1977 (14)

8 lutego, 2008 by

14.

Berlin z perspektywy szwarcarbajtera wygląda trochę inaczej, niż gdy się go zwiedza zorganizowaną wycieczką. O istnieniu Museum-Insel długo nie miałem pojęcia. Każdy dzień był roboczy. Mam nadzieję, że dobry bóg widział, jak w każdą niedziele siedziałem to w rowie, to na jakimś murze, to w studzience kanalizacyjnej i tyrałem za fünf Mark die Stunde.
Pierwsza praca była u znajomego kuzyna. Jego matka była właścicielką wielkiej, przedwojennej kamienicy. Zadanie było proste: dokopać się do początku fundamentów i tak dookoła domu, a następnie je zaizolować. No i machałem łopatą kilka tygodni, a że machałem z takim przekonaniem i zapałem, to wkrótce stałem się obiektem podziwu nie tylko mieszkańców kamienicy, ale też okolicznych mieszkańców. Schodzili się regularnie i podziwiali jak mi szybko idzie. Wówczas byłem dopiero na etapie nauki języka niemieckiego, dlatego często udawałem po prostu, że nie zauważam gapiów. Nie chciałem wdawać się w rozmowę, by nie zostać zdekonspirowany jako szwarcarbajter. Tak czy siak szpadel dosłownie palił mi się w dłoniach. Jakiś wewnętrzny głos mi podpowiadał, że jak będę dobrze i szybko pracował, to za chwilę dostane inną, lepiej płatną pracę innymi słowy: Arbeit macht reich. Wkrótce zostałem przeniesiony w inne miejsce. Okazało się, zresztą można było się tego spodziewać, że żywa koparka, pracująca bez żadnej przerwy nawet w największym upale, wzbudziła zainteresowanie władz. Dlatego z dnia na dzień znalazłem się na budowie. Wyznaczono mi odcinek kawał ściany do rozbiórki. Poinformowano mnie, że jak się spisze, to będę mógł tu długo pracować, bo całą stodołę należy rozebrać. Moim pracodawcą był starszy, bardzo bogaty Niemiec. Pokazując mi szopkę z narzędziami, poklepał mnie po plecach i swoja polszczyzną powiedział do mnie, uśmiechając się:
– No, polaczek! No polaczek!
Jako, że mam w głębokim poważaniu coś, co nazywa się godnością narodową, zignorowałem polaczka i wziąłem się do roboty. Niemiec przyjechał wieczorem, by sprawdzić jak mi poszło. Osłupiały przyglądał się, jak kończę burzyć stodołę. Resztki ostatniej ściany waliły się pod młotem. Pokiwał z uznaniem głową, pomlaskał i powiedział do mnie:
– Junge, hast du gut gearbeitet.
Po tym ani razu nie powiedział do mnie polaczek.
Burzenie ścian to żadna praca. Ba! Nawet sprawiał mi dziką przyjemność widok walącej się ściany z cegieł. Najgorsze było przede mną. Wszystkie cegły należało oczyścić. Siedziałem więc kolejny dzień i czyściłem je z zaprawy. Mój pracodawca zorientował się, że to praca żmudna i nie pójdzie tak łatwo a zdaje się, że goniły go jakieś terminy, więc został mi przydzielony szwarcarbajter do brygady. Był to starszy pan z Polski Władek miał na imię. Pracowaliśmy tak jeszcze tydzień, przy czym dopiero ostatniego dnia, gdy wszystko było skończone odezwałem się do niego po polsku. Wcześniej mówiłem z nim po niemiecku, nie chcąc się zdradzić, że jestem z Polski. Nie dlatego, że się wstydziłem swojej narodowości, ale dlatego, że stosunki między Polakami na emigracji są fatalne. Za granicą dla Polaka lepiej być obcokrajowcem niż Polakiem. O tym przekonałem się także na własnej skórze.
Kolejną pracę, z rekomendacji owego bogatego Niemca, dostałem w dużym kompleksie sportowo-rekreacyjnym. Cel misji: skucie wszystkich płytek w szatniach. Dostałem oprócz szpadla młotek i przecinak. No i kułem je i żeby nie było mi smutno, po kilku dniach dostałem do pomocy Mołdawianina. Rozmawialiśmy sobie po rosyjsku i było nawet wesoło. Oczywiście do pewnego momentu, bo kiedy skuliśmy pojawiła się brygada polskich glazurników, którzy mieli położyć płytki. I tak zupełnie na dzień dobry, kiedy odmówiłem wnoszenia kartonów z płytkami, bo właśnie dźwigałem wiadra z gruzem, jeden z rodaków rzucił we mnie szpadlem. Uniknąłem ciosu, a szpadel z hukiem wbił się w regipsową ścianę.
Za chwilę zaczęła się szarpanina, później jatka. Najpierw biłem się sam, za chwilę dołączył Iwan, który odpychał innego Polaka. Po chwili dołączył jeszcze jeden Mołdawianin, który też pracował tam jako ogrodnik. I tak oto tłukliśmy się trzech na trzech. Szanse były więc wyrównane.
Finał był taki, że z rozbitą głową spędziłem kilka godzin w krzakach. Ktoś zauważył bijatykę i wezwał policję. Niemieccy funkcjonariusze przybyli błyskawicznie, ale nas już nie zastali. Wszyscy uciekliśmy. Oczywiście nie wróciłem więcej do tej pracy. Powiedziałem o całym zdarzeniu kuzynowi, który troskliwie opatrywał mi ranę na głowie. Tak się złożyło, że odwiedzili go wówczas znajomi, wśród nich Nadia. Piękna dziewczyna. Jej ojciec, były pracownik ministerstwa spraw zagranicznych DDR, konsul w Kairze i Budpeszcie, miał mały domek. Miał w planach rozbudowę ogrodu. Chciał sobie postawić altanę. Nadia jeszcze tego samego dnia zawiozła mnie do niego. Ten, zawodowo nieufny człowiek, przyjął mnie z dystansem. Wręcz ozięble. Także na próbę, pokazał co mam zrobić. Do dziś pamiętam, że miałem zerwać cały trawnik i ułożyć darń z boku, żeby się nie zniszczyła, by można ja było ponownie położyć, bo skończeniu budowy altany. To była dla mnie betka. Burzyłem ściany, kopałem rowy, biłem się z Polakami, zatem zerwanie murawy to nic.
Na drugi dzień od godziny siódmej rano wziąłem się do roboty. Mój nowy pracodawca pojechał do pracy, jego żona także. Mnie zostawili u siebie w ogrodzie z karteczką, na której było napisane, co mam zrobić tak na wszelki wypadek, bym nie zapomniał. Praca była rozpisana na cały dzień. Czyli do godziny dwudziestej, bo wówczas kończyłem. Jednak już o godzinie jedenastej nie miałem co robić. Żona mojego pracodawcy pracowała jako nauczycielka. Przyjechała wcześniej by sprawdzić jak mi idzie. Zdziwiła się, że wszystko zrobione i natychmiast zadzwoniła do męża, by zapytać się co teraz.
Na drugi dzień karteczka była zapisana obustronnie. Ale i tym razem wszystko zrobiłem na długo przed dwudziestą, zanim przyjechał mój pracodawca. I tak się jakoś wszystko potoczyło, że wkrótce zaczęliśmy przy kolacji pić wódkę, rozprawiać o wyższości gospodarki komunistycznej nad wolnorynkową. Analizowaliśmy przyczyny upadku starego, dobrego, socjalistycznego świata, zadając sobie pytanie: gdzie popełniono błąd? w którym momencie?.
Przed końcem wakacji wybudowałem mu altanę, z której się ucieszył. Zresztą do dzisiaj, gdy go latem odwiedzam, siadamy w niej. Nie pijemy tyle, co wówczas, ale ciągle rozmawiamy o socjalizmie, o socjalistycznej etyce.
Od tamtej pory nie tułałem się więcej po budowach. Każdego lata jeździłem do niego i pracowałem. On wiedział, że studiuję i sam nakłaniał mnie do tego bym nie spędzał dni wyłącznie na pracy. Żebym zaczął zwiedzać Berlin. Dawał mi pieniądze, zupełnie ekstra, na bilety do muzeów, na wejście do bibliotek. I tym sposobem odkryłem Muzeum Pergamonu, do którego często jeździłem by siedzieć na wielkich marmurowych schodach świątyni pergamońskiej. Z czasem dotarłem też do bibliotek berlińskich i antykwariatów. Miałem możliwość podziwiania księgozbioru Juergena Kuczyńskiego. Poznałem też skruszonego SS-Mana, który się rozpłakał jak dowiedział się, że jestem Polakiem. Tyle przygód w tak krótkim czasie.
Jednak nie niemieckie marki, nie wspomnienia były największym skarbem, który przeszmuglowałem jako szfarcarbajter przez przejście graniczne w Słubicach, ale znajomość języka niemieckiego. Mógłbym skończyć jeszcze tysiąc różnych kursów i kursików, ale żaden z nich nie dałby mi tyle, co nocne rozmowy z byłym dyplomatą.
Ostatni, dłuższy mój pobyt w Berlinie związany był z pracą nad książką. Przesiadywałem całymi godzinami w różnych archiwach i bibliotekach. Spotykałem się z ludźmi, których nazwiska znałem z wcześniej przeczytanych książek i artykułów. Dyskutowaliśmy o tym, dlaczego filozofowie, istoty przecież szlachetne i niebywale rozumne upaprali się w narodowosocjalistycznym bagnie.
Z tej wyprawy wróciłem bez ani jednego grosza, ale za to z pełnymi walizkami książek, kseroksów i notatek, z głową huczącą od pomysłów, wątpliwości i pytań, na które do dziś nie znalazłem odpowiedzi.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.