1977 (10)

2 lutego, 2008 by

10.

Teraz o braciach.
Mam ten przywilej, że jestem średnim. Między trzy a dwa, jestem z 1977 roku. Skąd ten przywilej? Adam może być dzieckiem miłości, ale może też być dziełem przypadku, chwilowego zapomnienia się kochanków. Piotr może być także przypadkiem, właściwie to nim jest. Rodzice wymarzyli sobie dziewczynkę, a tu taka niespodzianka. Ja natomiast, jako średni syn mam absolutną pewność, że byłem dzieckiem zaplanowanym. Ktoś, kto chce doliczyć się do trzech, musi tak czy siak uwzględnić w rachunku cyfrę dwa.
W sumie, to nie zazdroszczę Adamowi. On, jako najstarszy odpowiadał głową za nasze podrapane kolana. Oczywiście wyolbrzymiam sprawę, ale było tak, że kiedy ruszaliśmy na kolejny podbój okolicy, rodzice mówili:
– Adam, uważaj na nich.
No i oczywiście Adam z pełnym poświęceniem uważał. Musiało to być dla niego w pewnym sensie upierdliwe, to nieustanne pilnowanie młodszych braci.
Któregoś razu Adam zawiódł na całym froncie. Wybraliśmy się do lasu. W lesie jak to w lesie, dużo się dzieje. Jest też dużo patyków, z których wybieraliśmy sobie te najładniejsze na włócznie czy maczugi. Upatrzyłem sobie taki jeden prosty i gruby. Torowałem nim sobie drogę, przez gęste zagajniki, obłamując wyschnięte gałązki sosen. I tak przedostaliśmy się na polanę. To nie była typowa polana, porośnięta zieloną trawką, na której hasają sobie beztrosko sarenki. Przypomniała ona raczej kawałek pustyni, porośnięty kępkami suchych traw, w środku lasu. Wpadałem na pomysł nowej zabawy. Adam miał mi rzucać małe otoczaki, których tu było zatrzęsienie, ja natomiast swoją maczugą miałem je odbijać. Adam się zgodził. Rzucił pierwszy kamień. Chybiłem. Rzucił drugi i też chybiłem. W końcu powiedziałem mu, że za szybko rzuca i poprosiłem, żeby rzucił wysoko, do góry i w moim kierunku. Wówczas kamień będzie wolno spadał, a ja na pewno go trafię. Zażądałem także większego kamienia, bo te, której do tej pory posyłał były stanowczo za małe, bym mógł w nie trafić. Adam schylił się i wybrał jeden z większych kamieni. Podniósł do góry, pokazując mi go i zawołał:
– Może być?
– Nie, za mały weź większego odpowiedziałem mu. Ten jednak się uparł, że na początek taki wystarczy i rzucił go wysoko do góry, w moim kierunku. Podniosłem maczugę, przyjmując bojową postawę La poste di falcone i spoglądałem na zbliżający się kamień, który leciał prosto na mnie. Zamachnąłem się i bum! Kamień wylądował na mojej głowie. Przewróciłem się. Kiedy Adam podbiegł, spojrzał na mnie i powiedział:
– Weź nic nie mów rodzicom. Proszę!
Piotr też zaczął mnie oglądać z zaciekawieniem. Miałem nie tyle solidnego guza, ale kamień rozciął skórę i z rany ciekła mi strużką krew po czole. Oczywiście wpadliśmy w panikę. Wiedzieliśmy, że efektów naszej zabawy nie ukryjemy przed rodzicami, a ci w obawie, że się pozabijamy mogą nas na tydzień uziemić w domu, tak za karę. Zaczęliśmy wymyślać, co powiemy w domu. Jak wytłumaczymy krew we włosach i wielkiego guza? Szybko ułożyliśmy sobie jakiś mało wiarygodny scenariusz i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Kiedy przechodziliśmy tuż obok basenu, Adam wpadł na pomysł, żeby umyć trochę głowę z krwi w stawie, który na nim był. Tak, żeby było mniej widać. Poszliśmy we trójkę na basen. Zacząłem myć głowę, Adam w tym czasie rzucał nerwowo kamienie do wody. Chłopak był w większym stresie niż ja. Mimo iż pomysł zabawy z kamieniem był mojego autorstwa, i ja ponosiłem odpowiedzialność za wszelkie konsekwencje, które z niego wynikły, to jednak Adam w tej historii był tym, który rzucił kamieniem. Zatem wina spadała na niego.
No i tak myję sobie głowę, myję aż tu nagle słyszę wrzask małego Piotrka. Oglądam się i widzę, jak młodszy brat klęczy na ziemi, trzyma się za tył głowy a do niego biegnie Adam.
Okazało się, że Adam, poszukując kolejnego kamienia, który mógłby rzucić do stawu, znalazł kawałek żelbetonu, z którego wystawał drut. Chcąc rzucić na środek, by był jak największy plusk, złapał za drut zamachnął się i drut się urwał, a kamień poleciał do tyłu, lądując na potylicy Piotra. Rozciął mu tak skórę, że mój pęknięty guz, to był pryszcz.
Opanowaliśmy krwotok i płacz Piotrka, ale dwie rozcięte głowy i to w jednym dniu, nie mogły ujść Adamowi na sucho. Wiedział o tym nie tylko on, ale i my. Dlatego postanowiliśmy poczekać z powrotem do domu do godziny szesnastej, do powrotu mamy. Wizja konfrontacji z samym ojcem, została przez nas jednogłośnie odrzucona. Czekaliśmy, czekaliśmy. W pewnym momencie Adam wpadł na pomysł, że pójdzie do domu i weźmie dwie czapki. Namoczymy je w zimnej wodzie i założymy sobie na głowy, żeby rany nie były tak mocno opuchnięte. Pobiegł i przyniósł. Co chwile od nowa moczył je w stawie, wykręcał i zakładał nam na głowy. Pielęgnował nas do szesnastej, kiedy to zbieraliśmy się w drogę powrotną do domu. Wracając przysięgaliśmy, że nie wydamy Adama. Ja miałem powiedzieć, że się przewróciłem do przodu, Piotrek, że przewrócił się do tyłu.
Tuż przy płocie ojciec zawołał do nas z podwórka:
– Co? Tak zimno wam? Po co wam te czapki?
Faktycznie, czapki na głowie w okolicach maja mogły dziwić. Na szczęście pojawiła się mama i to ona nas wybawiła. Pierwszy został opatrzony Piotr, później ja. Rodzice bardzo zaciekawieni naszymi nagłymi kontuzjami zaczęli się dopytywać o ich przyczynę. Łgaliśmy, tak jak to wcześniej było ustalone. To musiały być tak nieudane historyjki, że w końcu zapytali się Adama. No i ten powiedział jak było. O dziwo, nie dostał lania, którego wszyscy się obawialiśmy, ale pochwałę, że powiedział prawdę i że na całe szczęście nic się nie stało i żeby to się już więcej nie powtórzyło.
Cała historia zakończyła się pochwałą prawdomówności i dwiema bliznami na całe życie. Po jednej u mnie i u Piotra. Nagradzanie Adama pochwałą za mówienia prawdy, całej prawdy i tylko prawdy nigdy nie odniosło skutku. Przecież on był i jest do dziś mistrzem kłamstwa. Ale historię łgarstwa może kiedyś opowie sam. Chociaż ja nie uwierzę w ani jedno jej słowo. Pisałem także o niebywałym talencie Adama, któremu żaden zamek czy inne zamknięcie nie zdołało się oprzeć. O perypetiach z tym związanych też pewnie sam opowie i też radziłbym w to nie wierzyć. Ale nie pisałem jeszcze o kardynalnej słabości starszego brata, a mianowicie o uwielbieniu, jakim darzył wszelkiego rodzaju słodycze.
Normalny człowiek posiada jakiś tam limit jednorazowej absorpcji czekolady czy innych słodyczy. Adam takiego nigdy nie miał. Pewien incydent z tym związany stał się już legendą rodzinną. Otóż mama ma koleżankę, której cała rodzina mieszka w Szwecji. W czasach PRL-u, ten, kto miał rodzinę za granicą, miał słodycze. I tak też było w przypadku pani Edyty. Czasami, kiedy rodzice jechali do niej z wizytą, to nas ze sobą zabierali. U pani Edyty pierwszy raz zobaczyłem jak się skleja modele statków i jak wygląda komputer, który miał jej syn. Pewnego razu pani Edyta postanowiła, że nakarmi Adama słodyczami. Naiwnie wierzyła w to, że to właśnie jej uda się odkryć górny pułap możliwości mojego starszego brata. Postawiła nam pierwszą miskę z cukierkami. Takimi dobrymi, z czekolady. Cukierki pochłonęliśmy w kilkanaście minut. Oczywiście na tym etapie wraz z Piotrkiem dzielnie sekundowaliśmy Adamowi. Cukierki się skończyły, pani Edyta ponownie napełniła miskę. Te Adam zjadł już sam. To samo zrobił z kolejną porcją. Kiedy mieliśmy wracać do domu zapytał:
– Czy ma pani jeszcze cukierki?
Kolejny pokaz swoich możliwości dał Adam kilkanaście lat później. Skończył szkołę i poszedł do pracy. Już pierwszego dnia w pracy uprzedzał, że za całą wypłatę kupi sobie czekolady, bo się chce jej w końcu najeść. No i kupił. Kilkadziesiąt czekolad zjadł w trzy dni. Był o tyle wspaniałomyślny, że poczęstował domowników kilkoma kostkami. Resztę pochłonął sam.
Łatwo sobie wyobrazić, że w okresie PRL-owskiego kryzysu, jego słabość do słodyczy czasami kolidowała z planami świątecznymi rodziców. Jak wspomniałem, z przysyłanych przez ciocię z Berlina paczek odkładali oni dla nas zawsze coś na paczki pod choinkę. Ukrywali to skrzętnie w swoich szafach czy w wersalce, która stała w stołowym pokoju. To w niej, jak się okazało, były ukryte najlepsze frykasy. Dodać należy, że wersalka owa była tak dziwnie skonstruowana, że tylko ojciec potrafił ją obsługiwać. Przynajmniej tak wszyscy, włącznie z ojcem uważali, bo Adam nie ujawnił jeszcze swojego unikalnego daru forsowania zabezpieczeń.
To był grudzień. Na dworze śnieg, w domu atmosfera świąt i nasze niecierpliwe oczekiwanie na paczki. W wigilię rodzice jak zwykle zamknęli się w stołowym pokoju, aby przygotować prezenty. Pierwszy wyszedł ojciec, za nim mama z ładnie poskładanymi opakowaniami po czekoladach w dłoni. Od razu zaczęli przesłuchanie od Adama:
– Zjadłeś. Przyznaj się.
– Nie zjadłem. Naprawdę.
– Wiemy, że to ty.
– To nie ja, naprawdę.
I pewnie przesłuchanie prowadzone w ten sposób trwałoby wieczność, gdyby nie argument ojca. Powiedział on:
– Jak powiesz prawdę, to nie dostaniesz lania.
– Naprawdę? zapytał Adam. Kiedy ojciec potwierdził, Adam odparł:
– Zjadłem.
To były pierwsze i ostatnie święta naszego dzieciństwa, które spędziliśmy bez paczek pod choinką. Adam dostał za to wszystkie opakowania. Rodzice mu je dali, chcąc prawdopodobnie wywołać u sprawcy wyrzuty sumienia. Dla mnie opakowania także miały wartość, zatem wydębiłem je od brata i handlowałem nimi w szkole.
Były jednak chwile, w których Adam solidarnie dzielił się z nami swoim łupem czekoladowym. Jako wnuki drugiej kategorii, gdy spędzaliśmy wakacje u rodziców ojca, nie dostawaliśmy od dziadków słodyczy. Ale przecież ciocia Kasia wysyłała paczki nie tylko nam. Babcia uwielbiała czekoladę tak jak Adam.
Któregoś dnia, bawiłem się razem z Piotrkiem na podwórku u dziadków i nagle pojawił się Adam. Z tajemnicza miną, trzymając się za koszulkę, pod którą majaczyły jakieś kontury, powiedział:
– Chodźcie, tylko cicho.
Wymknęliśmy się potajemnie do ogrodu. Gdy znaleźliśmy się w jego najdalszej, porośniętej krzakami części, Adam puścił koszulkę. Posypały się tabliczki czekolady. Pałaszowaliśmy je w krzakach. Po uczcie sprawdzaliśmy sobie usta i zęby, czy nie są brudne od czekolady, żeby nikt nie zauważył i zakopaliśmy opakowania.

Piotrek, jak do tej pory, miał dla nas dwa wcielenia. Na początku był Szczypiorem. Nazywaliśmy go tak, ponieważ był strasznym chudzielcem. Jadł tylko chleb. Na śniadanie chleb, na obiad też najchętniej jadłby wówczas chleb, gdyby nie starania rodziców o to, by uszczknął coś z obiadu, no i chleb na kolacje. Szczypiorowi smakował tylko i wyłącznie suchy chleb. Kiedy poszedł do przedszkola jego upodobania kulinarne były przedmiotem trosk wszystkich przedszkolanek. Kiedy je kończył, ta sama pani dyrektor, która mnie lubiła, chwaliła się, że nauczyła Piotra jednego, a mianowicie jeść chleb z masłem.
Drugim jego wcieleniem było stadium Kajtka. Nazwaliśmy go tak po operacji, którą przeszedł jako dziecko. Przez jakiś czas nie wolno mu było chodzić i szlifował spodniami podłogi w domu, jak niemowlak czyli jak mały Kajtek. Od tamtej pory był na zmianę Kajtkiem i Szczypiorem. Szczypiorem był zwykle w trakcie obiadów, gdy przypadały mu w udziale najsmakowitsze kąski. Rodzice cieszyli się, gdy jadł, a że strasznie wybrzydzał przy jedzeniu, to dostawał najlepsze kawałki mięsa. Kiedy mama piekła w niedzielę kaczkę, czy kurczaka z własnej hodowli, on zawsze jadł udko czyli to, co w drobiu najlepsze. Właściwie to do dziś jest w tej kwestii uprzywilejowany. Kiedy się spotykamy i po obiedzie daje ciasto Piotrek dostaje największe kawałki. Na pytanie, dlaczego on dostaje największe, mama z uśmiechem odpowiada:
– Bo jest najmłodszy z was.
Obowiązek szczególnej troski o chudego Kajtka powierzyli rodzice nam mnie i Adamowi. Najgorsze były pierwsze lata szkoły podstawowej. Na którejś przerwie przybiegł do mnie z płaczem i powiedział, że jakiś chłopak go zbił. Powiedziałem, żeby pokazał mi, który. Po szkole Piotrek pokazał mi z daleka tego chłopaka, a ja nie rozstrzygając o faktach, nie szukając okoliczności łagodzących zlałem jegomościa. Becząc zapytał mnie, za co go zbiłem. Odpowiedziałem, że za to, że zbił mojego brata. On mi na to, że nikogo nie zbił. Zawołałem więc Piotrka i zapytałem czy to on. Ten przyjrzał mu się uważnie i powiedział:
– Nie, to inny.
Jak się okazało ten niewinny chłopak też miał swojego starszego brata, dużo starszego, od którego ja dostałem w pełni zasłużone manto. Zamiast z pokorą przyjąć cięgi, pobiegłem ze skargą do Adama. No i tak się zaczęło. Adam zlał brat niewinnego chłopaka za to, że mnie zbił. Ten zaś wrócił do mnie i stłukł mnie za to, że mój starszy brat mu wlał. Ja znowu szedłem na skargę do Adama i w między czasie lałem chłopaka, który miał zbić Piotrka. Biłem go dlatego, że jego starszy brat spuścił mi manto. Rodzinna wendetta długo się ciągnęła.

Wkrótce skończyła się podstawówka. Każdy z nas poszedł do innej szkoły. W pewnym sensie nasze drogi się rozeszły. Mieliśmy już własne problemy, których nie tyle nie mogliśmy, ale nie chcieliśmy wspólnie rozwiązywać.

Kategoria: Bez kategorii | Komentarze »

Tu nie masz nic do powiedzenia.