1977 (11)

5 lutego, 2008 by

11.

Dojrzewałem a wraz ze mną sytuacja rewolucyjna w kraju. Nie obchodziła mnie jednak polityka. Zresztą, które dziecko się interesuje takimi nudnymi rzeczami, gdy dokoła jest mikrokosmos żab, polnych myszy, zaskrońców, jaszczurek i pasikoników, czekający na odkrycie. Eksplorowałem ten świat, zwłaszcza że był on pod ręką. Polityka zaś była gdzieś tam w gazetach i w telewizji. Była na tyle daleko, że umknęło mi sławne przemówienie generała Jaruzelskiego.
To była zima, gdy tato oznajmił nam:
– Będzie wojna.
Przestraszyliśmy się, bowiem wojnę znaliśmy z Czterech pancernych i wiedzieliśmy, że nie ma żartów. Moje ówczesne rozumienie wojny było intuicyjne. Oto Polacy, czyli my będziemy walczyli przeciwko Niemcom. Nie wyobrażałem sobie, że mogłoby być inaczej. Dlatego głównym naszym zmartwieniem była ciocia z Berlina i prosiliśmy rodziców, by przygotowali dla niej pokój w domu na czas wojny, żeby jej się nic nie stało. Bo przecież ona nie jest zła i nie może zginąć w wojnie. Oni wówczas nic nie mówili. Nie starali się nawet wytłumaczyć, że tym razem polskie czołgi, w tym Rudy 102, nie pojadą na Berlin. Któregoś dnia tato powiedział:
– Ubierajcie się.
Ubrani w kurtki, czapki, rękawiczki poszliśmy z nim w kierunku obwodnicy. Okazało się, że ojciec chciał nam pokazać czołgi na żywo, które właśnie jechały zwartą kolumną. Staliśmy jak zauroczeni i machaliśmy do czołgów. Kiedy wracaliśmy do domu pytaliśmy ojca, czy wśród tych wszystkich czołgów, które przejechały obok naszego domu był Rudy 102. Nie wiem, co wówczas odpowiedział, ale ja długo jeszcze po tym zdarzeniu opowiadałem, że widziałem całą załogę z Czterech pancernych i nawet im machałem.
Skąd się wziął pomysł machania do czołgów? Otóż obwodnica ta była przez stosunkowo długi czas miejscem naszych stałych wypadów. Jest ona do dzisiaj drogą międzynarodową. Najbardziej atrakcyjnymi z naszego punktu widzenia autami, które się po niej poruszały były TIR-y, zwłaszcza zagraniczne. To z ich kabin wyrzucali kierowcy puste aluminiowe puszki po piwach, coca-coli czy innych napojach. Właśnie owe puszki były celem naszych wypraw. Chodziliśmy tyralierą jednym poboczem, by w którymś momencie przebiec na drugą stronę i w drodze powrotnej przeczesać drugie pobocze. Zasada była taka: puszka należy do tego, kto ją znajdzie. Czasami nie znaleźliśmy nic, ale zdarzały się wypady, z których wracaliśmy z trzema puszkami. Ustawiało się je na szafie, jedna na drugiej w rzędach. Nikomu do głowy by nie przyszło zgnieść puszkę i sprzedać jako aluminium na złom. Puszki były dla nas cenne, były także walutą dziecięcą. Służyły wymianie.
Jakoś tak się zdarzyło, że wkrótce każdy z nas był przekonany, że jak się macha TIR-om, to wypada z nich więcej puszek. Machaliśmy zatem z całych sił. Było tak, że ustawialiśmy się na początku naszej stałej trasy jako zbieraczy puszek, machaliśmy pół godziny. Kierowcy odmachiwali nam, niektórzy nawet dawali znak klaksonem, z czego się bardzo cieszyliśmy. I dopiero po machaniu szło się szukać puszek. Nie wiem czy ta metoda pozyskiwania kolejnych okazów do kolekcji była skuteczna, jednak metodologia ta przyczyniła się do ukształtowania się nowego kryterium podziału łupu. Zasada: kto znajdzie, tego puszka została wyparta przez: kto lepiej macha, komu odtrąbi TIR dla tego więcej puszek. Ta mało klarowna reguła była wiele razy powodem kłótni. Ale wychodziliśmy z tego bez większego uszczerbku na ciele.
Wracając do polityki.
Ze światem podzielonym żelazną kurtyną spotykałem się w każdy poniedziałek, kiedy to kupowałem kolejny numer Żołnierza Polskiego. Wówczas moja wizja polityki międzynarodowej była prosta. Ameryka z Reganem na czele produkuje bomby nuklearne a reszta świata chcąc się przed tym uchronić także produkuje bomby. W każdym razie Ameryka była zła a reszta dobra. Ten prosty obraz świata nie powstał w wyniku dokładnej analizy felietonów, ale z rysunków satyrycznych w nim drukowanych.
Rok 1989 zastał mnie w którejś tam klasie szkoły podstawowej. W kraju burza. A u mnie, jak to u mnie wszystko działo się całkiem zwyczajnie. Jedynym akcentem przemian, który doświadczyłem osobiście był oddział ZOMO, który zatrzymał się u nas w szkole. Młodzi ludzie, bez zębów na przedzie, odziani w mundury stali sobie na schodach, palili papierosy i klęli niesamowicie. Obok nich stały wielkie tarcze z logo: MILICJA, a na ich bluzach moro widniały naszywki: ZOMO. Powiedziałem o tym wydarzeniu rodzicom. W końcu rzadko się widzi gości w mundurach w takiej ilości na małej wsi. Ojciec powiedział mi wówczas żebym się do nich nie zbliżał, nie zaczepiał, bo mogą wyniknąć z tego jakieś problemy. Powiedziałem o tym Tomkowi, i czego łatwo się domyśleć, już na drugi dzień staliśmy w bezpiecznej oddali przynajmniej tak nam się wydawało i ich przezywaliśmy. Nie skandowaliśmy wolnościowych haseł typu: Polska wolna! czy Czerwoni precz!, ale Szczerbaty dziadek! Szczerbaty dziadek! (większość z nich naprawdę nie miała przednich zębów). Uważaliśmy, że nie można bardziej upokorzyć nie tyle ZOMOWCA ale człowieka, jak wytknąć mu jego mankamenty natury cielesnej. Oddział ZOMO zareagował prawidłowo. Rozgorzała między nami walka na wyzwiska. My ich, oni nas. Oni jednak znali więcej przekleństw niż wówczas my. Dlatego postanowiliśmy użyć innych argumentów w tej nierównej walce. Wyjęliśmy tzw. skobelki. Była to taka gumka, z pętelkami na końcach. Pętelki zakładało się na kciuk i palec wskazujący. Na gumkę zaś zakładało wygięty w literę U drucik. Naciągało się i strzelało. Po pierwszej serii kilku zomowców ruszyło biegiem w naszą stronę. My zaczęliśmy uciekać dookoła szkoły. Tomek był szybszy. On zwiał. Mnie po chwili dopadł jeden i zaczął szarpać. Nie miałem wówczas pojęcia, że oni tak szybko biegają, że dystans, który uznaliśmy za bezpieczny, pokonają w kilka sekund.
Prawdopodobnie mógłbym dzisiaj starać się o status poszkodowanego przez PRL, może nawet dostałbym legitymację ZBOWID-u, gdyby nie wicedyrektor szkoły. Jako człowiek prawdziwie oddany pasji palenia papierosów, spacerował on w czasie przerw na dworze i był świadkiem całego zdarzenia. Uratował mnie przed pałowaniem i przez niego dzisiaj nie mogę ubiegać się o stałą rentę, ani o miejsce w parlamencie, w którym na pewno bym się znalazł, wykorzystując swój życiorys opozycjonisty.
O ile sama transformacja ustrojowa mnie nie wiele obchodziła i przemknęła obok mnie prawie niespostrzeżenie, tak niektóre jej skutki bardzo mnie zaciekawiły w pewnym momencie i interesują do dziś.
Otóż pewnego razu, gdy siedziałem na lekcji historii w ławce tuż przy oknie, zobaczyłem pana od wuefu, który podpalił wielką, ciągnikową oponę, po której często skakaliśmy na przerwach. Paliła się super! Duży ogień i duży, czarny dym. Po chwili wszyscy siedzieliśmy z przyklejonymi nosami do szyb i podziwialiśmy to niecodzienne widowisko. Nauczyciel, z którym mieliśmy lekcję też się zainteresował wydarzeniem. Zostawił nas w klasie i wyszedł, by sprawdzić co się dzieje. W tym czasie pan od wuefu niósł już ze szkoły drugie naręcze papierów i teczek z aktami i wrzucał to wszystko do ognia. Gdy wracał po kolejną porcję wyszedł mu na spotkanie nasz historyk. Chwilę pogadali i wrócili do budynku szkoły. Nauczyciel wrócił do klasy a my zapytaliśmy co tam się pali? On nam odpowiedział żartobliwie:
– Historia.
O paleniu świadectw piśmiennych PRL-u dowiedziałem się dopiero z pierwszej części Psów. Kultowy dialog:
– Co wy tam Stopczyk kurwa palicie?
-Ja? Ja Radomskie, ale jak pan major chce, to Franz ma Camele.
O ile przeciwko paleniu świstków, nawet jeżeli były to donosy, nie protestowałem w podstawówce, tak barbarzyński proceder palenia książek w kotłowni liceum ogólnokształcącego spotkał się z moim sprzeciwem. Uczono nas na historii, że w 1933 r. niemieccy faszyści palili książki. Mówiono nam, że ten symboliczny akt sam w sobie był dowodem cenzury, nietolerancji, szowinizmu i forpocztą przyszłego terroru. Dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy w kotłowni zobaczyłem stosy radzieckich albumów malarstwa rewolucyjnego, dzieła Marksa i Engelsa, pisma zebrane Lenina, Hercena przygotowanych do spalenia. Nie miałem pojęcia o nauce materializmu historycznego, ani o komunizmie, ani o rewolucji proletariackiej, jednak uważałem i do dziś uważam, że książki powinno się czytać a nie palić. Dlatego dogadałem się z woźnym, który był jednocześnie palaczem w szkole, że ja dam mu pół litra a on mi pozwoli wynosić książki. Zgodził się i tym sposobem stałem się właścicielem kilkunastu albumów sztuki radzieckiej, kilku tomów pism wybranych Marksa/Engelsa, kilku dzieł Lenina i pięciu tomów Rzeczy minionych i rozmyślań Aleksandra Hercena.
Do dziś zastanawia mnie ten proceder oczyszczania w ogniu z grzechów. Onegdaj palono czarownice, których dusze oczyszczone z piekielnych grzechów w ogniu, miały powędrować wprost do nieba. Później 1933 r. Następnie demokratyczna wolność, która do pełni szczęścia potrzebowała katharsis, także w ogniu.
Dzisiaj żałuję, że nie wykazałem się większą sprawnością w wynoszeniu książek z kotłowni liceum. W Polsce o Marksie i Engelsie raczej niechętnie się pisze. Natomiast w Niemczech neomarksizm rozwija się bardzo dynamicznie. Kiedy pięć lat temu chciałem kupić dzieła zebrane Marksa/Engelsa nie było mnie na to stać. W antykwariatach niemieckich tzw. MEGA osiąga nie tylko w kompletach astronomiczne sumy, ale także pojedyncze egzemplarze pozostają poza zasięgiem moich możliwości finansowych.
Kto by pomyślał, że na prochach klasyków marksizmu-leninizmu wzrastała polska demokracja. Były to bardzo cenne jak się dziś okazało prochy.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.