan powie czego dotyczyło owo potępienie?
Mówię mu to i siamto. A ten przerywa mi i pyta:
– A ile tez zawierało potępienie?
Bez wahania odpowiedziałem:
– 514
– Bzdura, bo … i tu wymienił jakąś liczbę i dodał:
– Panie, masz pan mózg jak ser szwajcarski. Taaaakie dziury! i zatoczył palcem w powietrzu okrąg. Spocony z nerwów, wiedziałem że czeka mnie poprawka. Ten jednak zamiast wpisać mi pałę do indeksu powiedział:
– Łaskawy panie, chciałbym od pana usłyszeć jedno, poprawnie zbudowane zdanie na temat teorii supozycji Ockhama. Co pan na ten temat powie?
Zastanowiłem się chwilę. Nic nie przychodziło mi do głowy zupełna pustka. Wiedziałem tylko, że suppositio z łaciny znaczy zastępować. Nie miałem już nic do stracenia. Spokojnie powiedziałem wszystko, co na ten temat wiedziałem:
– Teoria supozycji polegała na zastępowaniu…
– Dobrze, dziękuję. Widzę, że pan wie przerwał mi profesor i zwrócił się do kolegi, który siedział obok:
– Pan dokończy.
Pan nie dokończył, bo w tym samym czasie do gabinetu weszła sekretarka, by poinformować profesora o jakimś ważnym telefonie. Ten wyszedł, zostawiając nas samych. Po dziesięciu minutach wrócił i powiedział:
– Panowie, słabiutko, słabiutko. Trzeba w końcu wrzucić ten drugi bieg. Gdzie wasze indeksy?
Daliśmy indeksy, on wpisał wszystkim oceny dostateczne i zaprosił kolejne trzy osoby.
Wyszedłem z gabinetu całkiem mokry. Koszulę mogłem wykręcać. Ale jednocześnie ucieszony tym, że zdałem. Następni nie mieli tyle szczęścia.
Tak się jakoś później poukładało, że jako jedyny z roku napisałem pod opieką tego profesora pracę magisterską. Skończyłem studia i za namową promotora rozpocząłem swoją przygodę z tym, co określa się nauką polską.

To jest zupełnie inna historia i jeszcze zaczeka na swoją kolej, by ją opowiedzieć.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.