Śmierć poprzedzona jest zwykle różnymi doświadczeniami śmierci. Dzieciaki biegają za sobą z plastykowymi karabinami w rękach, krzycząc: ta ta ta ta ta zabiłem cię!. Po tych słowach jeden z nich pada na ziemię. Nie rusza się. Zamyka oczy. Rozkłada ręce na boki. Przyjmuje ogólną formę, którą zna jako śmierć bezruch i zamknięte oczy, rozłożone w bezładzie ręce, które kiedyś ułożą mu równo na piersiach. Zgodnie zresztą z zaleceniem kulturowego obrzędu pochówku.
Okazuje się, że tym, co jest interesujące w nas dla śmierci, są nie tyle nasze gesty ale możliwość ich wykonywania. Śmierć nie odbiera ruchu, ale możliwość poruszania się.
– co ci jest? Zamyślony jesteś cały dzień zapytała obmywając mu gąbką ramiona. Woda w wannie była gorąca. Za gorąca dla niego. Znowu będzie miał problemy z zaśnięciem. Nagrzeje się i nawet zwyczajowe wysunięcie nóg spod kołdry nie pomoże.
Omył twarz, spojrzał na nią i odpowiedział:
– nic.
– przecież widzę. Coś ci jest upierała się.
Nago wyglądała zawsze tak samo, tak samo ładnie. Lubił na nią patrzeć, na jej ładną, bardzo ładną dupeczkę w gruszkę.
– odwróć się.
– co?
– no odwróć. Chcę sobie pooglądać twoją dupcię.
Uśmiechnęła się. Pomału uniosła się na kolanach i odwróciła się. Dwumetrowa wanna z akrylu pozwalała puścić wodzę fantazji. Nie było to jeszcze dżakuzi, nie była to rosyjska balia, ale na początek wystarczała.
– Masza fantastyczny tyłeczek mruczał, onanizując się jedną dłonią, drugą głaszcząc i rozchylając jej pośladki.
– cudowny, cudowny.
– wiesz, każdego dnia budzę się i myślę sobie: życie! Dzisiaj cię wezmę za łeb i powalę na glebę! Dzisiaj, tego jedynego pierdolonego dnia to ja będę zwycięzcą.
Tak sobie myślę każdego poranka i żyję, przeżywam każdy dzień aż do wieczora, aż do wanny z akrylu, w której jestem ja, ona i kilkadziesiąt litrów ciepłej wody.
Oszukuję siebie za każdym razem stawiając fałszywą diagnozę. Magiczna moc diagnozy pozwala zapomnieć na chwile o fałszu. I gdy fatalna diagnoza odchodzi na chwilę do krainy niebytu wszystko staje się piękniejsze. Jestem młody bo jestem i jestem zdrowy, w pełni zdrowy.
Leżę. W każdej możliwej chwili leżę. Lezę, bo kiedy siedzę, to drewnieje mi lewa noga. Diagnozuję. Myślę. Udaję, że wierzę a siłę sprawczą sloganu: każdy jest lekarzem swego ciała. Pierdolę i ciało i lekarzy. Nie dość, że na karku ma troskę o własną duszę, że musze całe życie starać się być dobry, całe życie kilka tysięcy dni spędzonych bez większego sensu w jednym tylko celu: zasłużyć na wieczność. Cały czas mam coś do roboty, a jeszcze dodatkowo mam być lekarzem? Pierdolę. Nie chce być lekarzem, nie chcę się leczyć sam. Chcę, żeby leczyła mnie negroazjatka o `78 cm wzrostu, zajebistej dupie, równie zajebistych cyckach i buzi. Pielęgniarka z takimi zdolnościami manualnymi, o takim wyszkoleniu, o takim stopniu zaawansowania zawodowego, że jak by mi robiła laskę, to prześcieradło wyjmowałbym z dwunastnicy.
Zamiast tego ten tępy ból. Od pośladka w dół. Po linii prostej, bez minimalnej nawet aberracji, bez żadnej możliwości interpretacji Y, gdzie Y będzie różne niż nowotwór nieznanego jeszcze mi rodzaju.
W chorobie jako takiej nie ma nic nadzwyczajnego. Coś się dzieje na poziomie komórkowym. Synapsy, atomy organizm głupieją. Nie wiedzą co robić, jak robić, po co robić. A robić trzeba, bo praca nie tylko czyni wolnym, ale praca to ruch i możliwość ruchu. To nieprzemijająca swoboda poruszenia choćby najmniejszym z palców, zatrzepotania rzęsami, to możliwość latania pod warunkiem, że posiada się cudowny, błękitny podkoszulek z wytatuowany S na przedzie. Sama możliwość wystarczy do życia, do tego by żyć.
Scena pierwsza:
Ulica brukowana. Na jej dwóch strona ciągną się 2 rzędy domów. Stare domy, częściowo bliźniaki. Między ulicą a domami ciągnie się sznur dorodnych lip.
Jest lato. Niebieskie niebo. Upał. Jedynym miejscem wytchnienia jest cień lip.
W strefie jednego z takich cieni, tuz przy płocie jednego z domów siedzą dwaj chłopcy w wieku ok. 11 lat. Oparci plecami o drzewo. Mają zamknięte oczy. Ubrani są w krótkie spodenki stylonowe oraz koszulki. Brudne-szare. Mają identyczne fryzury włosy obcięte na 3 mm. W ustach trzymają suche źdźbła traw.
Jeden do drugiego:
Chłopiec 1:
– skoczymy na piachy?
Chłopiec 2:
– za gorąco.
Chłopiec 1:
– to co będziemy robić?
Chłopiec 2 wstaje, otrzepuje spodenki. Spogląda na przyjaciela i mówi:
– nic. Zabiję cię.
Scena:
Chłopiec 1 uśmiecha się, myśląc, że to żart. Nie otwiera oczu. Jego twarz zwrócona jest w przestrzeń między liściastymi gałęziami lipy, w której prześwituje właśnie słońce. Chłopiec dwa podchodzi do niego. Staje nad nim. Wyjmuje z kieszeni nóż. Scyzoryk, czerwony, szwajcarski.
Scena 2:
W rzeźni krowy ustawione są w szeregu, jedna za drugą, w oczekiwaniu na swoją kolejkę w klatce, w której otrzymują strzał w głowę. zbliżenie ich oczu. Żywych oczu jak patrzą, jak widzą swoje przeznaczenie.
Scena 3.
Przyspieszenie czasu. Przyspieszona pora dnia. Mija szybko dzień, nastaje noc. Słońce zachodzi. Wschodzi księżyc.
Scena 4.
Rozkład ciała świńskiej półtuszy w przyspieszeniu. Zbliżenie wykluwającej się larwy muchy z jaja. Cykl larwy żerującej, przedstawienie procesu przepoczwarzenia. Pokazana mucha w locie. Ostatnia scena: mucha dorosła znosi jaja na świńskiej półtuszy.
Scena 5.
Scena z życia miasta w przyspieszeniu. Ulica. Ludzie szybko chodzą jak mrówki. Auta szybko jeżdżą pozornie bez celu jednak w określonych kierunkach. Zbliżenie na losowe okno w mieście. Wgląd do środka. Pogląd sceny seksu. Ona leży beznamiętnie ona na niej. Penetracja. Zapłodnienie. Ciąża. Zbliżenie USG płodu. Podsłuch bicia serca płodu. Scena porodu. Odcięcie pępowiny. Chrzest, komunia. Pierwszy rozkwaszony nos od uderzenia w pierwszej bójce.
Scena 6.
Dzieci bawią się przy sztucznym jeziorku, między blokami osiedla z wielkiej płyty. Jezioro jest zapuszczone, pływają w nim różne śmieci. Puste plastykowe butelki przy brzegu. Zdechły kot biało czarny z wyłupiastym oczami, do których przyssane są pijawki. Przy tym stawie, na brzegu bawi się dwójka dzieci. Dotykają patykiem spuchnie tego martwego kota.
Dialog:
Chłopiec 1:
– ukłuj go mocno patykiem. Ciekawe co ma w środku. Przebij go.
Scena 7.
Chłopiec 2 próbuje wbić naostrzony kij w spuchnięty brzuch kota. Popycha ale bez skutecznie. W końcu wyjmuje kij i próbuje go naostrzyć. Wyciąga z kieszeni scyzoryk, czerwony szwajcarski. Bierze kij pod pachę i ostrzy go. W tym czasie chłopiec 1: znajduje żabę, biegnie do chłopca 2 i krzyczy:
Chłopiec 1:
– mam, patrz, mam żabę! dmuchamy? dmuchamy?
Scena 6.
Pokój jakby hotelowy, ascetyczny. Jedno łóżko jedna szafka i telewizor. Na łóżku dwóch chłopców, młodych. Rozebrani w łóżku. Jeden leży na drugim. Jeden mówi do drugiego:
Chłopiec 1:
-będzie bolało?
Chłopiec 2:
-nie wiem.
17 stycznia, 2009 o 20:27
Edgar Degas też uważał, że modelka ma być w kształcie gruszki, a nie jabłka. Taki kanon piękna.
To scenariusz filmu?
18 stycznia, 2009 o 9:21
Tytuł jak z MacGyvera (czerwony kolor scyzoryka), koszulka Supermena jako magiczny lek i przeszłość, pomieszana z teraźniejszością.
Nie ma słowa o przyszłości.
Dlaczego akurat dziewiętnaście ostrzy? jest dwanaście prac Herkulesa, jest siedemnaście mgnień wiosny, są cztery pory roku Vivaldiego. Skąd to dziewiętnaście? to liczba bez znaczenia przy śmierci?
18 stycznia, 2009 o 11:19
Wygląda na to, że to S to pogotowie seksualne.
Ale mnie Izo bardziej interesuje nagość, a nie ubranie. Za moich czasów mali chłopcy tracili cnotę najczęściej z kolonistkami na koloniach przyzakładowych i ta edukacja kolonijna najprawdopodobniej była największym sukcesem PRL – oskiego wychowania. Nie wiem, jak było później, nikt nic nie powie. Ja mogę tylko mówić za siebie, ja byłam dzieckiem autystycznym, nie chodziłam ani do przedszkola i nie byłam na żadnej koloni i obozie. Byłam trzymana w klatce. Nie chodziłam na dyskoteki. Cnotę straciłam w późnym wieku.
Ale myślę, że dzisiejsza młodzież traci cnotę przy grach komputerowych i filmach pornograficznych. Czyli 0 praktyki. I mamy taką literaturę jak Żulczyk, jak niedawno omawiany Robert (PiT). Ja się nie znam, ale to niemożliwe, by sceny erotyczne mogły być prawdziwe, skoro są budowane nie z przeżycia, a z kontaktów ze świerszczykami. No, jeszcze jest ta intrygująca powieść Jasia Kapeli, ale jak czytam na kumplach, młodzi socjaliści zaczynają od starych, znanych mi praktyk, czyli decydowaniu, komu wolno i jakie książki czytać. Więc trudno o porównania.
Wiesz, teraz jest po zawodach, ale jak moi koledzy na plenerach po pijaku opowiadają, to to życie seksualne jest zazwyczaj bardzo ubogie. Zazwyczaj jedna brzydka żona do końca życia i nic więcej. Może teraz jest jakoś inaczej. Ale przecież młody pisarz, intelektualista, nie będzie obracał się w środowiskach rozwydrzonych, głupich nastolatek. Też ma jakiś próg wytrzymałości psychicznej.
Miłość duchowa i fizyczna, a tylko taka się liczy i to tylko razem, ma strukturę nieskończoności, tak samo jak Śmierć. To są wielkie żywioły boskie i bardzo trudno o nich pisać. To są najtrudniejsze tematy, jakie sztuka podejmuje, bardzo rzadko z sukcesem.
18 stycznia, 2009 o 19:41
Od razu przypomina mi się parafraza Czesława Bieleckiego wersów noblistki
„dokąd biegnie ta nie napisana sarna, przez nie napisany las”
18 stycznia, 2009 o 21:34
Kto to może wiedzieć? Czasami czas niedokonany jest o wiele korzystniejszy.
Ale dobrze, że jest jakaś blogowa chwila wytchnienia od poezji współczesnej.
Czytam poleconego i skrytykowanego przez blog Łukasza Baduli taki fragment u Franka Furediego:
Doktryna relatywizmu kulturowego przyczyniła się do rozkwitu teorii pedagogicznych, wspierających filisterski stosunek do poznania. Wpływ postmodernizmu na teorie edukacyjne jest dziś coraz powszechniejszy. Jego podejrzliwość wobec standardów uniwersalnych zostaje wykorzystana ponownie w szkołach za pośrednictwem krytyki systemów oceny opierających się na powszechnym standardzie. Niektórzy postmodernistyczni pedagodzy twierdzą, że sama nauka – racjonalność i obiektywność -jest wyłącznie męskim przesądem. Dale Spender i Elizabeth Sarah uważają, że eksperci płci męskiej wymyślili wiedzę szkolną” po to, żeby sprawować kontrolę nad tym, kto przechodzi dalej, a kto odpada. Zamiast wiedzy zdobywanej w procesie edukacji te cieszące się poważaniem krytyczki proponują wiedzę osobistą” – sądzą bowiem, że każdy jest w posiadaniu wiedzy, która obowiązuje i której nie da się skategoryzować. W szkołach znaczne uznanie zyskało subiektywne doświadczenie dzieci. Odtąd rola nauczyciela nie polega już na przekazywaniu wiedzy zewnętrznej wobec tego doświadczenia, lecz na rozwijaniu i promowaniu wglądu, który ma dziecko. Jak zauważa Melanie Phillips, krytykująca tę perspektywę: nowa definicja wiedzy jako subiektywnego doświadczenia pociąga ze sobą przesunięcie akcentu z nauczyciela na ucznia”. Celebracja doświadczenia objęła także szkolne podręczniki, które zdominował etos praktyczności. Wygląda na to, że nie wolno już konfrontować dzieci z obrazami i ideami obcymi ich doświadczeniu. W nauczaniu przedmiotów takich jak literatura i historia, klasyczne opowieści zostały tak zaktualizowane”, aby uczniowie mogli je zrozumieć.
Czym jednak jest w istocie wiedza osobista? Tym, czego ludzie uczą się z własnego doświadczenia. W wypadku dzieci obszar doświadczeń wyznaczają dom, rówieśnicy i media. Wiedza, którą w ten sposób zdobywają, stanowi wartościowy wgląd w świat – nie wystarcza jednak, aby konceptualizować i rozwiązywać problemy oraz rozwijać się intelektualnie. Zrównanie wiedzy osobistej” z wiedzą, którą zdobywa się w procesie edukacji, sprawia, że zatarciu ulega różnica między arbitralnym doświadczeniem dziecka a systematyczną próbą rozwijania jego potencjału.(Frank Furedi Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?Przełożyła Katarzyna Makaruk Państwowy Instytut Wydawniczy)